<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król w Nieświeżu
Podtytuł 1784
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zaraz za Malewem w polu — poczynało się przyjecie króla od tego, nader delikatnie obmyślanego figla, który miał urbi et orbi okazać, iż Sarmatów król, Chrobrych i Krzywoustych spadkobierca — konia nie mógł dosiąść...
Stanisławowi-Augustowi nie godziło się nawet okazać urazy i żalu za... to upokorzenie. Na gościńcu stały wierzchowe konie dla orszaku Najjaśniejszego Pana i osobno, pod złocistym dywdykiem, Palmyr dla króla. Koniuszowie Borzęcki i Kamiński prowadzili konie i — landarę zatrzymać musiano.
Król śmiał się, ale pobladł; zrozumiał, iż ten koń, którego on dosiąść nie mógł, miał iść świadczyć o jego zniewieściałości i niemocy.
Szydłowski, Komarzewski, Byszewscy i cały niemal dwór ruszył się z powozów, dosiadając wierzchowce, tak, że król z ks. biskupem i duchownymi, sam prawie pozostał w powozach.
Doktor Boeckler pośpieszył mu na ratunek, biorąc na siebie to, iż on nie mógł pozwolić, dla stanu zdrowia Najjaśniejszego Pana, tej konnej przejażdżki. Odegrała się więc mała scena w przytomności radziwiłłowskich koniuszych — i król niby się napierał, Boeckler nie dopuszczał, reszta dworu naturalnie obstała przy doktorze, tak, iż Najjaśniejszy Pan mimowoli musiał dalej jechać w landarze. Honor salwowano — ale to pierwsze wrażenie radziwiłłowskiego przyjęcia — gorzkiem było...
Pół milki już tylko pozostawało do miasta, które w dymach ciągle bijących dział się ukazywało, gdy znowu powóz królewski zatrzymać się musiał.
Na gościńcu stali konno: jenerał Morawski i pisarz wielki litewski Plater, w asystencyi licznej panów szlachty. Morawski przybliżył się do powozu i zameldował Najjaśniejszemu Panu, że szwadron usarów kawaleryi narodowej, który konwojować miał z Nieświeża do Grodna, stał w polu czekając na rozkazy, czy miał odbyć manewry i jakie?
Po wierzchowym koniu, którego król nie mógł dosiąść, kawalerya, której nie mógł musztrować z powozu — była drugim, jakby umyślnie nastawionym przytykiem i znaczyła... król-baba.
Uczuł to mocno Poniatowski, lecz umiał pokryć to drugie wrażenie przykre, którego mu oszczędzić łatwoby mogli Radziwiłłowie — śmiejąc się, kłaniając, zacierając ręce, dziękując i starając okazać się szczęśliwym ze wszystkiego.
Bądźcobądź, zupełnie obojętnym dla usaryi swej i wojsk rzeczypospolitej, które ona tu reprezentowała — nie mógł się Stanisław-August okazać. Po krótkim namyśle, chociaż powietrze było chłodne, choć wiaterek mroźny zawiewał z północy — wysiadł z landary i... pieszo ruszył ku szwadronowi, ustawionemu nad drogą. Nadbiegł do niego Komarzewski z radą, która wielce potrzebną była, bo król niespełna wiedział, co począć z manewrami.
On i adjutant Byszewski powtórnie salwowali honor króla, przybiegając do niego, otrzymując niby rozkazy i odnosząc je dowódcy szwadronu. Usarya ta, choć w wojnieby niewiele przydać się mogła, bo była zbyt ciężką i nie odpowiadała nowym wymaganiom wojennego rzemiosła — na oko wyglądała bardzo pięknie i malowniczo. Przypominała dawne czasy i mogła wywołać łzę i westchnienie, — lecz tu... nikt myślą się nie przenosił w przeszłość, — i pięknych tych rycerzy maskaradowych witano uśmiechami.
Usarze, raz rozpocząwszy manewry, do których byli przygotowani na popis, nie rychło je dokończyli. Radzi byli okazać się przed radziwiłłowską milicyą z wyższością swoją nad nią. Król więc z nogi na nogę przestępując, aby się cokolwiek rozgrzać, a nie zapominając dawać oznaki najwyższego swego ukontentowania — musiał tak wymęczyć się dobre pół godziny; poczem część szwadronu posłał przodem do Nieświeża dla zajęcia warty, do której był komenderowanym, a pozostała — towarzyszyła landarze.
