Krytyka szkoły żon/Tekst utworu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Krytyka szkoły żon
Podtytuł Komedja w jednym akcie
Pochodzenie Dzieła / Tom drugi
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SCENA PIERWSZA.
URANJA, ELIZA.

URANJA: Cóż to, kuzynko, nie miałaś dziś gości?
ELIZA: Ani żywej duszy.
URANJA: Dziwne, doprawdy, że obie byłyśmy cały dzień tak osamotnione.
ELIZA: I mnie to dziwi, gdyż nie często się to zdarza. Wszak dom twój jest, chwała Bogu, przytułkiem dla wszystkich próżniaków z całego dworu.
URANJA: Przyznaję, że mi się poobiedzie wlokło dość powoli.
ELIZA: Mnie znów wydało się ono bardzo krótkiem.
URANJA: Widać piękne dusze, kuzynko, smakują w samotności.
ELIZA: Za „piękne dusze“ dziękuję uniżenie; wiesz dobrze, że to nie jest cel mych ambicyj.
URANJA: Co do mnie, wyznaję że lubię towarzystwo.
ELIZA: I ja lubię, ale z pewnym doborem; toteż, nadmiar nudnych i głupich wizyt które trzeba wycierpieć wśród ogólnej liczby, jest często przyczyną, że najlepiej czuję się w samotności.
URANJA: To zbyt wielka wybredność, cierpieć jedynie ludzi przesianych przez sito.
ELIZA: A za daleko idąca pobłażliwość znosić, bez różnicy, wszelkie towarzystwo.
URANJA: Towarzystwo rozumnych sprawia mi przyjemność, głupcy znowuż mnie bawią.
ELIZA: Cóż, kiedy ich głupota zmienia się nazbyt prędko w nudę: już za drugiem widzeniem większość tych figur przestaje być zabawną. Ale, skoro mowa o głuptasach, nie chciałabyś mnie uwolnić od swego uprzykrzonego markiza? Myślisz mi go zawsze zostawiać na karku i sądzisz że mogę bez końca trawić jego wiekuiste turlupinady?[1]
URANJA: Ten sposób żartu jest teraz w modzie; dwór chętnie się bawi przedrzeźnianiem tego języka.
ELIZA: Tem gorzej dla tych którzy to czynią i silą się, od rana do nocy, paplać tą zakazaną gwarą. Ładna zabawa, doprawdy, aby w salonach Luwru odgrzewano stare dwuznaczniki, zbierane w błocie Hal albo placu Maubert! Ładny mi sposób żartowania dla wykwintnego dworu, i wiele zaiste dowcipu zdradza człowiek, który mi powiada: pani, jesteś pani na Placu królewskim, a każdy może panią oglądać o trzy mile z Paryża, gdyż każdy widzi panią z dobrej woli; niby że Dobra Wola[2] jest to wioska, położona o trzy mile od Paryża! Czy to nie jest bardzo dworskie i bardzo dowcipne? I ten kto wymyśli tak wykwintny kalambur, czyż nie ma prawa chlubić się taką zdobyczą?
URANJA: To też nikt nie podaje go za coś dowcipnego, i każdy, naśladując tę gwarę, sam doskonale odczuwa jej śmieszność.
ELIZA: Tem gorzej więc, że się sili mówić niedorzeczności i płodzić liche koncepta z całą świadomością. Tacy jeszcze mniej w mych oczach zasługują na usprawiedliwienie, i, gdyby mi danem było sądzić o tem, wiem dobrze, nacobym skazała wszystkich panów turlupinków.
URANJA: Porzućmy przedmiot, który może bierzesz zbyt gorąco. Nie uważasz, że Dorant coś się spóźnia na kolację.
ELIZA: Może zapomniał, i...



SCENA DRUGA.
URANJA, ELIZA, GALOPIN.

GALOPIN: Klimena pyta, proszę pani, czy pani przyjmuje.
URANJA: Boże! Cóż za wizyta!
ELIZA: Skarżyłaś się na samotność: niebo karze cię za to.
URANJA: Spiesz, niech prędko powiedzą że mnie niema.
