<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król w Nieświeżu
Podtytuł 1784
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Król jechał dalej z Bielska, wszędzie po drodze witany uroczyście, przyjmowany z gościnnością staropolską, sypiąc po drodze przygotowanemi podarunkami.
Obowiązkowy ów uśmiech królewski, który od rana do nocy z ust Poniatowskiego nie schodził, towarzyszył mu w podróży. Można wiele zarzucić charakterowi Stanisława Augusta i najprzywiązańsi do niego obronić go nie potrafią od zarzutów słabości, braku energii, stałości i wytrwania, ale największy nieprzyjaciel nie może zaprzeczyć, że serce miał dobre. I właśnie ta miękkość czyniła go słabym.
Rad był przez całe życie nietylko się podobać wszystkim i być im pożytecznym, ale nawet smutkiem i troskami swemi nie chciał im czynić najmniejszej przykrości. Dlatego też wiecznie i zawsze okazywał się zaspokojonym, uradowanym, szczęśliwym, choć w sercu bolał i męczył się. I w tej podróży nużącej, a nadewszystko w odwiedzinach Nieświeża, król przewidywał łatwo, na jakie nieprzyjemności narażonym być musi, ale czuł się obowiązanym okazywać ciągle zachwycenie, radość i wdzięczność. Dla tych, co losu monarchów zazdrościć mogą, dosyćby było wystawić się na próbę, aby się przekonać, jaką niewolą jest pozorne szczęście panujących, podległych nieustającej etykiecie, zmuszonych służyć po dniach całych i rzadko mogących to uczynić, co im się podoba. Każdy ruch zgóry obmyślony, zawczasu przewidziany, wpisany w program, życie czyni nieznośną rolą, którą odgrywać są zmuszeni. Doświadczał tego Stanisław August w tej podróży może więcej, niż kiedykolwiek, bo z wyjątkiem kilku godzin nocnego odpoczynku, nie miał ani momentu swobodnego dla siebie.
Dosyć liczna drużyna towarzyszyła Stanisławowi Poniatowskiemu, złożona z najulubieńszych mu osób; miał przy sobie hr. podkomorzego Chreptowicza, biskupa Naruszewicza, pisarza litewskiego, jenerała Komarzewskiego, adjutantów Byszewskiego i Michniewicza, Szydłowskiego, starostę mielnickiego, szambelana Morawskiego, sekretarza Badeniego, Białopiotrowicza, Gawrońskiego, kanonika-lektora, sekretarzy i kancelistów: Siarczyńskiego, Hondziewicza, Göbla i oprócz tego służbę osobistą z Ryxem, starostą piaseczyńskim na czele, doktora Boecklera i t. d. Ale rzadko bardzo orszak ten sam otaczał króla, gdyż po drodze przyłączali się i przeprowadzali urzędnicy i obywatele. Powozy ciągle stawać musiały, król mów słuchać i odpowiadać na nie; jeść i pić nawet przez grzeczność więcej było potrzeba, niż się chciało.
Komarzewski do kielicha, inni ichmoście do półmisków zastępowali Poniatowskiego, który ani wiele pić, ani jeść często nie mógł, pomimo to choć skosztować musiał to czekolady, to wina, to owoców, z któremi zastępowano drogę.
Dnia piętnastego września nocleg o półtrzeciej już tylko milki od Nieświeża, w Snowiu u Rdułtowskich przypadał, gdzie z obiadem też liczne grono gości oczekiwało, mając na czele gospodarza, chorążego nowogródzkiego. Spodziewano się tu zastać albo doczekać księcia-wojewody z bratem Hieronimem, którzy o każdym kroku i zbliżaniu się króla byli gońcami rozstawionymi uwiadamiani.