Za doznaną nieprzyjemność ukrytą, nagradzał istotnie wspaniały widok, który się tu przed królem roztaczał. Cała przestrzeń od miejsca tego do miasta zajętą była różnobarwnym tłumem szlachty na koniach, wojska i ludu, świątecznie postrojonego. Zdala grzmiały działa, bliżej rozlegały się wiwaty; wszystkie twarze śmiały się wesoło, wszyscy zdawali się szczęśliwi.
Dla okazania, iż ordynackie wojsko wcale się porównania z husaryą nie lękało — w niewielkiej odległości stała w polu złota chorągiew księcia jegomości z pułkownikiem swym Jankowskim na czele.
Ten, jakby na okaz był umyślnie dobranym, tak pięknie i rycersko się reprezentował, a cała chorągiew z nim razem ze starożytnego obrazu się zdawała wykrojona. Jankowski miał na sobie przepyszną zbroję szmelcowaną i nabijaną złotem z szyszakiem do niej dobranym i kameryzowany drogiemi kamieniami buzdygan w ręku. Twarz, postawa, rząd na koniu, oręż — wszystko się składało na jakieś widmo przeszłości dawno pogrzebionej. Nad nim i jego ludźmi zdawało się powiewać na niewidzialnym proporcu uroczyste a smutne «Fuimus!
Cała też z dwóchset szlachty złożona chorągiew, a szczególnie osiemdziesięciu towarzyszów uszykowanych od czoła i na skrzydłach, była na sposób dawny ubraną i uzbrojoną. Barwy kontuszów były granatowe, wyłogi czarne i żupany słomkowe, proporce przy kopiach na dawny sposób bardzo długie, karmazynowe z czarnym.
Towarzysze ze skarbca mieli na ten dzień wydane zbroje starożytne przepiękne, kirysy, nabojczyki, szyszaki, tarcze; kopie, jakich już nie używano, umyślnie toczono.
Złota chorągiew, choć nie zaćmiła husaryi króla, ale miała nad nią tę wyższość, że składała harmonijną całość.
Mógł nią książe wojewoda być dumnym. Wprawdzie w poluby się ona nie na wiele przydała teraz; nie było to wojsko, któreby czoło stawić mogło temu, jakie siedmioletniej wojny doświadczenie stworzyło, lecz jako widowisko wspaniałe, zachwycającem było.
Tło też, na którem się malował ten obraz przeszłości, doskonale było dobrane do niego. Widać ztąd było jak na dłoni całe miasto, zamek, pałac, ratusz, wieże i mury kościołów pojezuickiego, bernardyńskiego, dominikańskiego, benedyktynek, rynek i ulice z murowanych kamienic złożone, dalej w głębi na górze św. Michalskiej kościoł i ogromne budowy niegdyś jezuickiego nowicyatu, i tuż na wzgórzu, otoczonem gęstym i pięknym, teraz w części pożółkłym lasem, gmachy opactwa świętokrzyskiego benedyktynów, a w głębi niektóre budowle należące do Alby, letniej rezydencyi książęcej.
Pogodne niebo, zza lekkich obłoków przeglądające słońce, unoszące się nad zamkiem dymy dział, które nieustannie ognia dawały, ożywiały tę panoramę wspaniałą i wesołą.
Za złotą chorągwią zaraz wystąpiły znowu bogato przybrane w rzędach wspaniałych, pod dywdykami od złota i pereł, ze skarbca na ten dzień wziętemi, konie paradne, po większej części wschodnie, za niemi strzelcy nie mniej jak ośmset ludzi, ze strzelbami jednakiemi, wszyscy w barwie jednej, zielonych żupanach i szarych kurtkach.
Od chwili, gdy się kawalerya ukazała, szpalerem nad gościńcem nieprzerwanym stali radziwiłłowscy milicye, strzelcy, straże, mogący najlepsze dać wyobrażenie potęgi tego domu, który tak liczną służbę mógł po większej części dla samej tylko pańskiej fantazyi utrzymywać.
Król ze swym dworem bardzo się skromnie wydawał, tonąc wśród tych tłumów strojnych i zbrojnych.
Nieco dalej wśród wspaniałego orszaku na przodzie, czekał na króla książe wojewoda na ten dzień też ubrany jak do obrazu i do swej starożytnej chorągwi. Twarz jego nawet zdawała się niezwykłą przyobleczona powagą.
