Król w Nieświeżu/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król w Nieświeżu |
Podtytuł | 1784 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz na programie stało oglądanie skarbca radziwiłłowskiego. Czem były owe skarbce wielkich a starożytnych domów, dziś trudno dać wyobrażenie. Właściwiej nazwać je było można małemi muzeami starożytności i osobliwości wszelkiego rodzaju, począwszy od kości wielkoluda, od rogu jednorożca i olbrzymich rogów żubrów i łosi, od cudownych pasów ze skór zwierząt bajecznych, aż do obrazów i posągów, wszystkiego tam było pełno. Wszakże bronie, oręże, zbroje szczególnie je przepełniały.
Z pokolenia w pokolenie przechodziły dary papieżów, królów, zdobycze wojenne, nabytki za granicą czasu podróży. Brano z nich wprawdzie na podarki, które były u nas tak bardzo w obyczaju, iż się rzadko odwiedziny gości bez nich obeszły, ale co najszacowniejszego, pozostawało dla rodziny.
Z dawnych testamentów mieć można niejakie wyobrażenie o tych gazofilacyach polskich, ale nic o skarbcu rodziny takiej, jaką była radziwiłłowska. Fantazya, na której nie zbywało członkom jej, podróże, dary monarchów — skupiały tu najróżnorodniejsze przedmioty niesłychanej ceny i rzadkości. Świeżo spadek po Janie III zbogacił nieświeskie zbiory cennemi pamiątkami wypraw króla przeciw Turkom.
Ale czegoż tu nie było w tych trzech salach ogromnych, poczynając od znacznej ilości obrazów, gobelinów, aż do dwunastu koni drewnianych, przyodzianych w rzędy, siodła i zbroje niewidzianego przepychu i piękności.
Same klejnoty, kity, spinki, sadzone drogiemi kamieniami pasy, pierścienie, zegarki, naszyjniki, kolce — pańską fortunę reprezentowały. Oprócz tego laski marszałkowskie, buławy hetmanów, buzdygany, kosztowne sahajdaki i tarcze, koncerze w pochwach złotych, zbroje i szyszaki złote i złocone, miecze poświęcane, szycia drogie, koronki; naostatek mumie egipskie, oręże dzikich Indyan, starczyły na zajęcie kilku godzin czasu w sposób przyjemny i zajmujący. Ks. Hieronim, jenerał Morawski, a dla objaśnień kapitan de Ville, mający straż nad skarbcem, towarzyszyli tu królowi, który miał z sobą Komarzewskiego.
Sam książe-wojewoda, zajęty Gibraltarem, Albą, przygotowaniami do łowów, uwolnił się od znajdowania przy gościu, poleciwszy tylko p. de Ville, aby wszystko, coby król chwalił i co mu się podobało, naznaczał. Zamiarem było księcia uczynić mu z tego ofiarę.
Oglądano więc najprzód nagromadzone w pierwszej sali, szczególnie flamandzkie obrazy, różnego czasu i pochodzenia. Król jako znawca i miłośnik, rzucił się do oglądania z wielkim zapałem, poczynając wychwalać i kłaść sławne imiona mistrzów, gdy Komarzewski zlekka go potrącił.
— Najjaśniejszy Panie, — szepnął — widzę, że de Ville kredką znaczy wszystko, co wasza królewska mość chwali. Lękam się...
Król zrozumiał i ostygł natychmiast. Obrazy wistocie piękne i szacowne, na których tu się nikt nie znał i nie przywiązywał do nich wagi, zajmowały górną część ścian w dwóch pierwszych salach. Z chęciąby był je król pilniej oglądał i niemi się zabawiał, ale kredka kapitana de Ville go odstraszyła.
Prowadzono dalej. Książe Hieronim milczący, mało co do objaśnień dodawał, a wojewody nie było, który w skarbcu czasami dziwolągi prawił pod dobry humor i do pamiątek dodawał historye przez siebie zmyślane, coraz nowe.
Sam on może, znając słabość tę swoję, wymówił się od oprowadzania, chociaż oglądanie z jego komentarzem nierównieby zabawniejszem było. Tak naprzykład egipskiej mumii, jak książe się wyrażał, egipskiego szlachcica, panie-kochanku znał całą historyą, podobną do powieści z tysiąca i jednej nocy; róg jednorożca był łupem jego własnych łowów, oręże indyjskie chwalił się, że sam przywiózł od dzikich, u których z wielkiemi honorami był przyjmowanym.
