<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król w Nieświeżu
Podtytuł 1784
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Poprzedzającego dnia zaproszony, wedle programu zawsze, do Zausza, rezydencyi siostry księcia, jenerałowej Morawskiej, pisarzowej litewskiej, król wyjechał z wojewodą ruskim i księciem-podkomorzym.
Pani jenerałowa i mąż jej nie silili się w skromnem Zauszu współzawodniczyć z przepychem i majestatem księcia-wojewody, ale sama pani miała tu wiejski dwór i ogród szczególnie wedle smaku wieku urządzony.
Z opisu ówczesnych Powązek, z widoków, jakie nam Vogel pozostawił z Siedlec hetmanowej Ogińskiej, można powziąć niejakie wyobrażenie o staranności, z jaką się ogrody angielskie i dzikie promenady przy bogatszych dworach wystrajały. Były one w wielkiej modzie. Altany, posągi, napisy na kamieniach, ołtarze, chatki, ruiny sztuczne, połamane kolumny zdobiły je. Wysilano się na wymysły, a gdzie statui zabrakło, zdala choć malowane na deskach figury je zastępowały.
Z tych wielkich parków dzisiaj nie pozostało prawie nic; co moda stworzyła, zniszczyły wojny, a więcej jeszcze rozdrobienie majątków i zubożenie właścicieli.
Zausze Morawskich nie ustępowało co do ogrodu żadnej innej rezydencyi pańskiej. Rzeczułka, przebiegająca niedaleko, zużytkowana zręcznie, rozprowadzona kanałami, urozmaicała widoki. Altany i domki, których pozór bardzo skromny stanowił kontrast umyślny z nader wytwornem wnętrzem, gęsto były też rozrzucone w cieniu drzew starych.
Korzystali sąsiedzi Morawskich, państwo Łopotowie (oboźni litewscy), aby króla na ojca chrzestnego córeczki zaprosić. Matką chrzestną i kumą była gospodyni.
Książe-wojewoda, nieodstępujący króla, znajdował się tu także. Podano śniadanie i w parę godzin zazdrosny książe przypominał, że obiad czeka w Nieświeżu. Przed zamkiem wysiadł Najjaśniejszy Pan około wału Rawelinów dla oglądania starych dział, które pięknym odlewem za artystyczny wyrób uchodzić mogły.
Obiad tem się tylko odróżniał od poprzedzających, że wstawszy dla wypicia zdrowia Najjaśniejszego Pana, książe-wojewoda oświadczył, «iż dla pomnożenia w domu swoim powszechnego wesela i wiekopomnej pamiątki, wszystkich więźniów, poddanych swoich, za jakiekolwiek przewinienia w więzieniu osadzonych, nawet kryminalistów, uwolnić kazał».
Aplauz powszechny. Król wstał, dziękując.
— Najjaśniejszy Panie, — dodał wojewoda — samych kryminalistów jest trzydziestu, a co do innych — liku nie wiem, Panie... Najjaśniejszy... kochanku...
Język mu się trochę splątał.
Kawie przygrywał koncert, a króla zabawiały panie; śmiał się i prawił im komplementy, lecz, zdaleka patrząc na niego, łatwo było poznać, że okrutnie już był zamęczony. Pozostawały jeszcze dwa dni tych zabaw męczeńskich, które przetrwać musiał z tym samym uśmiechem, jaki tu przywiózł. Konceptu już księciu-wojewodzie braknąć zaczynało; zresztą, po Gibraltarze, który miał za największy wysiłek, nie czuł się już obowiązanym zmagać na rzeczy nadzwyczajne.
Po kawie litościwy Komarzewski, przez miłosierdzie, przyszedł półgłosem oznajmić, że ekspedycya kresów oczekiwała. Mógł więc wstać i wymknąć się do swoich pokojów. Zaledwie się drzwi zamknęły, gdy, odwróciwszy się do jenerała, z westchnieniem odezwał się:
— Komarzesiu! mów, co mnie jeszcze czeka? Zapomniałem...