GALOPIN: Kiedy już powiedziano, że pani jest.
URANJA: Cóż za głupiec się z tem wyrwał?
GALOPIN: Ja, proszę pani.
URANJA: Przeklęty niedźwiadek! Ja cię nauczę odpowiadać za mnie z własnego rozumu i bez pytania!
GALOPIN: Pójdę powiedzieć, proszę pani, że pani woli nie być.
URANJA: Czekaj, niezdaro, i wprowadź, skoro już głupstwo się stało.
GALOPIN: Jeszcze jest na ulicy: rozmawia z jakimś panem.
URANJA: Ach, kuzynko, jakże nie w porę spada mi ta wizyta!
ELIZA: To prawda, jestto osoba z natury nieco uprzykrzona; co do mnie, miałam do niej zawsze głębokie obrzydzenie i, z przeproszeniem jej dostojeństwa, uważam ją za najgłupszą gęś ze wszystkich, jakie kiedykolwiek siliły się na rozum.
URANJA: Przydomek może nieco ostry.
ELIZA: Nie, nie, daj pokój, zasłużyła nań w zupełności, i na więcej może, gdyby przyszło wymierzyć pełną sprawiedliwość. Czy istnieje osoba, bardziej niż ona odpowiadająca temu, co nazywamy wykwintnisią[3], i to w najgorszem znaczeniu tego słowa?
URANJA: Jednakże ona broni się przed tą nazwą.
ELIZA: Prawda. Broni się przed nazwaniem, ale nie przed rzeczą samą, bo jest nią od stóp aż do głowy i do tego największą mizdrzalską pod słońcem. Robi wrażenie, że całe jej ciało jest na zawiasach; biodra, ramiona, głowa poruszają się jedynie za pociśnięciem sprężyny. Przytem, ten sposób mówienia spieszczony, omdlewający, te minki, ta buzia w ciup! a dopieroż jak przewraca oczami aby wydały się większe...
URANJA: Nie tak gwałtownie! gdyby usłyszała przypadkiem...
ELIZA: Nie, nie, jeszcze jest daleko. Pamiętam doskonale ów wieczór, na którym tak koniecznie chciała poznać Damona, dla rozgłosu którym cię cieszy on i jego sztuki. Znasz go przecie, i wiesz, jak jest z natury oporny w rozmowie. Zaprosiła go na kolację jako znakomitość, i jeszcze nigdy nie miał tak niemądrej miny, niż wówczas, wśród pół tuzina ludzi których nim chciała uraczyć, patrzących nań z wytrzeszczonemi oczyma, jak na osobę która powinna zupełnie inaczej wyglądać niż zwykli śmiertelnicy. Myśleli, że on jest tam poto, aby raczyć całe towarzystwo samemi dowcipami; że każdy wyraz, który wychodzi z jego ust, winien zawierać coś nadzwyczajnego; że powinien co słowo robić kalambury i prosić o szklankę wina kunsztownym epigramem. Ale zawiódł ich mocno swem upartem milczeniem, i równie mało przypadł pani domu do smaku co ona mnie[4].
URANJA: Cicho już; muszę iść ją witać w progu.
ELIZA: Jeszcze słówko. Chciałabym ją wydać za markiza, o którym mówiłyśmy właśnie. Ładna byłaby para: turlupinek i wykwintnisia!
URANJA: Będziesz ty raz cicho! Już idzie.


SCENA TRZECIA.
KLIMENA, URANJA, ELIZA, GALOPIN.

URANJA: Ach, i czemuż tak późno...?
KLIMENA: Przez litość, droga, każ mi podać jakie krzesło.
URANJA do Galopina: Fotel, prędko.
KLIMENA: A ch, Boże!
URANJA: Cóż się stało?
KLIMENA: Już nie mogę.
URANJA: Co pani jest?
KLIMENA: Serce mi ustaje.
URANJA: Może wapory?
KLIMENA: Nie.
URANJA: Może rozsznurować?
KLIMENA: Nie, Boże, nie. Och!