Kapitan de Ville skromniej tłómaczył to wszystko, choć często niewiele umiejętniej. Około klejnotów i precyozów, monstrualnych pereł i rubinów, jak wołowe oczy, król przeszedł zimno, ledwie je darząc wejrzeniem.
Pomiędzy innemi pamiątkami familijnemi, otworzono szafę, poświęconą księciu Mikołajowi Sierotce, w której złożone były suknie, zbroje, rękopisma, pieczęcie.
— Bardzo jestem szczęśliwy, — odezwał się król do kapitana — że do tego szacownego zbioru coś będę mógł dołożyć. Mam janczarkę z cyfrą i herbami jego, którą pozwolicie abym złożył, gdzie ona najwłaściwiej się mieścić powinna.
Książe Hieronim podziękował.
Przez Sobieskich, znalazły się tu i pamiątki po Żółkiewskim, naostatek zdobycze wiedeńskie i dary francuskie, gdy Ludwik XIV niezręcznie sobie usiłował Jana III pozyskać.
Jakkolwiek pośpieszano, pomijając wiele rzeczy, choć de Ville skracał objaśnienia, zawsze kilka godzin zajął powierzchownie tylko widziany skarbiec.
Ogromnego zbioru kielichów weneckich, puharów, roztruchanów złotych, czasz i naczyń do picia, rozstawionych na półkach, po szafach, wcale rozpatrywać nie było czasu, ani rzeźb z kości słoniowej i drzewa, w znacznej też ilości, bo książe sam toczeniem i rzeźbieniem zabawiał się dawniej.
Tokarstwo — na dworze saskim zabawka panujących tak ulubiona, że August II do Afryki po drzewo i kość posyłał umyślnie, było modą w owym czasie i rozrywką osób wielu. Miał też tokarnię książe-wojewoda i za jego roboty uchodziły misterne tabakiery i pudełeczka złotem wykładane, któremi czasem przyjazne osoby obdarzał.
Podziękowawszy księciu Hieronimowi i kapitanowi, król wymknął się ze skarbca, oświadczając chęć przechadzki po wałach zamkowych, dla odetchnienia świeżem powietrzem i oglądania starożytnych dział, ustawionych na bastyonach. Były to owe olbrzymie kartany[1], które tak głośno przybycie jego głosiły światu.
Szedł z królem książe Hieronim, a kapitan, wiedząc, jak książe ciekaw będzie wrażenia, jakie uczynił skarbiec, pobiegł z raportem do niego. Wojewoda, spostrzegłszy go, odciągnął na stronę.
— A co? a co? — spytał.
— Oglądał wszystko z poszanowaniem, — rzekł de Ville — dziwił się.
— Chwalił? — wtrącił książe.
— Niezbyt. Ktoś go przestrzec musiał — rzekł kapitan. — Unosił się tylko nad kilku obrazami.
— Notowałeś?
— A jakże!
— Odesłać mu je.
— Król do skarbca też zrobił ofiarę z janczarki księcia Sierotki — rzekł kapitan.
— Zkądże ją wziął? — zamruczał wojewoda i zamilkł. — Żałuję, że ja mu sam skarbca pokazywać nie mogłem... a waćpan z księciem Hieronimem nie umieliście jak należy objaśniać.
I książe ciągnął dalej sam do siebie:
— Byłbym mu opowiedział historyą egipskiego szlachcica, który ma na łbie szramę od karabeli. Książe Hieronim pewnie złotych cegieł nie pokazał, ani...
Machnął ręką.
— Dokąd poszedł?
— Na wały.
Tymczasem do pokojów przez króla zajmowanych zeszły się województwa i powiaty, którym książe miał przewodniczyć, aby pojedyńcze osoby prezentować. W tem miał go książe Hieronim wyręczyć.
Król, powracając, zastał już pokoje napełnione i najprzód zbliżył się z podziękowaniem do gospodarza.
— Najjaśniejszy panie... kochanku — wyrwało się wojewodzie — przepraszam, bo wiem, że mi się brat i pan kapitan nie spisali, nie pokazali jak należy ciekawości naszych.
Nie dano im rozmawiać długo, czemu książe rad był może, bo, choć król starał się do niego zastosować, jakoś im z sobą nie szło raźnie. Wojewoda się wyrażał o tem:
— To tak, panie-kochanku, jakby kto sprzęgł dwie szkapy różnej krwi... jeden — kark, drugi — boki namulać musi.