Jedna jeszcze kwestya ceremoniału pozostawała nierozstrzygniętą. Królowi towarzyszyła w podróży, raczej dla czci, niż z potrzeby, eskorta z kawaleryi narodowej złożona, która go i w Nieświeżu odstąpić nie mogła. Ale tu książe dla swojej złotej chorągwi ordynackiej mógł upomnieć się o honor odprawiania straży u boku króla. Z tego konfliktu, pomiędzy kawaleryą a złotą chorągwią można było przewidywać albo nieukontentowania, nieporozumienia lub kwasy, którym zapobiec należało. Kawaleryi nie można było postponować, ale w ordynacyi złota chorągiew miała prawo gospodarować i być czynną. Chociaż jenerał Komarzewski spodziewał się to załatwić z księciem-wojewodą, znana jego draźliwość we wszystkiem, co się prerogatyw domu tyczyło, usprawiedliwiała obawy.
W Nieświeżu też zawczasu do poufnej narady wezwani pp. de Larzac i de Ville, opiniowali, że złota chorągiew, jako gospodarska, mogła, bez ubliżenia sobie, dać pierwszeństwo kawaleryi, gdy książe Hieronim i inni utrzymywali, że przybyli z królem, jako goście, mogli tu odpoczywać, miejscowemu wojsku ordynackiemu odstępując straż honorową. Za i przeciw odzywały się głosy; zgodzono się jednak na to, że Najjaśniejszy Pan miał rozstrzygnąć, co naturalnie przewidywać dozwalało jakiś kompromis, aby był i wilk syty i koza cała.
Snów z bardzo obszernym i pięknym dworem, z ogrodem, utrzymywanym starannie i wykwintnie, bardzo się dobrze nadawał na pomieszczenie króla i świty jego, która miała się rozgościć. Rdułtowski występował, jak przystało potomkowi starej i możnej rodziny. Zastał tu król piękny poczet dam zaproszonych, panią Zieńkowiczową, kasztelanową smoleńską, Łopotową, Platerową z domu Rzewuską i kilka innych; panów: Platera, kasztelanica smoleńskiego, Obuchowiczów, Kuncewiczów, Morykonich, Oskierków, Brzostowskich.
Z Nieświeża na obiad nie nadjechał nikt, ale co chwila spodziewano się księcia wojewody, który wkrótce, w towarzystwie brata, grona obywateli i przyjaciół nadciągnął.
Chociaż dzień był dosyć chłodny, wiele osób na ganek i do ogrodu powychodziło, bo dwór, acz obszerny, nie mógł napływu coraz większego gości pomieścić. Książe przysiadł się najprzód do króla, który starał się go zabawić, ale rozmowa, nawet przy pomocy Platera i ks. Naruszewicza, nie szła bardzo raźno. Ani król do tonu wojewody, ani on do królewskiego się nie mógł nastroić.
Król do poufałości serdecznej starał się skłonić, książe ciągle ze zbytnią weneracyą i uszanowaniem prawił komplementy niezbyt udatne.
Przez czas jakiś trwały konwersacye te nużące w sali i w ogrodzie, które się tem skończyły, że wojewoda z bratem wzięli na ustęp Komarzewskiego i oświadczyli, że kawaleryi ustępują pierwszeństwo. Miała więc równa liczba, dwudziestu kawalerzystów i tyluż ordynackich złocistych rycerzy, przy wyjeździe z zamku towarzyszyć Najjaśniejszemu Panu, a przy pokojach stać tylko kawalerya narodowa pancerna, która od Pińska konwojowała. Na zamku wszystkie inne warty zajmować miała milicya ordynacka, której dyżurny adjutant króla wydawał parole i rozkazy.
Cały szwadron kawaleryi pancernej, bardzo świetnie przybrany i uzbrojony, znajdował się u boku króla, a że ichmoście wszyscy byli rodzin znacznych, zamożni i przyzwyczajeni przodować wszędzie, i tu więc Komarzewski i Byszewski mogli się obawiać starć nieprzyjemnych z radziwiłłowskimi oficerami, po większej części cudzoziemcami, którzy na tym gruncie polskim nawykli byli się za coś lepszego od miejscowych uważać. Czujność wielka potrzebną była, aby temu zapobiec.
Ale oprócz tego, król i dwór, zbliżając się ku Nieświeżowi, czuli całą draźliwość położenia. O wzajemnych ku sobie uczuciach dwu obozów nikt się nie łudził; nie dowierzano sobie z obu stron, spoglądano z obawą i naturalnie przy tem usposobieniu każda czynność, ruch, słowo tłómaczyły się niespokojnie, bo w nich szukano skrytej chętki złośliwej, dokuczenia w taki sposób, aby się o to upomnieć nie było można.