URANJA: Cóż to więc za cierpienie i odkąd pani tak dolega?
KLIMENA: Przeszło od trzech godzin, a nabawiłam się go w Palais-Royal.
URANJA: Jakto!
KLIMENA: Za karę za moje grzechy widać, poszłam zobaczyć tę lichą ramotę: Szkołę żon. Dotąd czuję ściskanie koła serca. Sądzę, że się go nie pozbędę przez jakie dwa tygodnie.
ELIZA: Patrzcie państwo, jak to człowiek ani wie kiedy nań spadnie choroba.
URANJA: Ja i kuzynka musimy mieć zatem jakąś odrębną naturę, gdyż byłyśmy przedwczoraj na tej sztuce i wróciłyśmy do domu zdrowe i rzeźkie jak nigdy.
KLIMENA: Jakto! widziałyście?
URANJA: Tak, i wysłuchałyśmy od początku do końca.
KLIMENA: I nie przyprawiło cię to o konwulsje, droga?
URANJA: Nie jestem tak delikatnego zdrowia, chwała Bogu. Zdaje mi się, że ta komedja raczej byłaby zdolna uleczyć kogoś, niż przyprawić o chorobę.
KLIMENA: Ach, Boże, co pani mówi? możeż taki sąd powstać w umyśle, posiadającym należycie ubezpieczoną hipotekę zdrowego rozsądku? Możnaż, jak pani czyni, bezkarnie kruszyć kopie z istotną prawdą? I, jeżeli chcemy być sprawiedliwi, istniejeż umysł tak zgłodniały ladajakiego błazeństwa, aby mógł sobie podobać w niedorzecznościach, któremi ta sztuka jest naszpikowana. Co do mnie, wyznaję, że nie mogłam się dosmakować ani jednego ziarnka soli w tem wszystkiem. Owe bociany wydały mi się szczytem złego smaku; ciastko ze śmietaną przyprawiło mnie o mdłości, a już przy zupie, myślałam że dostanę wymiotów.
ELIZA: Mój Boże, jak to wszystko jest wykwintnie powiedziane! Zdawało mi się, że to wcale dobra sztuka, ale wymowa pani jest tak przekonywująca, umie przedstawić każdą rzecz w sposób tak powabny, że, wbrew własnym uprzedzeniom, trzeba się wkońcu przychylić do twego zdania.
URANJA: Co do mnie, nie jestem taka ustępliwa; jeśli mam mówić szczerze, uważam tę komedję za jedną z najzabawniejszych, jakie wyszły z pod pióra jej autora.
KLIMENA: Ach, męki przechodzę, doprawdy, słuchając takiego mniemania; nie uwierzy pani, jak mnie dotkliwie boli taka opaczność poglądu. Godziż się osobie o pewnym poziomie znajdować uciechę w sztuce, która obraża na każdym kroku wstydliwość i kala wyobraźnię?
ELIZA: Cóż za śliczne sposoby wysłowienia się! Doprawdy, na polu krytyki nielada z pani szermierz, i żal mi, w istocie, biednego Moliera, że naraził się na jej niełaskę!
KLIMENA: Wierzaj mi, droga, odmień zawczasu zapatrywanie, i jeśli, dbasz o dobrą sławę, nie zdradzaj się przed nikim, że ci się ta komedja podobała.
URANJA: Ależ ja zupełnie nie widzę, co pani w tej sztuce znalazła obrażającego wstydliwość?
KLIMENA: Och! wszystko, niestety! mniemam, że uczciwej kobiecie nie godzi się oglądać bez sromu tej komedji, tyle w niej odkryłam sprośnych i nieobyczajnych rzeczy.
URANJA: Widocznie chyba posiadasz, na dostrzeganie sprośności, jakiś zmysł którego innym ludziom nie stało; gdyż, co do mnie, nie dopatrzyłam się niczego podobnego.
KLIMENA: Chyba nie chciałaś się dopatrzyć, bo trzeba przyznać, że wszystkie plugastwa podane są w tej sztuce bez najmniejszych osłonek. Ani najlżejszą pokrywką autor nie trudził się ich złagodzić; najśmielsze oczy muszą się czuć obrażone ich nagością.