Oba jednak, gospodarz i gość, dalej brzemię swe dźwigali napozór ochoczo, król z wesołością, książe z powagą wielką.
Po obywatelach nastąpiły obywatelki, z wojewodziną smoleńską, otaczające Najjaśniejszego Pana. A tuż marszałek oznajmił, że dano do stołu. Książe-wojewoda odetchnął.
Stoły jak wczoraj były zastawione i przyozdobione, tylko ze skarbca wydano inne figury i ornamenta.
Obiad z wiwatami przeciągnął się dosyć długo, a kawie towarzyszył koncert śpiewaków, śpiewaczek i wirtuozów, na wszelkich możliwych instrumentach popisujących się.
Jenerał Komarzewski, widząc króla wielce znużonym, wyciągnął go na spoczynek do jego pokojów, pod pozorem pilnych korespondencyj, i parę godzin dał mu odetchnąć.
Pozostawało dla ukończenia dnia wysłuchanie opery, przypatrzenie się baletowi, który reprezentował historyą Orfeusza i Eurydyki. Można sobie wyobrazić, jak tańcowana podróż do piekieł wyglądała.
Opera — wiersze i muzyka, w stylu wieku, były dziełem księcia Macieja Radziwiłła. Jakże nie było obsypywać oklaskami tego arcydzieła, wykonywanego siłami własnemi, przez artystów, z gminu wybranych, wyuczonych i popisujących się w wyszukanych gorgach i skokach, choć los ich do grabi i cepu przeznaczał. Ta metamorfoza chamskiego plemienia jednała księciu nadzwyczajne pochwały. Dziewczęta były bardzo ładne, parobczaki silni i zręczni; nauczyciele dzielnie około ich pleców chodzili i balet szczególnie, zdaniem wszystkich, zdumiewającej był zręczności.
W końcu baletu ukazało się na scenie popiersie króla, ponad którem z tafli kryształowych krążące słońce oblewało je blaskiem wielkim, a baletnice i baletnicy u stóp jego składali wieńce i palili wonne ofiary. To słońce, bardzo misternie ukształtowane, i zakończenie widowiska, wywołały oklaski i okrzyki ogromne. Było już północy blisko, gdy się to wszystko skończyło, bo książe Maciej muzyki, a Petyneti i Łojko nóg tancerzy nie żałowali. Teatr tę tylko miał wadę, że wszystkich spragnionych oglądania go nie mógł pomieścić i wielu, za drzwiami pozostawszy, musiało się konsolować kielichem.
O północy w dwu pokojach zamkowych odetchnęli razem książe wojewoda i król, radzi, że dzień szczęśliwie się skończył.
Na zapytanie: «A co, panie-kochanku?» Rzewuski odpowiedział gorąco:
— Czegoż się książe tak niepokoisz? Idzie wszystko, jak po maśle. Monarchicznie występujesz! Król musi być wdzięczny i zdumiony...
— Ale bo — przerwał książe — ty mnie nie rozumiesz, panie-kochanku. Wszystko powinno iść tak gładko, ślicznie, pańsko, a on... on... hm!.. powinien czuć się upokorzonym... ot co! Cóżem ja temu winien, jeżeli go moja potęga i bogactwo ukolą i zabolą? Hm!.. A zaboleć powinny. Ja o tem, panie-kochanku, niby nie wiem, ale ja tego chcę!
Rozśmiał się Rzewuski.
— Jeżeli księciu o to chodzi, aby był upokorzony, — rzekł — bądź spokojnym, uczuje swoję nicość. Czuł ją w radziwiłłowskim skarbcu, czuje na zamku, na każdym kroku... Ubożuchnym i maluczkim się tu wydaje!
Książe pokilkakroć głową potrząsł, potwierdzając, że tego właśnie sobie życzył. Rozmowa zwróciła się na program dnia następującego.
W tej samej chwili król szeptał Komarzewskiemu:
— Dni dwa już przełknęliśmy szczęśliwie, Komarzesiu. Jawna rzecz, że tym przepychem książe mi chce dać uczuć swą potęgę, a moję królewską słabość i ubóstwo. Cała sztuka — tego nie rozumieć.
— Najjaśniejszy Panie, — przerwał Komarzewski — nie wiem, co tam książe myśli i czy zamierza to, o co go posądzamy, ale rachuba omylna, bo oczy szlachty i obywateli nie na niego, ale na waszę królewską mość są zwrócone. On tu znika, jego nie widzi nikt. Nasz pan górą!