Gdyby nie starosta mielnicki Szydłowski, dowcipny, wesół, złośliwy, ale przytomny i zręczny, a po części też nie ks. biskup Naruszewicz, który także w dobrym humorze dla króla się starał utrzymać, Stanisław-August wydałby się może z trwogą, jaką miał w duszy.
Szydłowski, Radziwiłła sobie lekko szacując, uspokajał króla, że się na żadną złośliwość wykwintną zdobyć nie potrafi, a w jego towarzystwie nikt śmieć nie będzie nawet królowi i gościowi chcieć przypiąć jakąś łatkę; niezupełnie to przekonywało.
— Sam przepych ten jego, występowanie do zbytku kosztowne, nie jest bez głębszej myśli — szeptał przyjacielowi Stanisław-August. — Wrzekomo czyni mi honor, ale wistocie mówi: «Panie-kochanku, dla mnie to nic nie stanowi... a ty chudym pachołkiem jesteś przy mnie, byłeś nim i pozostaniesz do końca». Ale tego nie dosyć; zobaczysz, mój starosto, że tu i inne delikatne przytyki rozmaite do mnie zkolei wystąpią. Książe sam i ci, co mu się zechcą przypochlebić, dostarczą konceptów.
— Najjaśniejszy Panie, — odparł starosta — nawet przypuściwszy, że coś podobnego może nas spotkać, mamy na to jedyne lekarstwo: dumne ignorowanie rzeczy, których widzieć nie zechcemy. W tem sztuka, aby nie okazać się dotkniętym.
Bonne mine à mauvais jeu! — szepnął król, wzdychając.
W Snowiu, ponieważ goście długo się zabawiali na pokojach i nie rozchodzili, choć król znikał, po trzy razy musiał do nich powracać i szczególnie paniom prawić komplementy, aż naostatek o dziewiątej, gospodarza pożegnawszy, wycofał się dla bardzo potrzebnego wypoczynku, gdyż dzień następujący bardzo miał być uciążliwym.
A na spoczynek nie zaraz się udać było można. Komarzewski oczekiwał na decyzyą, co się miało dostać «na niezabudź» panu chorążemu nowogródzkiemu, kilku damom, gospodynią zastępującym, służbie i t. p. Na każdym popasie i noclegu powtarzała się taż sama scena. Jenerał chciał zbyć jak najmniejszem, król rad był wystąpić wspaniale i szczodrze. Tymczasem te skromne pamiąteczki w kosztach podróży stanowiły znaczną rubrykę. Wieziono całe skrzynki zegarków kameryzowanych, pierścieni z cyframi i miniaturami, tabakierek, naszyjników, bransolet i kolczyków. Tysiącami pożyczonych dukatów król to opłacił, nie licząc tego, co u jubilerów na kredyt wzięto.
Zachodziły z podarkami trudności niezliczone, bo niemi również sobie serca pozyskać, jak obrazić było można. W samym Nieświeżu, czem się tu było wywdzięczyć tym, którzy mieli wszystko, począwszy od najwyższych dostojeństw i orderów?
Radziwiłł zaś, gdy przyszło do układania programu, w którym oglądanie skarbca wpisane było, zapowiedział zgóry tym, co oprowadzać mieli:
— Proszę mi pilno uważać, co będzie chwalił, co mu się podoba, i notować, panie-kochanku. Wszystko mu się to będzie ofiarowywało...
— A jeżeli... — przerwał Morawski.
— Żadnego niema «jeżeli», panie-kochanku! — gorąco zawołał wojewoda. — Albo honeste, poradziwiłłowsku, albo się nie było porywać.
Tej nocy mało kto spał w Nieświeżu; nazajutrz od rana miała się rozpocząć ta «passya», jak ją tam pocichu nazywano. Wiedziano, że król o dziewiątej ze Snowia wyruszy.
