<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król w Nieświeżu
Podtytuł 1784
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zamek Nieświeski, któremu na wspaniałych i ogromnych salach, na złoconych ozdobach i sprzętach kosztownych nigdy nie zbywało, za księcia Panie-kochanku nie stracił nic z dawnego przepychu, ale dosyć był zaniedbanym. Wojewoda ani dbał o elegancyą, ani się na niej znał, ani o nią troszczył. Niekiedy stał długo pustkami i pyłem okryty, potem tłumne uczty, na które, jak na ucztę ewangieliczną, powoływano seciny ubogiej szlachty, a ta, podchmielona, nie szanowała nic, — zabrukiwał się i zasmalał. Na przyjęcie więc króla zgoła prawie cały zamek odświeżać, obijać, oczyszczać, odzłacać i w nowy sprzęt musiano stroić. Poszły na to dziesiątki tysiąców, ale wojewoda nie żałował. Zapowiedział, że wszystko to być musiało poradziwiłłowsku.
Jakoż ci, co zamek zdawna znali, ledwie go odmłodzonym poznać mogli. Same apartamenty, dla króla przeznaczone, nanowo się przyoblekły z przepychem niezrównanym.
Szczególnie wyświeżony i wspaniale urządzony był pokój audyencyonalny, francuskiemi gobelinami na złotych i srebrnych tłach obity, w którym ustawiono tron po Janie III odziedziczony, a nad krzesłem dla króla zawieszony był piękny portret Stanisława-Augusta, dzieło Bacciarellego. We środku wielkie zwierciadło miało ramy srebrne i lichtarze misternej roboty, srebrne także. W sypialni ściany obleczono aksamitem ze złotem. Tu i w innych pokojach króla lustra wiszące, świeczniki, gierydony boczne, stoły, ekrany do kominów, starożytnej roboty, wszystkie srebrne. Łóżko w sypialni, o którem podanie było, iż je Jan III w podarunku otrzymał od króla Ludwika XIV, uderzało wspaniałością i smakiem. Pawilon jego i okrycie zdobiły bogate wyszywania srebrem i złotem.
Wprost z salki audyencyonalnej króla wyjście było do wielkiej sali, zwanej hetmańską, przyozdobionej wizerunkami hetmanów naturalnej wielkości, w całej postaci. Tu uderzał portret księcia Michała Radziwiłła, hetmana litewskiego i wojewody wileńskiego, na koniu, sprawującego przegląd wojska litewskiego przed Augustem III pod Zabłudowem, tkany, jak powiadano, w fabryce krajowej, czemu wiarę dać było trudno. Powątpiewającym o tem, gdzieby się na Litwie lub w Polsce tak doskonała rękodzielnia, wyrabiająca arazze, znajdować mogła, ukazywano inne szpalery na kilka pokojów, podobnegoż wyrobu, ze srebrnemi, szeroko wyszywanemi brzegami.
Król zaledwie krótką chwilę mógł spocząć; gwar w sąsiednich salach, przepełnionych gośćmi, zmusił go ukazanie się im przyśpieszyć. Kilka tylko słów zamienił z Komarzewskim.
— Jak ci się zda, Komarzesiu? Dotąd..
— Wszystko dobrze, — odparł jenerał — trochę się krzywiąc tylko. Do zbytku może tego dobrego, ale poradziwiłłowsku.
— Na wojennej stopie, — szepnął król, uśmiechając się — i mnie też na koń chcieli wsadzić koniecznie.
Komarzewski ramionami poruszył.
— Wszystko to już przebyte — odrzekł. — Zapał wielki, entuzyazm szczery, o tem się mógł gospodarz przekonać. Wiwaty głuszyły niemal działa.
Nie czas było rozprawiać długo. Otwarto drzwi; król urzędowym uśmiechem przystroił usta i wyszedł z tym wdziękiem i elegancyą, która mu zawsze towarzyszyła, nawet w najboleśniejszych życia chwilach. Ktoś, uśmiech ten widząc, później dowcipnie się wyraził, że u króla był on objawem gratiae status.