Poniatowski uściskał go milczący.
— Cóż tam nas dalej czeka? — odezwał się.
Jenerał pomyślał.
— A no, łowy i zdobycie Gibraltaru, — odezwał się, śmiejąc. — Gibraltar jest własną inwencyą księcia jegomości; potrzeba więc wielkie nagotować pochwały za to śmieszne przedstawienie.
Ruszyli ramionami.
— Nie mogę w tem nie widzieć trochę złośliwości, że mnie to na konia chce sadzać, to na niedźwiedzie prowadzić, choć z pewnością, wie, że jedno i drugie najmniej zabawić mnie może.
Biskup Naruszewicz, który siedział z książką opodal, wstał, powołując do spoczynku.
— Słyszę, że mowa o niedźwiedziach, — wtrącił — ale oddajmyż suum cuique: nie samemi nas niedźwiedziemi łapami karmić myśli, przecież archiwum owo wielkiego księstwa litewskiego, największy skarb, jaki mają Radziwiłłowie, otworzyć nam i okazać obiecują.
— Widzę, że wojewoda pozyskał sobie serce wasze, — dodał król. — Ale nie sądźcie, abym i ja go cenić nie umiał. Mój Boże, gdyby zamłodu inszymi otoczono go towarzyszami, coby to za pożyteczny mógł obywatel dla kraju z niego urosnąć! Wielka miłość sławy i ambicya, a przytem takie środki!...
Pomiędzy urzędnikami, którzy w pomoc zostali przywołani dla ukazywania archiwum, znajdował się i zastępujący bibliotekarza Szerejko, rad temu, że się bliżej przypatrzeć będzie mógł Najjaśniejszemu Panu, bo dotąd zdaleka tylko mu się przyglądał.
W archiwum, które nie radziwiłłowskiem, ale głównem całego księstwa litewskiego zwać się mogło, przechowywano, jak wiadomo, za przywilejem Zygmunta Augusta, oryginały wszystkich dyplomów, akt, korespondencyj tyczących się spraw w. księstwa. Szczycili się Radziwiłłowie nie bez przyczyny, że ich domowi straż tego skarbu była powierzoną. Archiwum też z wielkiem staraniem i poszanowaniem było utrzymywane. W sklepionych izbach szafy zamczyste, zawierały mniej więcej chronologicznie ułożone pergaminy z przywiesistemi pieczęciami, w srebrnych, złoconych, mosiężnych oprawach, w skórzanych futerałach, w bogato ozdobionych zwitkach, przypominających starożytne rękopisma.
Oprócz tego całe szeregi tomów na półkach poustawianych, zawierały wedle dat i pochodzenia korespondencye panujących, papieżów, książąt i osób dostojnych a sławnych.
Na wielkim stole wpośrodku, przy którym dla króla ustawiono krzesło obite aksamitem ze złotemi frenzlami, porozkładane już leżały najciekawsze i najstarsze, pożółkłe arkusze z różnokolorowemi sznurami jedwabnemi i pieczęciami.
Biskup Naruszewicz i towarzyszący mu sekretarz króla ks. kanonik Gawroński, wchodząc, poskładali ręce pobożnie, jakby próg przybytku przestępowali, i był to wistocie przybytek poświęcony tej przeszłości, która naówczas jeszcze i dziś może, niema i uśpiona leżała tu siedmiu zawarta pieczęciami, czekając tego, coby ją do życia powołał.
Naruszewiczowi oczy na chwilę zapałały. Cóżby to tu za obfity materyał do tek jego mógł przybyć! Jakby tu ks. Albertrandi wpuszczony długo mógł zamieszkiwać, grzebiąc się w tym świecie papierów.
W milczeniu poszanowania pełnem weszli wszyscy za Najjaśniejszym Panem, którego tu witał Bernatowicz i kilku pomocników, kustoszów, skryptorów i t. p.
Król obszedł najprzód komnaty, rozpatrując się po półkach i wiodąc za sobą biskupa. Siadł potem u stołu oglądać oryginały nadań, od Jagiełły poczynając. A były tu i starsze listy i przywileje. Z czasów pierwszej unii horodelskiej, która właściwie potwierdziła tylko to, co przy wstąpieniu na tron Jagiełły umówionem zostało, z późniejszych elekcyj w. książąt wszystko, co się na kartach zachowało, znajdowało się tutaj. Czasy Witoldowe, zjazd w Łucku, korespondencye z Zygmuntem cesarzem, czekały na dziejopisa.