Miał pod sobą nadzwyczajnej piękności siwego konia tureckiego, okrytego dywdykiem z lamy srebrnej, na którym zamiast haftu poprzyszywane były ciężkie sztuki złote, kamieniami wysadzone. Rumak miał co dźwigać, bo i książe ze swą tuszą i cały przybór niemałej był wagi. Siodło, strzemiona od złota ciążyły też sporo, ale wierzchowiec, pomimo to, zdawał się swobodnie i żywo poruszać.
Wojewoda wileński naturalnie miał na sobie mundur województwa, a na głowie soboli kołpak z kitą brylantową i spinkę, w której ogromne świeciły dyamenty.
Ponieważ książe witać miał króla i poruszać się potrzebował swobodnie, a siwy turek pod nim ustać nie mógł spokojnie, dwóch masztalerzów u uzdy go przytrzymywało.
Tu chwila następowała zkolei dla króla daleko łatwiejsza do przebycia niż dla księcia, który wymównym nie był, ani do oratorskich popisów nawykłym. Mowy dla niego pisali oprócz Bernatowicza, Zaleski, a może i Matusewicz, była więc poprawianą i psutą nieraz, a jaką na świat wyjść miała o to się wojewoda nie wiele troszczył, ale potrzeba ją było wypowiedzieć. W tem był sęk. Książe pamięci nie miał, a uczyć się czegokolwiek na pamięć, oprócz pacierza, w życiu nie próbował. Więc choć oracyą skrócono, zawsze ona przechodziła siły jego. Podstawiony więc na koniu blisko Seweryn Rzewuski, jak wszyscy tej rodziny członkowie, cudowną pamięcią obdarzony, miał podpowiadać, i śmiał się, że mu to studenckie czasy przypominało.
Mowy tej, którą w pocie czoła, nie zawsze wyraźnie książe, łykając ciągle swe nałogowe panie-kochanku, wygłosił, powtarzać nie będziemy.
Styl jej szczególnie, wieku tego językowe niewyrobienie poświadczał, ale słodyczy dla króla była pełna. Zwała go «ojcem powszechnym, od narodu ulubionym, drogim zlewem krwi jagiellońskiej», czegoż więcej od Radziwiłła można było pożądać? Parę razy przodkowie Jagiełłowie przypominali się; wspomniony był Władysław IV i «przodek króla» Stefan!
Jako mała próbka stylu osobliwego, wymuszonego, zawikłanego, mętnego, służyć może przedostatni frazes: «Wpatruj się, dobroczynny panie, w radosne czoła i twarze otaczające ciebie, wzieraj w serca ich — są czyste, samą tylko wiernością obywatelską, najżywszą miłością przywiązania (!) do monarchy swego zajęte».
Odetchnął dopiero wojewoda, gdy na Stefanie, przodku królewskim (miało to wówczas właściwie poprzednika oznaczać) zakończył.
Król słuchał w powozie stojąc, z głową nakrytą, podtrzymywany przez Naruszewicza i Chreptowicza, uśmiechając się i wdzięcząc, chociaż męczył się równie jak wojewoda, ale odpowiedź mu przyszła nierównie łatwiej, niż jemu owa wyuczona mowa.
Wedle relacyj ówczesnych przemówienie królewskie tak było wymowne, iż do łez pobudziło miększe serca. Cisza panowała dokoła, że głos, z początku nieco cichy, potem coraz się podnoszący, doskonale w znacznej odległości słychać było.
Lecz na tych dwu mowach nie miało się skończyć, niestety! Król musiał ciągle stać, urzędnicy starsi województw i powiatów, konno podjeżdżali pokolei i witali go, a na każdą mowę odpowiadał, co wprawnemu i nawykłemu do prawienia słodyczy przyszło z łatwością wielką. Występowali tedy: marszałek wileński Tyzenhauz, oszmiański — Oskierka, wiłkomierski — Kościałkowski, miński — podkomorzy Pruszyński, mozyrski — Oskierka, za nowogródzian — Wojniłłowicz.
Ten, na ostatku już «wielbił w królu ojca ojczyzny», a chwilę tę wiekopomną nazwał epoką.