Grono dam, oczekujące na króla tuż u drzwi z wojewodziną smoleńską Tyszkiewiczową na czele, nader świetne, kwitło pięknemi i poważnemi twarzyczkami, po większej części dawniej już znajomemi królowi jegomości. Celowały między niemi: księżna Massalska, Przeździecka, starościna mińska, Soltanowa, chorążyna wielka litewska, Brzostowska, Rdułtowska, pisarzowa Morawska i panie nowogródzianki: Wojniłłowiczowe, Jabłońskie, Mierzejewskie, Zawiszyne, Kotłubajowe i t. d.
Po pierwszych przywitaniach, niewiadomo kto, zdaje się, że pani Morawska, siostra księcia, zwróciła uwagę króla na świeżo odmalowany umyślnie sufit ów Estki, który go tyle pracy kosztował. Stanisław-August, choć mu się może chciało uśmiechnąć, zmuszony był chwalić tę swą apoteozę i wyrazić wdzięczność, a razem podziwienie z tak szybkiego wykonania.
Widząc, jak Najjaśniejszy Pan zwrócił oczy do góry, wszyscy je skierowali na sufit i, za przykładem jego, admirowali straszną zazdrość, gieniusz domu książęcego, Cnotę, Mądrość i skrzydlate serca, palące się na ołtarzu.
To była jedyna poczciwego Estki nagroda za dni, spędzone na rusztowaniu z głową zawróconą do góry, od czego dotąd ból czuł w karku.
Król z wielką serdecznością starał się jenerałowej wdzięczność swą wyrazić za to uwiecznienie pamiątki bytności swej w gościnnym domu książęcym.
Tymczasem przytomne panie cisnęły się do ucałowania białej ręki pańskiej, bo drzwi jadalnej sali (zwanej salą Wiśniowieckich) otwarte już były i obiad podawać miano zgłodniałym i znużonym.
Zastawiono go z przepychem i okazałością, w smaku owego czasu, wśród tafli zwierciadlanych, figurami z porcelany i srebra, kwiatami i piramidami z cyfrą i herbami króla. Rozdzielono towarzystwo na dwie części. Króla otaczały damy przy głównym stole i część rodziny Radziwiłłów, gdy druga gospodarowała u stołu, od którego zkolei goście zapraszani byli do królewskiego. Tu zasiedli: książe wojewoda, brat jego podkomorzy, książęta Józef, Albrecht, Antoni, Maciej, Sapieha, jenerał artyleryi, wojewoda ruski Potocki, Morawski, Sołtan, chorąży, Rzewuski, Brzostowski, wojewoda inflancki i t. p.
Oprócz dwu głównych, w innych salach zamkowych, stołów, było rozmaitych dla pośledniejszych gości, duchowieństwa i szlachty, bardzo wiele, a naostatek, co się tu pomieścić nie mogło, trzy stoły w kolegium pojezuickiem przyjęły, gdyż na seciny liczyli się przybyli do Nieświeża, a wojewoda nikogo nie ugościwszy odpuścić nie chciał.
Książe-wojewoda wzniósł zdrowie króla przy odgłosie dział, trąb i muzyki, a król odpowiedział wiwatem wojewody i zdrowiem księcia Hieronima a rodziny całej.
Kielichy rozjaśniły zaraz twarze, rozwiązały usta i wojewoda, który z królem czuł się przedtem nie swoim i zakłopotanym, sam począł na swój sposób zabawiać ukoronowanego gościa, który wesoło i swobodnie mu odpowiadał. Tak się zdala przynajmniej wydawać mogło, choć król Radziwiłła mało co słyszał, a ten Najjaśniejszego Pana nie bardzo rozumiał, co nie przeszkadzało w wielkiej harmonii zabawiać się wzajem do końca uczty. Król nawet, do kielichów niezwykły, parę ich wychylić musiał i twarz jego blada żywym się rumieńcem okryła.
Królowi wprawdzie po obiedzie parę razy wymknąć się dozwolono do jego apartamentów, pod pozorem ekspedyowania pilnych, czasu stołu przywiezionych korespondencyj, ale dnia tego obowiązki nie zakończyły się obiadem.