Naruszewiczowi, który z gorączkową ciekawością chwytał oryginały znanych sobie aktów, oczy to się świeciły, to zachodziły mgłą.
— Życia nie starczy na wyczerpanie tego! — szeptał. — Siły jednego człowieka nie podołają, a krom Albertrandego, któryż kopista nie czyta fałszywie i nie bruździ omyłkami! Nietylko robić, ale wszystko przerabiać potrzeba! Z popiołów kości naszych narodzą się może historycy, a nasza dzisiejsza praca będzie dla nich nawozem i pognojem.
Westchnął.
Król tymczasem przypatrywał się to notaryuszowskim figlom kaligraficznym na starych pergaminach, to pieczęciom, zachowanym dobrze w otulających je kapsułach, to ozdobom artystycznym nowszych skryptów. Kilka starożytnych rękopismów z miniaturami, między innemi piękna biblia łacińska leżały rozłożone do oglądania.
Z woluminów korespondencyj ktoś nagotował te, w których były listy Marcina Lutra i Kalwina. Naruszewicz spojrzał na nie i westchnął.
— Wczas się Radziwiłłowie nawrócili z tej drogi, — szepnął — ale ślad odbytej ospy pozostał.
Król i ci, co z nim byli, daleko dziś wśród tych papierów żywsze okazywali zajęcie i ciekawość, niż wczoraj dla rubinów i dyamentów, i z pewnością zapomnieliby się tutaj, tak wiele mieli do oglądania, gdyby król programu dnia nie miał w pamięci. Godziny biegły tu szybko. Naruszewicz zaledwie okiem mógł rzucić na najgłówniejsze i najstarsze dyplomy, a już mu nowe podsuwano. Bogactwo było niewyczerpane.
— I w tym skarbcu — szepnął królowi — nikt się z nimi nie może mierzyć.
W milczeniu, które przerywał tylko szelest przewracanych kart i przesuwanych ksiąg, z poszanowaniem dla tych wieków, których tu szczątki złożone były, strawił król godzin parę, coraz coś znajdując godnego uwagi i rozpatrzenia.
— Z całego żywota ludzkiego — rzekł wkońcu dziejopis-poeta — oto co pozostanie. Na wiotkiej karcie kilka cyfr, których wnuki albo wyczytać nie umieją, lub zrozumieć nie mogą!
Wkońcu, pomimo, że się przedmiotów do oglądania nie przebrało i starczyłoby ich na długo jeszcze, król, spojrzawszy na zegareczek swój, powstał, dziękując Bernatowiczowi i wszystkim.
Biskup ks. pisarz litewski wysunął się za nim smutny.
— Człowiek przez całe życie uczy się tego, że nic nie umie, — rzekł wkońcu — im głębiej się kopie, tem jaśniej to widzi; tylko ci, co się ślizgają po powierzchni, radzi są z tego co mają.
Zamiast powrócić do swoich pokojów, król zażądał odwiedzić wojewodzinę smoleńską, zastępującą gospodynią i księcia wojewodę. Wizyty te obie zdradzone były wcześnie, aby obojga nie schwyciły niespodzianie.
Wojewodzina ubrana już, z kilku damami czekała w progu swojego apartamentu. Król uśmiech urzędowy przywdział znowu, rozjaśnił oblicze posępne i z galanteryą witał panie, cisnące się do ucałowania jego ręki.
Zabawiwszy krótko, szedł potem do księcia wojewody, który także powitał Najjaśniejszego gościa w progu mruczeniem wdzięcznem. Książe Hieronim, cały zastęp Radziwiłłów i powinowatych był przy wojewodzie.
Rzut oka na ściany pokoju, w którym wojewoda przyjmował, mógł przekonać, że króla się tu spodziewano. Wielki portret Najjaśniejszego Pana, ojca jego, matki, braci, sióstr, prymasa, a nawet ulubionej siostrzenicy Mniszchowej i jej męża zdobił komnatę, zresztą umyślnie skromnie przybraną, aby przepych królewskich apartamentów lepiej się czuć dawał.