ELIZA: Och!
KLIMENA: Hi, hi, hi.
URANJA: Ależ wreszcie, jeżeli łaska, może mi pani wskaże coś z tych sprośności o których powiadasz.
KLIMENA: Ach, czyż trzeba jeszcze wskazywać?
URANJA: Zapewne. Proszę, chciej pani wymienić bodaj jedno z miejsc które cię tak uraziły?
KLIMENA: Trzebaż szukać innego niż scena Anusi, w której powiada co jej wziął Horacy?
URANJA: I cóż w tem nieobyczajnego?
KLIMENA: Och!
URANJA: Proszę, chciej powiedzieć?
KLIMENA: Pfe!
URANJA: Ależ wreszcie?
KLIMENA: Cóż tu można jeszcze powiedzieć?
URANJA: Co do mnie, nic zgoła nie widzę.
KLIMENA: Tem gorzej.
URANJA: Ja sądzę, że tem lepiej. Oglądam rzeczy z tej strony z której mi je pokazują i nie odwracam ich, aby się doszukiwać czego nie trzeba.
KLIMENA: Uczciwość niewieścia.
URANJA: Uczciwość niewieścia nie zasadza się na strojeniu minek. Niema żadnej potrzeby chcieć zawstydzać cnotą osoby naprawdę cnotliwe. Przesada w tym przedmiocie gorszą jest niż w jakimkolwiek innym. Nie znam nic śmieszniejszego nad ową nadmierną drażliwość, która wszystko bierze z najgorszej strony, podsuwa występne znaczenie najniewinniejszym słowom i uraża się o sam cień cienia. Wierzaj mi, takie mizdrzenia nic nie przydają kobiecie w ludzkiem poważaniu. Przeciwnie, ich niezrozumiała surowość i udane zgorszenie pobudzają każdego do tem ostrzejszej oceny własnego ich życia. Każdy zachwycony jest, jeśli znajdzie w nich coś czemuby można przyganić. Ot, naprzykład i kiedyś, na przedstawieniu tej sztuki, znalazło się, naprzeciw naszej loży, parę kobiet, które, dzięki minom jakie stroiły przez cały czas komedji, dzięki ciągłym odwracaniom głowy i zasłanianiom twarzy, sprawiły to, iż, ze wszystkich stron, szeptano sobie do ucha o ich przeróżnych figielkach o których niktby inaczej nie wspomniał. Doszło do tego, iż wreszcie, któryś z lokai wykrzyknął głośno, że uszy ich są o wiele wstydliwsze, niż cała reszta.
KLIMENA: Zatem, trzebaby na tej sztuce być ślepym i udawać że się nic nie widzi.
URANJA: Nie trzeba tylko widzieć tego, czego niema.
KLIMENA: A ja jeszcze raz twierdzę, że paskustwa wprost do oczu skaczą.
URANJA: A ja znów w żaden sposób nie mogę się na to zgodzić.
KLIMENA: Jakto! więc nie obraża najwyraźniej skromności naszej to co mówi Anusia?
URANJA: Oczywiście, nie. Nie mówi ani słowa, któreby, samo w sobie, było choć trochę nieprzystojne; a jeżeli pani chce się dopatrywać tam czegoś innego, to pani dopuszczasz się sprosności, nie ona, skoro Anusia mówi jedynie o wstążeczce którą jej zabrano.
KLIMENA: Ach, już my wiemy, co to jest ta wstążeczka, i owo coś[5], na którem urywa, nie jest tam od parady. Przy tem coś, nasuwają się myśli dosyć osobliwe. To coś bardzo a bardzo mi się nie podoba: cobądźby pani mogła powiedzieć, nie będziesz w stanie obronić bezczelności tego coś.
ELIZA: Co prawda to prawda, kuzynko; trzymam z panią przeciw temu coś. To coś jest bezczelne w najwyższym stopniu; źle czynisz, w istocie, usiłując bronić jeszcze tego coś.
KLIMENA: Jest tu, doprawdy, obscenja[6] zbyt daleko posunięta.