Damy, które nie miały szczęścia być prezentowane królowi, zażądały od Morawskiego, aby je przedstawił; potem słuchać trzeba było koncertu, potem bal rozpocząć z wojewodziną smoleńską, zastępującą gospodynią i inne panie też zaszczycić przechadzką po salonie.
Naostatek musiał król siąść do kolaski z Tyszkiewiczową dla oglądania wspaniałej iluminacyi, w której blaskach gorzał Nieśwież cały. Mówiono, że około pół miliona lamp paliło się na wałach, grobli, pałacu, ratuszu, rynku, kościołach i głównych budowach.
Było już blisko północy, gdy naostatek król z Komarzewskim wysunął się do sypialni, a książe ze swymi wiernymi akolitami — do gabinetu, w którym srebrna beczka oczekiwała na spragnione usta sług bachusowych.
— A co? a co? — odetchnął książe wojewoda, pierwszy kielich augustowski wychyliwszy i otarłszy usta. — Cóż mówicie? hę?
Rzewuski stał przed księciem, w boki się wziąwszy.
— Ale cóż bo wasza książęca mość z nas sobie żartujesz, pytając? — zawołał. — Wszystkich nas i całą Litwę i Koronę zdumiłeś wystąpieniem królewskiem, przepychem, wspaniałością! Jeden jest głos tylko, że nic podobnego nie widziano u nas. Król zmieszany i niemal upokorzony; jego dwornia nosy pozwieszała.
Wojewoda dał znak Rzewuskiemu, aby się zbliżył do niego, i coś mu do ucha, śmiejąc się, szepnął. Pan Seweryn rozśmiał się także i zapito nowym kielichem. Wojewoda był w humorze brylantowym, ale spragniony i zmęczony, więcej słuchał, niż mówił, bo rozmowa go nużyła. Wszyscy się na to zgodzili, że Radziwiłł wystąpił poradziwiłłowsku!
Nim do obiadu zasiedli goście, książe sobie przypomniał Poniatowszczyka! Czoło mu się sfałdowało! Do licha! gdyby ten utrapieniec wszystkie piękne plany dysharmonijną nutą skrzyżował...
— Zawołać Monikę do przedpokoju! — rzekł do pokojowca pośpiesznie.
W chwilę potem dziewczę wpadło zdyszane. Książe mrugnął oczyma.
— A co?
— Siedzi! — zawołała, śmiejąc się.
Wojewoda palce na ustach położył.
— Patrzajże! aż do wyjazdu! bo... no... już ty to rozumiesz. Pilnować, aby się nie wymknął.
Monika miała czas zaledwie skłonieniem głowy zapewnić księcia, że rozkazy jego spełnione zostaną — zniknął.
Co się z biednym Filipem działo, który płynął, płynął z żaglem nadziei pełnym, a na brzegu utonął — opowiedzieć trudno. Czuł się zgubionym, nietylko przez to, że mu się do króla dostąpić nie powiodło, lecz, że za samę myśl tę obawiał się być przez księcia ukaranym. Miał więc w przyszłości ekspektatywę straty miejsca w dodatku. Wszystkiemu temu (jak sądził), musiał być winien Szerejko — nie chciał sam obwiniać siebie.
Wyobraźnia oprócz tego roiła jeszcze gorsze następstwa, bo wieczorem spodziewał się być przeprowadzonym albo do kordegardy, lub poprostu do zamkowej wieży. Nie mógł przypuścić, ażeby go tu w mieszkaniu panny, wśród fraucymeru, pod strażą hajduków trzymano. Z trwogą wyglądał nadchodzącego wieczora. Tymczasem miłosierna jakaś ręka niewieścia podała mu z południa parę misek pełnych mięsiwa i dobrze przyprawionego jedzenia.
Mimo zmartwienia, Filip na zapas, przewidując strawę więzienną, choć wzdychając, sprzątnął wszystko, a że wino stało na stole, zapił dobrze na frasunek. Następstwem tego było, że ciężko biadając, zdrzemnął się i spał do wieczora. Światła ani śmiał prosić, ani mu go dano, ale raz jeszcze dostał wieczerzę, a przez okno wpadający odblask iluminacyi, dostatecznie przyświecał.