— Kilkadziesiąt niedźwiedzi, pour la bonne bouche — rzekł, śmiejąc się Komarzewski. — O ile wiem i przewidzieć można, bestye są okrutne i polowanie będzie dramatyczne.
Rozśmiał się król smutnie.
A la guerre comme à la guerre, — odparł — wierz mi, że mniej czasem straszne są niedźwiedzie od głupich ludzi.
— Niezawodnie, — szepnął jenerał — niedźwiedziowi oszczepem i kordelasem zawsze wkońcu radę dać można, a z ludźmi...
Nie upłynęły dwie godziny, gdy już konie i powozy dla przewiezienia myśliwych w ganku stały.
Pod oknami Filipa chrząkał śmiało Szerejko.
Rusin słyszał to, a wyglądać nie śmiał, ale natarczywość Litwina nareszcie go do okna ściągnęła. Otworzył je i wyjrzał.
— A co?
— Książe tylko co przy stole oświadczył, że wszystkich więźniów, nawet kryminalistów uwalnia, czegoż ty siedzisz! Wal i łomocz do drzwi, muszą cię wypuścić.
To mówiąc znikł. W chwilę potem, gdy Filip się namyślał jeszcze, zuchwały Szerejko wpadł na górę. Ale tu panna Monika czuwała.
— Coto? panna nie wie, że książe ogłosił, iż wszystkich aresztantów kazał wypuścić, a Filip dotąd siedzi! — zawołał podchodząc.
Panna się w boki wzięła, stojąc naprzeciw zapaśnika.
— Ano? siedzi! — odparła — i co?
— Należy go wypuścić!
— Zkąd? z mojej izby, do której się sam wniósł i w niej zachorował. Przecież nigdy więziony nie był.
Szerejko osłupiał.
— Panna sobie żartuje ze mnie?
— Może, — odpowiedziała Monika — boś się nie powinien wdawać w to, co do ciebie nie należy. Kłaniam uniżenie.
I drzwi przed nim zamknęła.
W ciągu całych przygotowań do przyjęcia i w czasie pobytu króla, wszyscy to po księciu uważali, że niesłychanie był rozgorączkowany. A że pragnienie go paliło ze znużenia, wina dużo pił i nie wychodził z tego stanu podraźnienia.
Komenderując flotą pod Gibraltarem, chwilami się unosił; teraz sama myśl polowania na niedźwiedzie, które dobrane były umyślnie tak, aby nie na żarty się z niemi potykać było potrzeba, tak znowu animowała go, że łowczy i towarzyszący mu dwór i krewni, nie mogli go uspokoić. Kazał sobie kordelas wyostrzyć, pistolety w olstry powkładać, konia do polowania ułożonego osiodłać i drżał z niecierpliwości.
Komarzewski, Szydłowski, Judycki, strażnik polny litewski, którym na sercu leżało, ażeby jeżeli nie król, to dwór jego popisał się z odwagą, wybierali się też, uzbroiwszy w oszczepy, dokazywać, aby Radziwiłłowi okazać, że nie on jeden miał odwagę.
Starosta Mielnicki, który z dowcipem i ogładą wielką łączył nieustraszone męstwo i zimną krew, zdającą się naigrawać ze wszelkiego niebezpieczeństwa, uśmiechał się zawczasu.
— Ja już się z niedźwiedziami próbowałem, — mówił zimno do Komarzewskiego — ociężałe są bestye, dzik daleko od nich straszniejszy. Pierwszy, co się zbliży, wezwę go do tańca! będzie mi skakał.
Komarzewski marszczył się.
— Poco to wymyślać rozrywki, połączone z niebezpieczeństwem! — mruczał.
Pardon, najsmaczniejsze są właśnie, — rzekł Szydłowski — to pieprzyk, co im dodaje du piquant.