Trwało to dosyć czasu, a w miarę, jak mowcy się mieniali, poprzednicy wyjeżdżali naprzód i stawali w szeregu do dalszego pochodu, na którego końcu, przed samą landarą stanął książe z przedniejszymi senatorami i dygnitarzami.
Nim się ruszono z miejsca, król usilnie począł prosić i naglić Radziwiłła, aby z nim siadł do powozu, ale książe na żaden sposób zgodzić się na to nie chciał i uparł się jechać konno. Był swobodniejszym, a obawiał się dłuższej konwersacyi, do której ceremonialności trudno mu się było przymusić.
Pomimo, że dzień i ku południowi nie przestawał być chłodnym, Radziwiłł ciągle z czoła pot rzęsisty ocierać musiał, a król ze znużenia bladym był i żółtym.
Za księciem jechał Rzewuski, wojewoda odwrócił się do niego:
— A co? panie-kochanku, mowa?
— Doskonale poszło wszystko! — odparł pan Seweryn. — Omen dobry, dotąd idzie jak z płatka.
Książe westchnął i pomyślał: żeby mi tylko tego Poniatowszczuka zamknięto.
— Mości książe, — przerwał w tej chwili instygator Chrapowicki — jak Bóg miły, że takiego widoku, jak oto dzisiejszy, kto na elekcyi nie bywał, nie mógł w życiu nigdzie oglądać. Na to potrzeba było Nieświeża i Radziwiłła.
Książe uśmiechnął się, ale troska i zmęczenie przez uśmiech przeglądały.
— Panie-kochanku, — zamruczał — dopiero wkońcu się pochwalimy, a to zaledwie początek.
Na przedmieściu kazimirskiem wystawione były wrota tryumfalne, które Estko też, pomimo sufitu, w części także malować musiał. Na czele ich złotemi stało głoskami:

Laetitiae et felicitatis publicae
et
Stanislao-Augusto
Regi Polon. M. D. Lituaniae
Carolus II. Dux Radziwillus.

Karol II wyglądał tu pysznie, jakby panujący, i za takiego się też miał książe-wojewoda.
U wrót more antiquo stał kahał z rabinem na czele i podarkiem dla Najjaśniejszego Pana, składającym się z tafli stołowych i zastawy, jakie naówczas były w użyciu, z figurami, cyfrą i piramidą. Rabin wygłosił mowę, król odpowiedział.
Zaledwie po niej miał czas odetchnąć, gdy się brama miejska ukazała, u której stał wójt Magdeburgii z mową i kluczami. Król, który był długo blady, zaczynał ze znużenia, od wiatru, od wzruszenia nabierać niezdrowej barwy ceglastej na twarzy. Pokaszliwał i kręcił się.
— Najjaśniejszy Panie, — szepnął siedzący przy nim Naruszewicz — nic nie pomoże, potrzeba ten kielich wypić do dna... Oto magistrat z kluczami! Co dalej nastąpi, nie wiem, ale na wszystko przygotowanym być potrzeba.
Król musiał powstać, bo wójt już trzymając na srebrnej tacy klucze miasta, zaczynał: «Miasto Nieśwież...».
W mowie, szczęściem nie długiej, zacytował niefortunnie napis na bramie w Warszawie położony przy wjeździe Jana III, i przypomniał nim znane wszystkim, nie wyjmując króla, owe:

... jabym stokroć łożył,
Aby Stanisław umarł, a Jan Trzeci ożył...

Król z uśmiechem zawsze, dotknął zaledwie kluczów i podziękował bardzo krótko.
Na bramie przystrojonej wieńcami i zielonością, stało:

Aperite portas principi vestro et introibit Rex!...
Powozy dla niezmiernego natłoku w tej pryncypalnej ulicy wileńskiej powoli zaledwie postępować mogły. Drzwi, okna, dachy, drabiny, kominy pełne były najróżnorodniejszych tłumów, wśród których kobiety chustkami, mężczyźni czapkami w górę podniesionemi powiewali. Książe pragnąc wystąpić w całej swej potędze i sile, w rynku około ratusza kazał ustawić garnizon, piechotę z zaciążnego pospolitego żołnierza złożoną, około tysiąca ludzi grenadyerów pod dowództwem Radziszewskiego, pisarza grodzkiego, pułkownika i jeneralnego komendanta całej milicyi radziwiłłowskiej.

— Książe wystąpił, — szepnął na ucho biskupowi król — jak gdyby mi chciał wojnę wypowiedzieć.