Radziwiłł już po małem śniadanku, był w humorze wyśmienitym i usposobieniu do gawędy żartobliwej a dziwacznej, jakie tylko w kółku poufałem swobodnie się objawiało. Królowi też nic milszem być nie mogło nad tę poufałość, której sobie życzył.
Posadzono króla w krześle, przy którem tuż mały stoliczek umyślnie przygotowany, zawierał kilka wyrobów delikatnych i bardzo starannie wykonanych z kości słoniowej, bukszpanu, drzewa cytrynowego i różanego.
— Najjaśniejszy Panie, — odezwał się wojewoda, biorąc w rękę jednę z tabakier leżących na stoliczku — ja też się waszej królewskiej mości pochwalić muszę, że nie zawsze próżnowałem. W moich peregrynacyach po świecie w których, panie-koch... Najjaśniejszy Panie, różnego się szczęścia i biedy doznawało, musiałem się przez czas jakiś tokarstwem zabawiać, aby mieć co jeść. Ale tak! tak! mówił coraz poważniejąc. Pewien Chińczyk mnie uczył tej dłubaniny, ręce miałem nie tak obrzękłe, jak dziś, dosyć, żem sobie tem zarabiał na życie.
Uśmiechali się wszyscy, spuszczając oczy; ks. wojewoda ciągnął dalej niezmieszany wcale.
— Otóż z tychto czasów, panie-koch... Najjaśniejszy, pozostały mi robótki. Gdybyś wasza królewska mość przyjąć raczył.
To mówiąc, otworzył próżną tabakierę złotem grubo wewnątrz wykładaną, po wierzchu z kości słoniowej przezroczysto wyrobioną, nader kunsztowną, i podał ją królowi.
Trudno było uwierzyć, ażeby ją żywy, niecierpliwy i ciężki książe sam miał wyrobić, ale wątpliwości okazać nikt nie śmiał, a król, biorąc tabakierę, oświadczył, że to była najdroższa i najmilsza dla niego pamiątka pobytu w Nieświeżu.
Towarzysze królewscy zbliżyli się do stoliczka oglądać inne leżące tu pomniejsze sztuczki, a wojewoda drugie pudełeczko mrucząc, wcisnął w rękę Komarzewskiemu.
— Tokarnię zawsze mam pod ręką, — dodał — wskazując drzwi drugiego pokoju otwarte, do którego król wszedł z ciekawością. Wistocie pokój ten cały był pracownią tokarską.
Rozmaitej wielkości warsztaty ustawione znajdowały się dokoła, każdy z nich ze swym przyborem dłut, narzędzi różnych i materyału potrzebnego.
Między innemi, znajdowała się tu dosyć skomplikowana machina do rzeźbienia numizmatów i płaskorzeźb, jakoby zrobiona i skoncypowana w Nieświeżu, którą wojewoda także królowi ofiarował.
— Ja to waszej królewskiej mości poszlę do Warszawy, — rzekł — bo ręczę, że w mennicy nawet podobnej nie mają.
Król się skłonił.
— A ja pierwszy medal, który na niej Regulski wyrobi, każę wizerunkiem księcia przyozdobić.
— Byle nie podług Norblina, — rozśmiał się książe — bo ten mnie tak narysował, jakbym się na rozbój wybierał, a ja jestem, panie-koch... człek spokojny i tylko na niedźwiedzie drapieżny.
Oglądanie machin, różnych wyrobów chińskich i europejskich z kości, zabrało tyle czasu znowu, że godzina obiadu, który jadano wcześniej, nadeszła. Książe-wojewoda tem bardziej rad był stół przyśpieszyć, że na południe gotowało się polowanie pod Albą i pierwsza wycieczka do tej wioski książęcej, której on był wójtem, a rodzina i przyjaciele mieszkańcami.
Obiad dnia tego nie różnił się niczem od innych, oprócz potwornej wielkości szczupaka, nawpół pieczonego, wpół gotowanego, którego dwóch hajduków dźwigać musiało, a krajczy książęcy przy wspomnieniu przysłowia lucium a cauda, piękny kawał królowi prezentował.
Przy kawie, po zwykłych toastach, popisywała się muzyka, ale z twarzy gospodarza czytać się dawało, że pragnął co rychlej ztąd gościa wyciągnąć na Nowe-Miasto, gdzie w zaroślach pod Albą oczekiwały niedźwiedzie i wilki. W ostatniej jednak chwili książe rozporządził, aby dnia tego wilki tylko, których pół kopy czekało w klatkach, wypuszczone zostały. Niedźwiedzie zachowano na drugie łowy i konkluzyą. Tandem później plan się jeszcze odmienił, bo wilcy nie dosyć się dziko i zuchwale bronili.