Lada chwila potem, za każdym szelestem u drzwi wyglądał, azali go nie przyjdą hajducy przeprowadzić do więzienia, ale noc nadeszła, iluminacya przygasła, dokoła ucichać zaczęło — nie przychodził nikt i biedny Filip, nie rozbierając się, aby być na wszelki wypadek gotowym — zasnął na krześle, głowę położywszy na stole, a nad rankiem rozmarzony, na łóżko panny Moniki się rzucił i głębokim snem ujęty, otworzył oczy dopiero, gdy już dzień był jasny, a u drzwi ręka kobieca dawać mu poczęła znaki, które zapowiadały śniadanie!
Przeprowadzenie więc, sądził, odłożonem zostało. Filip przeżegnał się, pacierz zmówił pobożnie, umył się trochę i zasiadł posilić się, przewidując zawsze, iż sił potrzebować będzie.
Gdy się to działo w izdebce panny Moniki, mianowanej stróżem więziennym, Szerejko, który zawczasu się cieszył doskonałym figlem, jaki razem księciu i królowi miał spłatać, dnia poprzedzającego już podwakroć zabiegał do mieszkania Rusina, nad masztarniami, pukał, dowiadywał się i tyle tylko doszedł, iż Filip się zrana oddalił, nie powrócił więcej, i że miejsce jego zastępował podkoniuszy Wistoszewski.
Szerejko mało go znał, lecz zmuszonym był, szukając informacyi, której nikt mu dać nie mógł, udać się do niego.
Wistoszewski, dzielny kawalkator, a zresztą simplex servus Dei, który niedaleko widział i nie trudził się odgadywaniem niczego — niewiele się też troszczył o Filipa, którego mu zastąpić polecono.
— Przepraszam pana podkoniuszego — zagadnął wchodząc do jego mieszkania Szerejko. — Nie wiem, co się stało z Rusinem, a mam potrzebę go widzieć.
Wistoszewski podniósł głowę, zajęty był właśnie krajaniem wędzonej kiełbasy, mającej służyć za zakąskę po wódce.
— Hę! — odparł. — Co się stało z Rusinem? albo ja wiem! Musiano go użyć gdzieindziej, bo tu teraz Zarwańska ulica u nas... jak Boga kocham! no, nie wiem, musiał go książe do Alby komenderować, albo... albo licho go wie.
Szerejko stał.
— Powinienby powrócić.
— Pewnie! — zawołał podkoniuszy — i daj Boże, aby co rychlej powrócił, bo zastępować go, nie moje miejsce.
— A jak się panu podkoniuszemu zdaje? — dodał niespokojny Szerejko.
— Mnie bo się nic nie zdaje — rozśmiał się Wistoszewski. — Powiadam wam, u nas teraz rozgardyasz taki, że człowiek ani wie, gdzie się i jak obrócić, a słuchać potrzeba, bo książe zapowiedział: najmniejsze nieposłuszeństwo — fora ze dwora.
Skrzywiwszy się Litwin ukłonił i nie chcąc być na zawadzie swobodnemu pożywaniu kiełbasy — odszedł.
Koniec końców, od Wistoszewskiego się nic nie dowiedział, a chciał dojść koniecznie, co się stało z Poniatowskim. Korzystając więc z tego, że nie był zajętym, bo mu nic jakoś nie zlecono i jakby zapomniano o nim, ruszył na zwiady. Zmuszonym był ślad w ślad iść po tropach znikłego Filipa. Doszedł, że zrana widziano go szybko się udającego ku fraucymerowi, a tu nie do kogo innego mógł się udać, jak do panny Moniki. Jakoż od dziewcząt się dowiedział, iż go widziano wchodzącym do niej, ale wychodzącego nikt nie postrzegł.
Szerejko się tak ustawał na przesmyku pewnym, iż z Moniką spotkać się musiał koniecznie. Stał i czekał.