Książe to się uspokajał, gdy go zapewniano, iż wszystko jest w gotowości, to nagle, coś sobie przypomniawszy, porywał się, budził, posyłał, przywoływał i nie dawał uspokoić, aż połowę dworu poruszył nadaremnie.
— Dam na nabożeństwo, gdy się to raz skończy, — szeptał książe Hieronim. — Wielki honor, ale w pocie czoła go zdobywamy.
Przez trzy dnie poprzedzające deszcz prawie ciągle padał, kapuśniaczek jesienny, cichy, maleńki, ale do kości przejmujący wilgocią i chłodem. Dnia tego szczęściem wypogodziło się od rana, ale wiatr, zwrócony na północ, smagał dosyć nieprzyjemnie.
W ganku raz jeszcze pożegnawszy chorążego i panie, przy okrzyku vivat! — król, wsiadłszy do kolasy z ks. biskupem Naruszewiczem i Komarzewskim, otoczony pancernymi, wyruszył gościńcem na Malew do Nieświeża prowadzącym. Za nim szedł cały sznur powozów, furgonów, kolebek, a w Snowiu już zaczęła przybywać z okolicy szlachta konno dla towarzyszenia do Nieświeża.
Milę zaledwie ujechawszy, w Malewie zbieranej tej drużyny, najdziwniej postrojonej, znalazło się głów już kilkaset.
Od wieczora wczorajszego, działa, na wałach zamkowych w Nieświeżu ustawione, od czasu do czasu się odzywały; zrana zaś nieustannie zkolei grzmiały, zwiastując przybycie dostojnego gościa. Szczególnie trzy kartany ogromne, czterdziesto-ośmio funtowe, w spadku po Sobieskim wzięte przez Radziwiłłów, głuszyły wszystkie inne.
W Malewie gromady włościan, ustawione po obu stronach gościńca, czapki podrzucając, witały okrzykami donośnemi. Król kłaniał się, rękami znaki dawał, uśmiechał się, ale podraźniony już dniami poprzedzającemi, drgał za każdym głośniejszym wrzaskiem.
Szlachta, chłopi, tłumy te całe, powitawszy, biegły za powozami; dokoła pola były ludem okryte.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz, nim dalej towarzyszyć będziemy Najjaśniejszemu Panu w jego tryumfalno-męczeńskim pochodzie, musimy zwrócić się do Nieświeża i pana Filipa, który, oczekując na przybycie swego imiennika, z nadziejami coraz bujniej wyrastającemi, podbudzany i ośmielany przez Szerejkę, krył się z sobą, w ciągłej obawie, aby nazwiska jego nie przypomniano i pod straż go nie wzięto.
Nie domyślał się biedny, że wszystko już było ułożone i obmyślane tak, aby, od szesnastego rano począwszy, nie mógł nosa na świat wychylić.
We środę wieczorem widział się z panną Moniką, która dla niego była czulszą i zalotniejszą, niż kiedykolwiek. Stali we dwoje o mroku, a drżący Filip trzymał jej rękę, ściskał ją i przytulał do serca. Rozmowa cicha, przerywana, coraz się czulszą stawała.
— Słuchaj, — rzekła wkońcu panna — jutro rano wszyscy jadą na spotkanie króla do Malewa, w zamku będzie pusto... przyjdź do mnie na śniadanie.
Filip się zmieszał, uląkł się jakoś.
— Ale... — wyjąknął.
— Niema «ale»; jeżeli mnie kochasz, to przyjdziesz. Słowo.
Rusin dał słowo.
— Pamiętajże! bo inaczej między nami wszystko zerwane. Przychodź rano, bodaj o ósmej... wiesz mój pokoik?... wprost, nie pytając, do mnie. Kawa z kożuszkiem będzie na stole, a i kieliszek wina się znajdzie.
Potrzykroć musiał zapewnienie powtórzyć Filipek.
Wistocie chwila do odwiedzin niepostrzeżonemu była doskonale obrana. Wojsko, konie, kolebki, sam książe i cały dwór jego daleko wcześniej już za Nieśwież wyciągnęli, gdzie się ustawiano, porządkowano, a książe wszystkich musztrował.