ELIZA: Jak się wymawia słowo którego pani użyła?
KLIMENA: Obscenja, pani.
ELIZA: Ach, Boże! obscenja. Nie wiem wprawdzie co to słowo ma oznaczać, ale wydaje mi się w prost zachwycające.
KLIMENA: Widzi pani, własna jej kuzynka bierze moją stronę.
URANJA: Ech, Boże, to pleciuga, która co innego mówi, a co innego myśli. Niech jej pani nadto nie ufa, proszę mi wierzyć.
ELIZA: Och, jakaś ty niedobra, aby podawać w podejrzenie moją szczerość. Jakże jabym wyglądała, gdyby pani chciała uwierzyć temu co jej podsuwasz! Czyż w istocie zechce mnie pani tak pokrzywdzić aby mieć to mniemanie?
KLIMENA: Nie, nie. Nie zważam na to co ona mówi i sądzę że pani jesteś szczerszą niż pani Uranja chce mi dać do zrozumienia.
ELIZA; O, jak słusznie pani czyni i jak sprawiedliwie mnie sądzisz, wierząc że cię uważam za osobę najbardziej uroczą pod słońcem, że przejmuję się wszystkiemi pani uczuciami i jestem oczarowana każdem wyrażeniem które wyjdzie z twych ustek!
KLIMENA: Ach, ja mówię przecie wszystko tak poprostu!
ELIZA: Właśnie to, droga pani, że wszystko u pani jest takie naturalne. Twoje słowa, ton, spojrzenia, chód, postępowanie i sposób ubierania się, mają w sobie coś niezmiernie dystyngowanego, coś co każdego musi ująć. Chłonę panią w siebie oczami i uszami; jestem tak pełna pani, że staram się poprostu małpować panią i naśladować we wszystkiem.
LUMENA: Pani chyba dworuje sobie ze mnie.
ELIZA: Przepraszam panią; któż śmiałby sobie z pani dworować?
KLIMENA: Daleko mi do tego, abym była wzorem godnym naśladowania.
ELIZA: Ależ owszem, przeciwnie!
KLIMENA: Pani chce mi pochlebiać.
ELIZA: Ależ, broń Boże.
KLIMENA: Niech mnie pani oszczędza, błagam.
ELIZA: Ja też oszczędzam panią, i nie mówię ani połowy tego co o niej myślę.
KLIMENA: Ach, Boże, dajmy już pokój, błagam. Wprawia mnie pani w zawstydzenie doprawdy zbyt kłopotliwe. Do Uranji Zatem, ma nas pani dwie przeciw sobie; że zaś upór zgoła nie przystoi osobie tak rozumnej...



SCENA CZWARTA.
MARKIZ, KLIMENA, URANJA, ELIZA, GALOPIN.

GALOPIN w progu: Proszę, niech się pan zatrzyma.
MARKIZ: Ty mnie chyba nie poznajesz.
GALOPIN: Owszem, poznaję, ale i tak pan nie wejdzie.
MARKIZ: Cóżto za brewerje, trutniu mały!
GALOPIN: Tak się nie godzi wchodzić do kogoś przemocą.
MARKIZ: Chcę odwiedzić panią.
GALOPIN: Powiadam, że niema jej w domu.
MARKIZ: Przecież tu siedzi.
GALOPIN: Prawda, siedzi; ale i tak jej niema w domu.
URANJA: O cóż to chodzi, markizie?
MARKIZ: To lokaj łaskawej pani udaje tu głupiego.
GALOPIN: Powiadam temu panu, że pani niema, a on i tak nie chce odstąpić.
URANJA: I czemuż mówisz panu, że mnie niema?
GALOPIN: Kiedyś mnie pani zburczała, jak mu powiedziałem, że pani jest.
URANJA: Patrzcie tego niezdarę! Proszę pana, panie markizie, nie wierz ani słowa temu co on mówi. Ten mały roztrzepaniec musiał pana wziąć za kogo innego.
MARKIZ: Tak też zrozumiałem, pani, i, gdyby nie szacunek dla jej osoby, nauczyłbym go poznawać osoby mego pokroju.