I śmiał się.
Polowanie odbywać się miało w polu pod miastem, w miejscu odkrytem, ostawionem sieciami i tłumami ludu. Niedźwiedzie w klatkach na los swój oczekiwały.
Dla króla wystawioną była altana kobiercami wysłana, pod baldachimem z koroną, na której miejsce zajęli towarzyszący mu: książe kasztelan Trocki, podkanclerzy litewski i jenerał Komarzewski, Sapieha, jenerał artyleryi, którego także tu zaproszono, wymówił się i razem z Szydłowskim i Judyckim stanął z kordelasem i oszczepem pod altaną. W bliskości jej druga, znacznie większa dla dam i osób dostojniejszych, przepełnioną już była.
Sam książe wojewoda ani sobie dał wyperswadować, aby poszedł do altany. Siedział na koniu i jak łowczy zwijał się, dokazując na placu z jenerałem Morawskim.
— A to, panie-kochanku, pięknieby było, abym ja z założonemi rękami sobie patrzał. We mnie krew kipi!
Poczęło się od niedźwiedzia najogromniejszego, który już w klatce okazywał humor taki, iż zapowiadał wściekłe zwierzę. Podraźniony niewolą i widokiem psów, spinał się na łapy i mruczał dziko. Dokoła klatki niecierpliwe psy ujadały.
Wtem pachołkowie otworzyli ją i kołami zaczęli miszkę zmuszać do wyjścia na plac. Ale ten z fortecy swej wychodzić ani myślał; psy tylko, które poskoczyły aż do niej, łapami chwytał i szarpał. Oczy mu krwią zaszły, pienił i łamał, a darł, co popadło.
Klatka też zaczynała się rozluzowywać. Książe z Morawskim oba tuż stali, a wojewoda krzyczał wniebogłosy:
— Wyprzeć go w pole, dawaj go sam tu!
Najśmielsi z łowczych z kordelasami, z oszczepami, najtęższe psy obsiadły czarnego starego zbója, który się rozpaczliwie bronił, darł i kaleczył.
Księcia ledwie można było utrzymać.
Padały psy, koni kilka skaleczył niedźwiedź, ludziom się też pono dostało, gdy wreszcie oszalałe zwierzę rzuciło się na plac, wiodąc za sobą całą zgraję kundlów, ale zamiast ku altanie, na którą gnać usiłowano, puścił się niedźwiedź, odcinając, nadzwyczaj szybko w pole. Tu, gdy mu się tłum ustąpił ze strachu, sieci powaliwszy, ruszył naoślep dalej.
Książe zawrócił także, za księciem jenerał, wszyscy łowcy, dojeżdżacze, myśliwstwo całe. Widok był straszny i zabawny, bo stara bestya zdawała się sobie żartować z pogoni.
Jeźdźcy, psy i wszystko znikło wdali z oczów patrzącym, ale, po upływie dobrego kwadransa trąbki się słyszeć dały, na zziajanym koniu pokazał się najprzód książe, potem jenerał, a wkońcu łowczych kilku, ciągnących ogromną bestyą, okrwawioną, oszczepami ubitą, do stóp Najjaśniejszego Pana.
Oklaski rozległy się z trybuny.
Szydłowski jedno oko przymrużył.
Ma foi, — rzekł do Sapiehy — książe-wojewoda wielki łowiec przed panem. Ale i nam się popisać trzeba.
Z następcami tego wodza niedźwiedzi, sprawa była nierównie łatwiejszą. Napędzono ich trzy pod altanę; król strzelił, utrzymywano, że... ranił je, a psy dokonały. Pokolei otwierano klatki, skazane biedaki wychodziły jak oszołomione, król mierzył, strzelał i niedźwiedź w zębach ogromnych psów niedługo się męczył.
Szydłowski się kręcił niecierpliwie.
— A żeby też jeden rozum miał! — mruczał.