Poniatowski, w nowy kontusz się ubrawszy, przejrzawszy w zwierciadełku, uśmiechnąwszy do siebie, włosy przyczesawszy, czapeczkę na ucho nacisnął i przemknął się niepostrzeżony do tej części zamku, którą fraucymer zajmował.
Panna Monika czekała go w progu. Mogło go to uderzyć i zdziwić, że w przedpokoju, który zwykle bywał pusty, tym razem zastał około dziesiątka silnych dziewcząt, duszących się od śmiechu, które na widok jego najprzód z okrzykiem pierzchnęły, potem nazad powróciły, stanęły od progu i, gdy Filip wchodził do panny Moniki, z wrzawą drzwi, które zamykał za sobą, otoczyły.
Panna Monika trochę była blada i zmieszana. Prosiła go siedzieć, nalała mu kawy i wyszła.
Filipowi przywidziało się, że wychodząc drzwi za sobą na klucz zamknęła. Ale rozśmiał się z tego. Nie mogło to być!
W wesołem usposobieniu zabrał się do kawy. Wszystko mu szło po myśli i składało się szczęśliwie: petycya do króla była doskonale skoncypowana przez Szerejkę, umiał ją całą na pamięć; z Monisią stosunek nic nie pozostawiał do życzenia. Szło tylko o to, jak i gdzie, za czyjem pośrednictwem mógł się docisnąć do Najjaśniejszego Pana, aby mu wręczyć przepisaną na czysto wykwintnie prośbę, ale nad tem czuwał poczciwy jego protektor i doradca. W myślach tych o szczęściu swem zatopiony Filip nie zważał na to, że w przedpokoju pod drzwiami ruch panował nadzwyczajny, śmiechy, wykrzyki, stukanie jakieś, o same drzwi nawet coraz to ktoś uderzał, jakby mimowolnie. Panna Monika, która miała na chwileczkę się tylko oddalić, nie powracała. Wypiwszy kawę, zjadłszy wszystkie bułki, które na stole znalazł, Rusin się zaczynał niepokoić, trzeba mu było powracać na stanowisko. Wyczekawszy dosyć długo, wstał nakoniec, podszedł ku drzwiom, ujął za klamkę, pocisnął... Co u licha? Zamknięte były na klucz!
Nie mógł tego zrozumieć. Spróbował raz drugi... zamknięte!
Wziął to za figiel panny Moniki, która wkrótce powrócić miała; nie było się czego trwożyć... Siadł za stół i czekał. Tymczasem upłynęło tak dobre pół godziny. Zadługo już tu siedział. Podszedł ku drzwiom, próbował jeszcze raz i stukać w nie zaczął, wołając: Otworzyć!
Odpowiedziały mu śmiechy najprzód rzęsiste a wkrótce potem dał się słyszeć głos znany panny Moniki.
— Siedź waćpan spokojnie. Uproszę, ażeby mnie wpuszczono do niego i wszystko wytłómaczę.
Filip osłupiał.
Nie mógł pojąć, co to znaczyć miało. Jakiś żart, figiel... ale do czego! Zrobiło mu się zimno i gorąco, potarł czuprynę. Wtem klucz się okręcił w zamku powoli, drzwi nieco uchyliły i boczkiem wcisnęła się, palec na ustach trzymając panna Monika. Filip ją witał śmiechem, ona mu jakieś dawała znaki.
— Pięknegoś mi waćpan nawarzył piwa! — zawołała. — Jakieś spiski przeciw księciu knułeś, czy co? Wojewoda kazał go przyaresztować gdzie schwycą — i zamkniętego trzymać pod strażą najmocniejszą. Ja nieszczęśliwa! trzeba było, żeby waćpana tu u mnie pochwycono, cały dwór będzie o tem uwiadomiony, wstyd, srom...
Zakryła sobie oczy, jakby płakała.
Filip stał skamieniały.
— Coś wacan zbroił? co? poczęła panna. Dopiero teraz przyszło Rusinowi do głowy, że ktoś musiał zdradzić jego petycyą, którą podać miał królowi i że mu to za złe wzięto. Ale nie był to przecie żaden kryminał, żaden spisek przeciw wojewody!