ELIZA: Kuzynka jest panu bardzo obowiązana za jego względność.
URANJA do Galopina: Prędko, krzesło, mały nicponiu.
GALOPIN: Alboż nie stoi?
URANJA: Przysuń bliżej. Galopin popycha niechętnie krzesło i wychodzi.


SCENA PIĄTA.
MARKIZ, KLIMENA, URANJA, ELIZA.

MARKIZ: Pani służący coś nie łaskaw na moją osobą.
ELIZA: Toby świadczyło o jego złym smaku.
MARKIZ: Widocznie ponoszą koszta mego niepoczesnego wyglądu. Śmieje się. He, he, he.
ELIZA: Z wiekiem nauczy się lepiej poznawać na ludziach.
MARKIZ: O czem rozmawialiście państwo, gdy wam przerwałem?
URANJA: Mówiliśmy o Szkole żon.
MARKIZ: Idą właśnie prosto z tej komedii.
KLIMENA: I cóż, markizie, jakże znajdujesz tą sztuczką?
MARKIZ: Bezecną w najwyższym stopniu.
KLIMENA: O, jakże mnie to cieszy!
MARKIZ: Najlichsza ramota pod słońcem. Cóż u djabła! toć ledwo miejsce udało mi się dostać! Myślałem że mnie uduszą; w życiu tyle mi się nie nadeptano po nogach. Patrzcie, w jakim są stanie moje krezki u pludrów i wstążki, o: proszę!
ELIZA: Prawda, to woła o pomstą na Szkołę żon i potępia ją pan z całą słusznością.
MARKIZ: Jeszcze nie widziałem podobnie lichej komedji.
URANJA: A, otóż i Dorant.


SCENA SZÓSTA.
DORANT, KLIMENA, URANJA, ELIZA, MARKIZ.

DORANT: Siedźcież państwo, proszę, i nie przerywajcie sobie. Dotknęliście przedmiotu, który, od czterech dni, jest prawie wyłączną treścią rozmów wszystkich salonów. Nic zabawniejszego niż owe najróżnorodniejsze sądy, które się spotyka. Doprawdy, zdarzyło mi się słyszeć, jak jedni ludzie najostrzej potępiali tę komedję za te same rzeczy, które znów innym zdawały się godne najwyższej pochwały.
URANJA: Właśnie pan markiz krytykuje sztukę bardzo surowo.
MARKIZ: To prawda. Uważam, że jest ohydna, do licha! ohydna, ohydna w najwyższym stopniu, co się nazywa ohydna.
DORANT: A mnie znów, markizie, wydaje się twój wyrok ohydnym.
MARKIZ: Jakto, kawalerze, czyżbyś, doprawdy, miał zamiar bronić tej sztuki?
DORANT: Tak, mam zamiar jej bronić.
MARKIZ: A ja ci ręczę, że jest ohydna.
DORANT: Nie widzę dostatecznego zabezpieczenia by przyjąć taką porękę. Ale, markizie, z jakiej przyczyny, jeśli łaska, komedja ta jest...?
MARKIZ: Dlaczego jest ohydna?
DORANT: Tak.
MARKIZ: Jest ohydna, ponieważ jest ohydna.
DORANT: Po takim wyroku, niema co więcej mówić; proces skończony. Ale, przynajmniej, pouczże nas i powiedz jakie braki w niej odkryłeś.
MARKIZ: Cóż ja wiem? nawet nie zadałem sobie trudu aby jej wysłuchać; wiem tylko, że w życiu nie zdarzyło mi się widzieć czegoś równie nędznego, a Dorylas, koło którego siedziałem, również był mego zdania.
DORANT: Autorytet wcale poważny; masz się w istocie na kogo powoływać!
MARKIZ: Wystarczy tylko słyszeć te ustawiczne salwy śmiechu, któremi parter wybucha raz po raz. Nie trzeba więcej, aby mnie przekonać że sztuka nic nie warta.