Jakoż ku południowi już spostrzegł ją przemykającą się i zabiegł jej drogę.
— Niech mi panna Monika powiedzieć raczy, — zawołał, witając ją — co zrobiła z Filipem. Mam bardzo pilną do niego potrzebę.
Dziewczę rumieniąc się spojrzało mu w oczy, ale musiał dobrą chwilę czekać na odpowiedź. Monisia potrzebowała skłamać i chciała to uczynić zręcznie. Czuła, że zostawując Szerejkę w niepewności, pobudzi go tem do poszukiwań nowych, które zwrócić mogą uwagę na Filipa.
— Jesteś waćpan jego przyjacielem? — zapytała.
— Lepszego pewnie nie ma nade mnie — odparł Szerejko.
— Mogę więc waćpanu to zwierzyć, że księciu doniesiono coś na pana pisarza — poczęła cicho Monika. — Waćpan jako przyjaciel znasz jego nazwisko. Hm! hm! domyśl się. Ja tyle wiem, że go książe przytrzymać kazał, ale nic mu się złego nie stanie.
Szerejko udał nadzwyczaj zdziwionego.
— Nazwisko jego wiem, — rzekł — ale czegóż się książe mógł obawiać?
Panna Monika dziwną zrobiła minkę.
— Nie wie panna Monika, gdzie go posadzono? — spytał Litwin.
Dziewczę musiało być ostrożnem.
— Bądź pan spokojnym, — rzekła, uśmiechając się — nic mu się nie stanie, no... a ja, gdybym i wiedziała gdzie go posadzono, powiedzieć nie mogę.
Zatuliła sobie usta ręką.
— Nie mogę.
Szerejko się tem nie dał odprawić. Zbliżył się ku niej i szepnął:
— Ależ ja nie zdradzę!
Spojrzał czekając odpowiedzi, ale panna Monika pierzchnęła.
Litwin pozostał sam, kwaśny i zmieszany.
— Wpakowali go do ciupy — dumał — a on wszystko złożyć gotów na mnie, żem go namówił. Rzeczy się komplikują. Gdybym mógł się z nim zobaczyć?
Szerejko tak był zakłopotany, że całej wspaniałości przyjęcia, wjazdu, orszaku prawie nie oglądał, a to co widział, nie utkwiło mu w pamięci wcale.
Wyrzucał sobie to, że Filipa naraził, chociaż jemu przypisywał, że się wszystko wydało przed czasem.
Chodził tak, szukając w głowie jakiegoś ratunku, gdy dwór króla, którego część poprzedziła na zamek Najjaśniejszego Pana, zajechał w podwórze i pod dowództwem starosty piaseczyńskiego, począł się rozmieszczać w przygotowanych pokojach.
Trzej paziowie króla także tu byli. Szerejko się im przypatrywał zdala, gdy go jedna fizyognomia uderzyła. Była to wesoła i figlarna twarzyczka jednego z paziów — Belgrama.
Szerejko znał go i z rodziną był spowinowacony. W czasie, gdy on się przypatrywał Belgramowi, ten też poznał Litwina, zresztą nadto charakterystycznego, aby nie utkwił w pamięci i podstąpił ku niemu, wołając:
— Hę! jak Bóg miły! Szerejko albo dyabeł...
— Nie dyabeł, ale ja, — odparł wesoło uradowany dworak radziwiłłowski. — Anim wiedział żeś ty w paziach!
— Z łaski ciotki — śmiał się Belgram. — Ściskali się.
— Tyś tu miejscowy, — począł. Belgram — kładę na was areszt. Na miłego Boga, bądź mi mentorem, a jeżeli masz co dać jeść — bom głodny. Od Rdułtowskich wyjechałem po cienkiej kawie.
— Jeść! — śmiał się Szerejko, prowadząc go. — Jeść i pić w Nieświeżu nigdy nikomu nie brakło.
Tak się odnowiła znajomość, i Szerejko bardzo z niej rad, powiedział sobie, że Belgrama zużytkuje dla uwięzionego Filipa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.