Wtem, jakby na zawołanie, mknął bury, chudy niedźwiadek bardzo raźnie i chybiony przez króla, ku lasowi umykać zaczął. Szydłowskiego nic już nie mogło powstrzymać, puścił się zabiegając mu z oszczepem drogę. Napróżno krzyczano, odwołując go; nie myślał słuchać.
Niedaleko od altany odbiegłszy, niedźwiedź spiął się na łapy i stanął, gotując paść na starostę, gdy ten dzielnem uderzeniem oszczepu tak go dosiągł silnie, iż się zachwiał, ale wnet siły zebrawszy, już miał runąć na Szydłowskiego, któremuby swym obyczajem czaszkę z głowy złupił, gdyby Judycki nie podbiegł w sukurs. Biegł też i Sapieha, lecz się przypóźnił.
W chwili, gdy niedźwiedź się miał rzucić, Judycki z jednej strony, Szydłowski z drugiej przebili go oszczepami; bestya padła, posoką zlewając ziemię.
Krótka ta walka z taką zimną krwią i męstwem była dokonaną, że nawet księcia zdumiała.
— A! to zuch, panie-kochanku! — zamruczał i przyjechał winszować.
— Fraszka to, mości książe, — zaśmiał się starosta — niedźwiedź był tak grzeczny, jak wszyscy w Nieświeżu.
I tak się dnia tego o zmroku polowanie skończyło.
Późno w noc, książe, zdyszany i zmęczony, już się poczynał rozbierać do łóżka, gdy nagle, coś sobie przypomniawszy, w czoło się uderzył.
— Panie kochanku, a tom się poszkapił!
I krzyknął na Pawluczka — pokojowca.
— Pawluk, wołaj do mnie Monikę, choćby z łóżka wstać miała.
Rzewuski, który tylko co był odszedł, zawrócił z pytaniem:
— Cóż tam tak pilnego?
— To do ciebie nie należy — rzekł książe. — Tylko ci powiem, żem omało słowa danego nie złamał, panie-kochanku. A toby dopiero było!...
Książe nie dokończył. Rzewuski, znając dziwactwa wojewody, odszedł. Tymczasem książę, narzuciwszy na siebie rodzaj płaszcza jedwabnego, który mu służył za szlafrok, chodził boso po sypialni, mrucząc:
— Słowo radziwiłłowskie... słowo się rzekło... słowa dotrzymać muszę!.. Ale co z nim zrobić?
Ponieważ panna Monika wistocie już była, jak Pawluk się wyrażał, «do rosołu» (rozebrana), książe musiał czekać na nią aż do zniecierpliwienia.
— Cóż ona, u kaduka, fryzuje się do mnie, czy co, panie-kochanku? — mruczał.
Po oczekiwaniu, które się dłuższem wydawało księciu, niż wistocie było, Monisia, nietylko nie ufryzowana, ale chustką okryta od stóp do głowy, nadbiegła.
— Cóżeś ty z więźniem swoim zrobiła? — zapytał wojewoda.
Ruszyła ramionami dziewczyna.
— Siedzi, mości książe! — odparła.
— Ależ, do stu tysięcy... zajęcy, panie-kochanku — zaczął książe — ja słowo dałem, że wszystkich aresztantów uwalniam, a słowo rzecz święta!
— Ja o niczem nie wiem — mruknęła Monika, której pilnowanego przez tyle dni narzeczonego nie chciało się puścić na swobodę, aby nie zemknął.
— Siedzi! — powtórzył książe zamyślony. — No i ja wyszedłem, panie-kochanku, na łgarza!
— Przecież on w więzieniu nie siedzi, — odezwała się z sofizmatem Monika — aresztantem nie był, tylko ja go u mnie, w mojej izbie, przytrzymałam.