DORANT: Zatem, należysz, markizie, do tych wykwintnisiów, którzy nie chcą przypuścić, aby parter mógł w czemkolwiek objawiać zdrowy rozsądek i którzyby wstydzili śmiać się wraz z nim, choćby rzecz była najzabawniejsza? Kiedyś widziałem w teatrze jednego z naszych przyjaciół, który się tem poprostu wydał na pośmiewisko. Wysłuchał całej sztuki z obliczem pełnem ponurej powagi; wszystko co weseliło innych, tembardziej zachmurzało jego czoło. Przy każdym wybuchu śmiechu wzruszał ramionami i spoglądał na parter z wyrazem litości; niekiedy nawet, rzucając nań wzrok pełen obrzydzenia, odzywał się głośno: „Śmiejcież się, śmiejcie, wy tam z parteru!“ Te dąsy naszego przyjaciela, to była istna druga komedja! Z całą uprzejmością zaimprowizował ją zgromadzeniu i wszyscy zgodzili się że niepodobna jej lepiej odegrać. Dowiedz się, drogi markizie, proszę cię, i innych też wraz z tobą, że niema w teatrze miejsca wyznaczonego na zdrowy rozsądek i że różnica pół-ludwika w złocie a sztuki piętnasto-susowej nie ma nic wspólnego z przywilejem dobrego smaku. Równie na stojącem jak siedzącem miejscu można wydać fałszywy sąd o sztuce. Owszem, biorąc rzecz ogólnie, uważam sąd parteru za wcale godny zaufania, z tej przyczyny, iż między jego publicznością znajduje się sporo osób zdolnych osądzić komedję wedle wszelkich prawideł, inni zaś sądzą ją według najlepszego sposobu, to znaczy dając się wziąć samej rzeczy, i nie przynosząc z sobą ani ślepego uprzedzenia, ani zgóry powziętych uwielbień, ani śmiesznej wybredności.
MARKIZ: Zatem, kawalerze, występujesz, jednem słowem, jako obrońca parteru. Na honor! cieszy mnie to wielce; nie omieszkam mu oznajmić, iż może cię zaliczyć do swoich przyjaciół. He, he, he.
DORANT: Śmiej się, ile ci się podoba. Ja jestem przyjacielem zdrowego rozsądku, a drażnią mnie urojenia móżdżków naszych markizów de Mascarille. Do wściekłości mnie doprowadzają ludzie ośmieszający się samochcąc, mimo swego stanowiska. Tacy wydają sąd o wszystkiem i rozprawiają śmiało o każdej rzeczy, nie mając o niej najmniejszego pojęcia; przysłuchując się komedji, wydają okrzyki zachwytu przy najsłabszych ustępach, a nie mrugną nawet w miejscach które są naprawdę coś warte; patrząc na obraz lub słuchając muzyki, zarówno chwalą jak i ganią wszystko najopaczniej, chwytają gdzie mogą terminy sztuki, chcąc sobie przywłaszczyć jej znawstwo, przyczem nieodmiennie kaleczą te terminy i stosują je najfałszywiej w świecie. Ech, do kata! panowie, milczelibyście lepiej. Skoro Bóg nie użyczył wam znajomości przedmiotu, nie wystawiajcież się na drwinki tych którzy słuchają waszych rozpraw, i pomnijcie, że, siedząc cicho, uchodzilibyście może za tęgie głowy.
MARKIZ: Tam do licha, kawalerze, zaczynasz mi coś z tonu, który...
DORANT: Mój Boże, markizie, przecież ja tego nie mówię do ciebie. Mówię do owego tuzina paniczów, którzy kompromitują cały dwór swem błazeństwem i utwierdzają wśród pospólstwa zdanie, że my wszyscy jesteśmy tacy. Co do mnie, o ile tylko zdołam, chcę się oczyścić z tego podejrzenia; toteż będę drwił z nich póty przy każdej sposobności, póki wreszcie nie nabiorą rozsądku.
MARKIZ: Powiedz mi, proszę, kawalerze, czy uważasz Lizandra za rozumnego człeka?
DORANT: Z pewnością, i bardzo.
URANJA: To rzecz, której nie da się zaprzeczyć.