Komarzewski i Szydłowski, starosta Mielnicki (brat pani Grabowskiej), przy osobie króla pozostać mieli i strzelać też im pozwolono. Dla króla altana była przygotowaną, z podniesieniem, z której wygodnie mógł dawać ognia ze strzelb nabitych, jakie mu służba podsuwała...
Stanisław-August nie miał ani takiego upodobania, ani takiej wprawy, jak poprzednik jego August III, któremu żaden strzelec nie zrównał, lecz, pomimo to, wilcy się tak prezentowali grzecznie i podchodzili na strzał dogodnie, iż król, sam niewiedząc jak, ubił ich przeszło dwudziestu.
Zaręczyć jednak nie można, czy Szydłowski, stojący pod bokiem, nie poprawiał, a i Komarzewskiemu nieraz się z lufy kurzyło, choć się trafnemi strzałami nie chlubił.
Całe te łowy miały pozór jakiejś dziecinnej igraszki, która księcia nie bawiła i nie zaspokajała.
— Panie-kochanku, — zamruczał w końcu do łowczego, który stał przy nim; — te wilki twoje na suchoty były chore, czy co, panie-kochanku, ślamazarne bestye. Puścić mi matkę tego, cośmy go mieli na pojutrze chować, niechaj król choć jednego ubije.
Łowczy skoczył w gęstwinę, gdzie klatki stały i psy trzymano. Wszystko dotąd szło po myśli, ale niedźwiedź od wilków się zaraził strachem. Otwarto mu klatkę, poczęto kijami szturchać, psy puszczono. Spiął się na tylne nogi, i w kąt wpakowawszy — ani chciał ruszyć... Radziwiłł, gdy się co nie stało wnet na rozkazanie, wybuchał zaraz gniewem, cóż dopiero, gdy mu tu jeden niedźwiedź przy tylu świadkach wypowiadał posłuszeństwo.
Morawski, stojący z nim pod altaną, nie mógł wojewody strzymać i król ujrzał z trwogą gospodarza, krokami ogromnemi wprost biegnącego na niedźwiedzia. Jenerał mu towarzyszył, ale oba, bez strzelb, z kordelasami tylko...
— Szydłowski, — zawołał król żywo — weź oszczepników kilku i śpieszcie za księciem, naraża się zuchwale.. Bież w pomoc... zmiłuj się...
Chwila była istotnie dramatyczna, bo z niedźwiedziem przez psy, które go szarpały, rozjuszonym, nie było co żartować. Radziwiłł biegł bez pamięci, obstając przy tem, aby mu niedźwiedzia wypędzono. Król musiał więc szepnąć Szydłowskiemu, ażeby oszczepnicy zabili nieposłuszną bestyą.
Stało się jak rozkazał, ale księciu to humor popsuło.
— Nie było satysfakcyi, panie-kochanku, bo nie było emocyi, co takie polowanie warte...
Lękając się, aby jeszcze jednego niedźwiedzia nie sprowadzono, król się ruszył nazad do Nieświeża, bo, choć byli tuż pod Albą, ale dzień jeszcze biały iluminacyi przygotowanej zapalać nie dopuszczał.
W pałacu, aby czemś czas zająć, pokazano królowi kunsztowną owę machinę, zbudowaną umyślnie dla obracania sztucznego słońca na teatrze. Książe nadszedłszy, gdy ją oglądano, dodał śpiesznie.
— Wszystko to, panie-kochanku, domowej roboty. U mnie tak: opera księcia Macieja, a śpiewacy i baletnicy Hryszki i Hapki i Naście, malarz, panie-kochanku, Estko, mechanik Litwin, wirtuozy chłopi... Na radziwiłłowskim gruncie co posiać, to się, panie-kochanku, musi urodzić...
O Albie król i korona cała wiedziała, że to była letnia rezydencya księcia, ale tak poprostu podobną do innych być nie mogła. Najprzód pokopano tu kanały i sadzawki, na których się miała kształcić marynarka polska, na wszelki wypadek, gdyby znowu kiedy brzegi morza odzyskała rzeczpospolita. Potem w Albie nie było już ani księcia-wojewody, ani żadnych pań i panów, tylko wójt i wieśniacy; mężczyźni albo przywdziewali mundury przyjacielskie albeńczyków, lub przestrajali się pochłopsku, to jest jak teatralni chłopi, lub ci, których Boucher i Vatteau malował.