— E! ty, filutko jakaś! — rozśmiał się wojewoda. — Jakto wy, niewiasty, zaraz kręcić umiecie! Tymczasem potrzeba go puścić. Słowo radziwiłłowskie jest, panie-kochanku, taka święta rzecz, że gdy się rzekło, bodaj wszystko przepadło, a trzymać trzeba... nic nie pomoże! Puścić go, puścić!
Monika milczała nadąsana. Spojrzała zpod zasępionych brwi na księcia.
— To dopiero plotek się narodzi! — poczęła.
Wojewoda stał i palce grube okręcał, za pas założywszy ręce.
— Książe go kazałeś puścić, — dodała — no, a jak ja nie posłucham, nie będzie to wina księcia, ale moja.
Uśmiechał się wojewoda i pogroził, ale nie powiedział nic. Przeszedł się po sypialni, sapnął ciężko parę razy i, zobaczywszy stojącą w progu Monikę, zamruczał:
— Idźże spać... z babami, panie-kochanku, nie dojdziesz do ładu.
Dziewczę znikło, a książe w tejże chwili na głos pacierz rozpoczął; ale Bogu wiadomo jak on szedł, bo modlitwę psy i niedźwiedzie na kawały rozrywały.
Przygoda nieszczęśliwego Filipa coraz się komplikowała.
Szerejko, widząc, że go nie wypuszczono, obawiając się, aby mu jego figiel i zabiegi w łeb nie wzięły, zniecierpliwiony, zły, ważył się na czyn zuchwały.
Wieczorem wyszukał sobie Belgrama.
— Słuchaj, bracie, — rzekł — tobie się nic nie stanie, a ja tego despotyzmu znieść nie mogę. Potrzeba nieszczęśliwego Poniatowskiego uwolnić i zapobiec, aby go książe nie karał za to, iż się tak, jak król nazywa. Proszę ja ciebie, — tu go uściskał — idź do jenerała Komarzewskiego i zwierz mu się z tym Poniatowskim.
— Chcesz tego?
— Choćbym nie chciał, tom zmuszony, — odparł Litwin — bom go namówił i podbudził. Dotąd wszystko idzie jak z płatka; niechże choć mała finfa się im pod nos zakurzy.
Belgram stał jeszcze.
— Idź, — poparł Szerejko — niema co tracić czasu, jutro bodaj ostatni dzień.
Belgramowi nie było wcale przykrem podjąć się denuncyacyi — poszedł.
Król siedział jeszcze w szlafroku, otoczony poufałymi swymi. Szydłowski, Komarzewski, Byszewski, ks. Gawroński, pocichu, śmiejąc się, opowiadali rozmaite dnia przygody, gdy Belgram ukazał się we drzwiach i dał znak Komarzewskiemu.
Wyprowadziwszy go do przedpokoju, w niewielu słowach paź opowiedział mu o Poniatowskim. Jenerał się zmarszczył i skrzywił, zmierzył oczyma Belgrama, jakby mówił: «Bodaj cię z twojem doniesieniem!», kiwnął głową i odprawił go, wracając do sypialni.
Sam nie wiedział, co miał zrobić z tem doniesieniem. Król powielokroć mu powtarzał i zaklinał, aby nic przed nim nie taił. I teraz już, zaniepokojony wyjściem, ścigał go oczyma. Komarzewski dał znak, iż ma coś do powiedzenia. Natychmiast król wstał i podstąpił na bok ku niemu.
— Nieprzyjemna dosyć wiadomostka, którą my możemy ignorować, ale ja ją Najjaśniejszemu Panu przynieść jestem zmuszony. W krótkich słowach, ot co jest.
I opowiedział, co mu Belgram doniósł.
Pomimo całej mocy, jaką miał nad sobą, król zmieszał się i pobladł; nie odpowiadając nic, zadumał się. Widać było, że go rzecz ta mocno i nieprzyjemnie ubodła. Komarzewski postrzegł, że król, jak był zwykł, gdy go co dotknęło, poprawiał włosy na głowie machinalnie. Był to ruch może w potomku bezwąsym przodków wąsatych, który atawizm przekazał, a obyczaj przeniósł na perukę.