Ale na tem jeszcze nie koniec, na placu pojezuickim przed kościołem stała uszykowana dragonia, głów ze trzysta, równie chędogo i pięknie jak grenadyerowie wyglądająca.
Król jechał najprzód do kościoła, w którym dla niego przygotowany był pulpit aksamitem okryty, z wezgłowiem, a po obu stronach jego na straży, trzydziestu rycerzy w starożytnych zbrojach, z halebardami.
Najmniej rycerskiego króla, jakby na przekorę wszędzie tu wojsko i rycerstwo spotykało i otaczało. Nie można się było obronić myśli, iż w tem zawarty był wyrzut niemal i wymówka. Czy król to uczuł — Bóg wiedzieć raczy, czy się to stało mimowoli? niewiadomo, lecz, że nie jeden pomyślał sobie: — Wolałby on co innego! to pewna.
Na spotkanie ks. biskup smoleński (Wodziński) in pontificalibus wyszedł i króla, pokropiwszy święconą wodą, wprowadził do wnętrza wspaniałej świątyni, wśród huku dział, trąb na chórze, organów i strzałów ręcznej broni.
Majestatycznie rozległo się Te Deum laudamus!
Kapelan i ulubieniec księcia ks. Kantembrynk eks-jezuita, kustosz smoleński, słynny z rozumu i wymowy, głos zabrał.
Mowa była długa i może ze wszystkich najswobodniej, najzręczniej, najlepiej pomyślana i wypowiedziana. Przypomniał stary kapłan w niej, że niegdyś w Warszawie przed dwudziestu laty królowi z kazalnicy wstąpienia na tron winszował. Było to miłe może mowcy, ale jak gorzkie dla króla wspomnienie. Quantum mutatus ab illo!
Wszyscy monarchowie poprzednicy, którzy Nieśwież i Radziwiłłów odwiedzali, wielkie cienie, przy których ów królik nowy tak małym się wydawał, przesunęły się w mowie Kantembrynka.
Zygmunt August, co się zrzekł dziedzicznych praw swych do Litwy, oddając je rzeczypospolitej, Władysław IV, Jan Kazimierz przyjmowany w Białej, August II w Birżach, naostatek król «naród swój kochający i od narodu ukochany». Była to jakby przepowiednia hasła, które się w lat kilka potem krótko rozlegać miało i ucichnąć. Król z narodem, naród z królem!
Od pulpitu król wzruszony raz jeszcze odezwał się, dziękując ks. kustoszowi i wysoko podnosząc zasługi, dostojność i cnoty znakomitego domu Radziwiłłów. Mowa królewska, istotnie z serca wypowiedziana, bo wszystkie oznaki czci, jaką mu oddawano, nie mogły nie wzruszyć króla, uczyniła wielkie wrażenie. Głos piękny, deklamacya wprawna i umiejętna, powierzchowność Stanisława-Augusta sympatyczna i miła, serca mu pozyskały. Sam książe wojewoda parę razy oczy otarł nieznacznie.
Naostatek dzień ten, niesłychanego wysiłku wymagający, miał się skończyć odpoczynkiem na zamku. Była już druga godzina z południa. Od miasta dzieliła tylko na parę tysięcy kroków długa grobla. W bramie zamkowej komendant stał z kluczami, ale ukazanie ich królowi i powrócenie panu de Ville niewiele czasu zabrało. Działa na wałach, dotąd ciągle czynne, które więcej tysiąca razy ognia dawały, ustały nagle. Landara zatoczyła się przed ganek; równie jak podwórze, i pokoje nabite przybyłymi gośćmi, a szczególnie szlachtą nowogródzką, która się niemal cała zbiegła pod chorągiew Radziwiłła.
Króla przez wielką salę hetmańską, której ściany wizerunkami Radziwiłłów całe były zawieszone, nie zatrzymując już (bo łatwo sobie mogli wszyscy znużenie jego wyobrazić), do przeznaczonych pokojów wprowadzono.
I król i wojewoda ostatkiem sił już dobili się tutaj; ale Radziwiłł miał nałogi i obyczaj myśliwca, nawyknienie do krzepienia się napojem, do jedzenia obficie i pożywnie, a na wycieńczonego Poniatowskiego starosta piaseczyński czekał z filiżanką bulionu, jak naparstek.
Padł król w krzesło z westchnieniem...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.