Każdy z rodziny i przyjaciół księcia miał tu swoje chatę, ogródek i miniaturowe gospodarstwo. Panie hodowały gołębie i turkawki, panowie paśli czasem barany, mające wstążki na szyi. Grywano na flecikach i gitarach.
Jedną z głównych ozdób i charakterystyczną w Albie były kanały, które się we wszystkie strony od głównego centrum rozchodziły. Ponad niemi stały domki drewniane przeróżnych kształtów, chatki pod słomą, chińskie, japońskie, szwajcarskie, fantazyjne, których trudno było oznaczyć stylu. Ponieważ numerowanie tych dworków zbyt prozaicznieby wyglądało, zamiast liczb i napisów, nosiły one, starym obyczajem, znaki, po większej części zwierzęta. Był więc dom pod Słoniem, Wielbłądem, Orłem, Niedźwiedziem i t. p.
Wpośrodku, na okrągłym placu sam książe wojewoda postawił altanę własnego pomysłu, która w jego przekonaniu, miała być podobną do kościoła św. Zofii w Konstantynopolu. Meczety, dosyć dziwaczne, Radziwiłł inwentował.
— Patrzajże, — mówił potem bratu — gdybym chciał, mógłbym wyśmienicie być architektem, i panie-kochanku, że moje pałace i dwory byłyby pokaźniejsze, niż te, które stawią małpy-architekci z profesyi — za to ręczę. Nie mają za grosz fantazyi, jeden drugiego okrada, i co u jednego z przodu, to u drugiego w tyle, na tem cała inwencya.
Gdy powozy, wiozące króla i gości do Alby się zbliżyły, gorzała już ona cała krociem świateł kolorowych. Droga z zamku przez przedmieście Nowe-Miasto do Alby, cała też była oświetlona stojącemi szeregiem gierydonami, w których lampy płonęły. Wszystkie domki, altana wielka, budowy inne, okryte były światłem, które, odbijając się w kanałach, stanowiło obraz bardzo piękny. Natłok powozów, konnych i pieszych ciekawych, stroje ich rozmaite, przygrywające muzyki, wesoło ubierały Albę nocną. Ci, co ją po dniu widywali — znajdowali cudownie zmienioną.
Fryczyński zaręczał jenerałowi Komarzewskiemu, iż lamp zapalonych było do ośmiukroć-stotysięcy, a ludzi do oświetlenia prędkiego, ze wsi okolicznych, użyto kilka tysięcy.
W Albie, stosując się do intencyj gospodarza, ton towarzystwa się zmienił; król, śmiejąc się zaręczał, że koronę zostawił w Nieświeżu, a tu chciał być tylko wójtem z sąsiedztwa. Panie postroiły się pastersko.
Stanisław August śmiał się głośno i radby był rubasznego nabrać obejścia, ale — ciężko mu to przychodziło.
Książe wojewoda wprowadził króla na wieżycę nad ową altaną ś. Zofii, i ztąd przypatrywał się Najjaśniejszy Pan fajerwerkowi... w trzech aktach.
Mistrz, który układał ten dramat ognisty, z cyframi, herbami, wieńcami i t. p., stopniował go tak umiejętnie, że zakończenie wybuch Wezuwiusza przypominać mogło.
— A i to, panie-kochanku, fajerwerkmajster domorosły, — mówił książe — u mnie wszystko swojskie.
W altanie na górze Najjaśniejszy Pan w gronie dam i panów dotrwał do końca, gdy tymczasem na dole, dokąd wojewoda umknął — zapijano!
— Komarzesiu, — szepnął król jenerałowi — choćbym nie chciał, przez litość nad tobą, muszę się na dół spuścić, bo tobie w gardle zaschło, a tam szkłami pobrzękują... i ja też muszę kielich spełnić za zdrowie radziwiłłowskiego domu.
Jakoż zszedł król na dół, do licznego i wesołego towarzystwa, szukając w głowie konceptu jakiegoś do toastu. Niestety, nie udało mu się wpaść na nic innego nad bardzo zużyte:
— Szczop łycha neznau dom Radziwiłłow!
W Albie zdało się królowi najwłaściwszem odezwać się zchłopska.
- ↑ Kartauny, t.j. ciężkie działa 48-funtowe.