— Tak, ignorować możemy, — potwierdził król, — ale, mój Komarzesiu, jeszczeby podobno mądrzej było nie przywiązywać do tego wagi, nie wstydzić się ubogiego homonyma i przygarnąć go.
Komarzewski milczał, nie śmiejąc z radą występować. Król stał chwilę.
— Dziękuję ci, — rzekł — dobrze, żeś mi powiedział o tem; resztę mnie zostaw i mutus!
Palec położył na ustach.
Spóźnioną godzinę wybijał zegar i królewscy towarzysze rozchodzić się zaczęli, tak, że Najjaśniejszy Pan sam wkrótce pozostał z Komarzewskim. Westchnął.
— Jutro jeszcze w towarzystwie niedźwiedzi i wilków spędzić mamy, — szepnął — pojutrze, da Bóg, wracamy do ludzi.
Nazajutrz, wtorek, dzień był ostatni, ale książe spocząć nie dał gościowi; a że sam łowy i myśliwstwo lubił nadewszystko i cały dwór swój łowczy na stopie wielkiej miał urządzony, nim więc postanowił spokojnego króla zabawiać, który dnia tego, znużony już, wstał, skarżąc się na ból głowy.
— Na to niema, panie-kochanku, jak świeże powietrze, — rzekł gospodarz. — Pojedziemy do Alby, do zwierzyńca, niech sobie król popuka. Zdaje mi się, że przez całe życie tyle, co u mnie, nie nabił zwierzyny.
O siódmej już rano, król naznaczoną wczoraj na tę godzinę dał audyencyą przy kawie Sapieże, jenerałowi artyleryi, który wesołością swą i dowcipem go trochę rozerwał. O dziewiątej stały już powozy do Alby.
Zwierzyniec albeński tak był wyposażony, szczególnie w łosie i dziki, że mógł na najliczniejszą kompanią strzelców wystarczyć. Dzików liczono kilkaset, łosiów ze sto, a sarny i zające nie dawały się obrachować.
Podróż niedługą do Alby urozmaicało towarzystwo amazonek, gdyż pani Przeździecka, starościna mińska, i Narbuttowa, chorążyna lidzka, przybyły konno, na żwawych wierzchowcach, i po obu stronach landary otwartej eskortowały króla. Obie zręczne i wdzięczne, uśmiechami i dowcipem skróciły jeszcze przejażdżkę do Alby.
Osobną altanę, jak zwykle, wystawiono dla króla, a drugą prawie same damy zapełniły. Polowanie zresztą nie miało dramatyczności wczorajszego; zwierz był przelękły i spłoszony. Król strzelał kilkanaście razy i powiadano, że zabił około dziesiątka łosiów i mało co mniej odyńców i warchlaków. Sławiono zaś nadewszystko jeden strzał przypadkowy królewski do zająca kulą. Wszystkie wszakże owe zabójstwa dla wielu wątpliwemi były, gdyż... strzelcy niezręcznie pomagali. Tak sobie szeptano.
Nim pora obiadowa nadeszła, wyprosił się król i Komarzewskiego posłał do księcia z przeproszeniem, że dla pilnych listów, obiad jeść będzie u siebie. Wistocie, strudzony łowami, do których nie był nawykły, zakłopotany rozdaniem oznak wdzięczności, nie miał już siły zabawiania wojewodziny smoleńskiej i księcia; drobnostka wreszcie, ów biedny Poniatowski, zostawała też do przełknięcia.
Na poobiedni zaś czas książe zachował prezentowanie ubitej zwierzyny, psów swoich, łowczych i myśliwstwa, i pojedynek dzikich zwierząt w maneżu, który Szydłowski niegrzecznie nazywał «hecą». Nie trzeba o tem zapominać, że, choć okrutnie umęczony, musiał Najjaśniejszy Pan grać do końca rolę niezmiernie uszczęśliwionego, a wychwalać wszystko, bo przyjęcie było i pańskie i serdeczne.