— Panno Moniko, dobrodziejko moja, — zawołał — w piersi się bijąc. To są potwarze! ja w żadne spiski się nie wdawałem, o żadnych nie wiem, nie znam. Nazywam się Poniatowski, i z tego tytułu do króla Poniatowskiego chciałem podać prośbę, chyba za to mię winnym czynią. Ależ szlachcic jestem, nikt mi tego zabronić nie może. Więzić nikt mnie nie ma prawa!
Monisia słuchała zmarszczona groźnie.
— Waćpan się myślisz z księciem prawować? Jesteś przecież sługą jego. Książe się musiał dowiedzieć, żeś chciał bez jego pozwolenia podawać prośbę, i słusznie zamknąć waćpana kazał. Królby pomyśleć mógł, że on sam nasadził tu ubogiego oficyalistę, aby królowi oczy tem wykłół, że ma taką familią biedną.
Poczęła wzdychać i lamentować bardzo naturalnie panna Monika. Filip, łagodny zwykle i bojaźliwy, tym razem widząc wszystkie swe nadzieje na szwank wystawione, do rozpaczy przywiedziony, burzył się. Rzucił się ku drzwiom, chcąc gwałtem ztąd się wydobyć, ale panna mu od drzwi zastąpiła.
— Co waćpan robisz najlepszego? — krzyknęła. — Zgubisz się! A tóż cię w kajdanki okują i do lochu dadzą; siedź spokojnie. Jak tylko książe powróci, ja pójdę prosić go, jeżeli dostąpić potrafię. Do drzwi się dobijać nie pomoże nic, choćbyś waćpan je wyłamał. Dziesięciu hajduków stoi na warcie i słyszałam, jak im rozkaz dawano, gdybyś się wyrywać chciał i buntował, aby okuć i dać do wieży.
Filipowi w głowie się zakręciło. Nasłuchał się niemało sprawek dawnych księcia wojewody, który nie szanował nic, gdy mu się kto ważył sprzeciwiać. Cóż on biedaczysko sam jeden, a choćby i z Szerejką we dwóch mógł przeciwko potędze wojewody.
O podanie prośby szło mu wielce, ale teraz więcej niż ona, obchodziła go swoboda osobista, zemsta wojewody, złamana przyszłość cała.
Monika, czytająca mu w twarzy, wyrozumiała łatwo, iż się strwożył, i że teraz z nim będzie mogła zrobić co zechce. Uderzyła go zlekka po ramieniu.
— Bądź spokojny, — rzekła cicho — zachowaj się tylko skromnie i nie rób wrzawy, a ja się postaram, aby się nic złego nie stało. Prośby podawanie wybij sobie z głowy, przesiedzieć musisz tu w moim pokoju aż dopóki król nie odjedzie; potem, ja się spodziewam, wojewoda się znajdzie łaskawie i...
Nie dokończyła.
— Zostaw to mnie — dodała po chwili. — Dziesiętnik, który z hajdukami stoi na straży przy waćpanu, jest mi znajomy z Białej jeszcze, postaram się, aby waćpanu nie zbywało na niczem, ale siedź cicho, spokojnie, trzeba się poddać!
To mówiąc, skinęła głową Filipowi, zapukała do drzwi, wysunęła się niemi żywo, i zaraz za nią zapadły rygle, a Rusin pochwycony w pułapce, znalazł się sam jeden, z głową, w której poplątanych myśli nie mógł jeszcze przyprowadzić do porządku.
Całą nadzieję pokładał w Szerejce. Szerejko musiał postrzec, że Filipa nie stało i dojść, że go zamknięto; on jeden mógł go ratować. Nie wątpił, że mu na dobrej woli zbywać nie będzie.
Znękany i smutny rzucił się na stołek, podparł na stole oburącz i pozostał tak pogrążony w myślach czarnych, nie wiedząc już ani jak czas płynął, ani co się wkoło działo.
Pode drzwiami głosy hajduków pilnujących go, dziwnie jakoś niemęsko brzmiały...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.