Podczas obiadu książe wojewoda z kielichem wiwatowym wprosił się do króla.
— Książe wojewodo, — odezwał się król ściskając go, — choćbym się silił na jak najwymowniejsze wyrazy wdzięczności, nie zrównają one nigdy uczuciu, jakie gościnność wasza, prawdziwie królewska, na mnie wywarła. Chciejcie wierzyć, że w sercu zachowam do zgonu pamięć chwil tu spędzonych tak przyjemnie. Zamawiam też sobie, abyś książe mnie uważał za przyjaciela i uczynił mi tę przyjemność, byś wprost się zgłaszał z tem, co dla siebie lub swoich mieć zechce. Popierajcie mnie na Litwie, ja wam też służyć będę i spełnię, co zażądacie, ile sił i mocy starczy.
Uściskał go raz jeszcze.
— A! a! wtrącił, jakby przypominając coś sobie, jedno małe pytanie, mości książe. Prawda-li to, że na dworze swym macie oficyalistę, nazwiskiem Poniatowskiego? Tych Poniatowskich w Kijowskiem jest siła. Nie wiem spełna, czy do moich należą lub nie, ale zawsze im opiekę winienem.
Książe słuchając zarumienił się jak burak, aż do siności, i począł coś bełkotać niewyraźnie.
— Jeżeli ów Poniatowski wart tego, chętnie-bym losem się jego zajął, — dodał król — choć nie zgłosił się do mnie. Dowiedziałem się o nim przypadkiem.
— Najjaśniejszy Panie, — wtrącił Radziwiłł — ja też o nim pamiętam, u mnie kawałek chleba mieć będzie. Proszę się nie frasować.
To mówiąc, skłonił się żywo i rozmowy, do której nie był przygotowany, przedłużać nie chcąc, umknął.
Król też odetchnął swobodniej.
Wojewoda za progiem musiał pot, który mu na czoło wystąpił, otrzeć.
— A to mnie, panie-kochanku, zażył z mańki! — zamruczał. — Patrzcie, że mu o tem doniesiono. Ma ten drągal szczęście.
Powrócił książe do stołu, nie okazując po sobie, że czuł się pokonanym zimną krwią, z jaką król mówił o Poniatowskich.
— Byłoby się obeszło pięciu chatami w Stawkach, — pomyślał — a teraz będę musiał dać wioszczynę dożywociem.
Po obiedzie, gdy się z podwórca dały słyszeć trąbki, grające «pogrzebowego», król z Komarzewskim pośpieszył do pokojów wojewody, przed którego oknami stały umajone wozy, z pięknie, jak do malowania, poukładaną zwierzyną; a podwórzec cały pełen zielonych kurtek łowczych, strażników, strzelców i na sforach trzymanych psów, nad które Litwa i Korona lepszych i piękniejszych nie miała.
Było wistocie patrzeć na co, bo, począwszy od ogromnych brytanów na grubego zwierza, gończych, chartów, wyżłów, aż do taksów, wszystkie gatunki psów były tu wspaniale reprezentowane. Niechybnieby też przy tej okazyi faworyta księcia Nepta miała honor przedstawiać się królowi, ale właśnie przed dwoma dniami zostawszy matką pięciorga kundelków, nie wstawała od nich i wywołać się nie dawała od obowiązków macierzyńskich.
Nie darowano królowi hecy, na którą musiał iść do maneżu i zasiąść w altanie.
Ogromny łoś stary wypuszczonym był najprzód, a potem na niego dwa rozdraźnione niedźwiedzie.
Zdawało się, że tak strasznych wrogów aż dwu na jednego łosia, nie mającego nic nad rogi i kopyta, mogły go pokonać łatwo; tymczasem okazało się, że mężny ów olbrzym puszcz litewskich, rogami niedźwiedzie pokaleczył, i ani oni jemu, ani on im nic zrobić nie mógł. Bitwa dosyć monotonna do nocyby się przeciągnęła, gdyby Najjaśniejszy Pan, któremu się w hecy przykrzyło, nie wniósł, iż gotów strzelać do niedźwiedzi.
Łoś tedy wyszedł cało z życiem, a przeciwnicy jego, przeszyci kulami, padli ostatnią ofiarą królewskich zabaw w Nieświeżu.
Przy pochodniach jeszcze, na drugiem podwórzu oglądano konie jezdne księcia, około których przechodząc wojewoda, trochę złośliwie wskazując na jednego zamruczał, że to jest właśnie ten, na którym Najjaśniejszy Pan nie raczył wjeżdżać do Nieświeża.
Król zagryzł usta. W teatrze mu za to odśpiewano hymn pożegnalny.
Nazajutrz rano, wedle słów króla, pocichu szepniętych Komarzewskiemu, nastąpił le quart d’heure de Rabelais. Trzeba było za tę gościnę zapłacić, nietylko wdzięcznemi słowami, ale, co daleko trudniejszem było dla ubogiego króla, podarkami.
Cóż można było ofiarować księciu do jego skarbca? tabakierę złotą, z wizerunkiem króla, brylantami otoczonym. Podobną otrzymał książe podkomorzy. Zegarki, pierścienie z portretami, kolczyki, naszyjniki, rozdzielono między panie, a dla służby Komarzewski zostawił kilkaset dukatów do podziału.
Pożegnawszy wojewodzinę smoleńską, gdy gospodarz aż do Mira postanowił przeprowadzać Najjaśniejszego Pana, ostateczne dzięki odłożono do Mira, gdzie przyjmowali Sołtanowie.
Na twarzach obu głównych bohaterów, króla i księcia-wojewody, widać było prawdziwą radość, mogli spocząć.
Komarzewski mówił później, że nigdy króla, od bardzo dawna, tak wesołym i swobodnym nie widział, jak na noclegu w Szczorsach u Chreptowicza.
— Przepłynęliśmy więc szczęśliwie, nawet kanonadę Gibraltaru! — mówił śmiejąc się Stanisław August — a jeżeli poczciwy panie-kochanku nie kontent ze mnie, com mu strzelał, ile razy kazał i pił zdrowia, jak nigdy, to już chyba nic w świecie go nie zaspokoi.
Książe, wracając z Mira, gdzie dużo pił, bo mu chorąży Sołtan dolewał nieustannie, zasnął siadając do landary i nie zbudził się, aż gdy go hajducy pod ręce wynieśli z powozu do łóżka.
Nazajutrz wstał rzeźwy, chwaląc się, że lekkim się czuje, jak piórko. Zkolei potem zagadywał wszystkich:
— A co! panie-kochanku? poradziwiłłowsku było! hę! król na konia nie siadł — spypcił się raz, potem kiepsko strzela; prawdę powiedziawszy, taki z niego strzelec, jak ze mnie kapucyn; naostatek ubogiego Poniatowskiego powąchał. Jam temu nie winien.

∗             ∗
Najlepiej na tem wistocie wyszedł prostoduszny Filipek; dostała mu się wielce rezolutna żona, wioska dożywociem, a później od króla ogon jakiegoś starostwa, który dał tytuł razem i do chleba trochę masła.

Szerejko, przyjaciel domu, przypominał mu zawsze, aż do naprzykrzenia, że wszystko to jemu był winien.
W Nieświeżu tablicy marmurowej nie położono, został długo sufit Estki w wielkiej sali, a książe dopóki żył, zwykł był pokazywać niektóre miejsca pamiętne:
— To jest, panie-kochanku, miejsce, gdzie król na konia siąść nie życzył sobie; tutaj, panie-kochanku, chybił o pięć kroków do niedźwiedzia.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.