MARKIZ: Spytajżeż go, co sądzi o Szkole żon; zobaczysz, że mu się nie podoba.
DORANT: Ech, Boże, iluż znam ludzi, których sąd zaćmiony jest zbytkiem inteligencji! źle widzą rzeczy, chcąc widzieć za dobrze; sprawiłoby im wprost przykrość zgodzić się w zdaniu z drugimi, gdyż, przez to, pozbawiliby się chwały wydania pierwszego wyroku.
URANJA: To prawda. Kto jak kto, ale nasz przyjaciel z pewnością należy do takich. Chce być pierwszym który wydaje opinję, drudzy zaś winni z uszanowaniem czekać jego werdyktu. Pochlebna ocena która uprzedziła jego własną, stanowi zamach na powagę jego znawstwa: toteż mści się bezwłocznie, przerzucając się na stronę przeciwnego zdania. Chce, aby zasięgano jego sądu we wszystkich rzeczach smaku; jestem pewna, że, gdyby autor pokazał mu komedję przed wystawieniem, podobałaby mu się niezmiernie.
MARKIZ: A cóż powiecie na markizę Aramintę, która wszędzie nazywa tę sztukę potworną i jawnie głosi, iż ścierpieć nie może bezeceństw od których się tam roi?
DORANT: Powiem, że to jest godne roli którą przybrała. Są osoby, które stają się śmieszne przez to, że chcą być nadto czcigodne. Jakkolwiek skądinąd nie brak jej rozsądku, poszła wszelako nieszczęśliwą drogą osób, które, w miarę jak postępują w lata, chciałyby czemś zastąpić to co tracą, i myślą że pozór przesadnej wstydliwości obstoi za minioną młodość i urodę. Ta pani doprowadziła tę sztukę do ostatecznych granic; skrupuł jej odkrywa bezeceństwa tam, gdzie nikomu się o nich nie śniło. Powiadają, że drażliwość jej posuwa się aż do kaleczenia naszego języka: nie istnieje prawie słowo, któremuby surowość tej damy nie chciała okroić głowy lub ogona, a to dla nieprzyzwoitych zgłosek, mieszczących się w tych wyrazach.
URANJA: Ależ masz język, kawalerze!
MARKIZ: Słowem, kawalerze, mniemasz iż bronisz sztuki, starając się ośmieszyć tych którym się ona nie podoba.
DORANT: Bynajmniej; uważam tylko, że dama ta gorszy się conajmniej zbytecznie...
ELIZA: Powoli, kawalerze! Mogłyby się znaleźć i inne osoby, dzielące te same zapatrywania.
DORANT: To wiem przynajmniej, że nie pani; wówczas bowiem gdy panią widziałem w teatrze...
ELIZA: To prawda; później jednak zmieniłam zdanie; wskazując Klimenę: pani umie popierać swe zapatrywania tak przekonywującemi argumentami, że przeciągnęła mnie zupełnie.
DORANT do Klimeny: Och, przepraszam; jeśli sobie pani życzy, gotów jestem, z szacunkiem dla niej, odwołać wszystko, com powiedział przed chwilą.
KLIMENA: Nie z szacunku dla mnie, ale z szacunku dla słuszności: skoro się bowiem dobrze zastanowić, sztuka ta poprostu nie wytrzymuje krytyki. Nie pojmuję...
URANJA: Ach, otóż i poeta, pan Lizydas, zjawia się w samą porę. Panie Lizydasie, niech pan będzie łaskaw przysunąć sobie krzesło i siąść tu koło nas.


SCENA SIÓDMA
LIZYDAS, KLIMENA, URANIA, ELIZA, DORANT, MARKIZ.

LIZYDAS: Raczy pani darować, że przybywam nieco późno; ale musiałem czytać dziś u margrabiny wiadomą pani sztukę; pochwały zaś, któremi mnie obsypano, zatrzymały mnie przeszło o godzinę dłużej, niż było w moim zamiarze.
ELIZA: Pochwały mają swój czar, z którego trudno jest wyrwać się autorowi.
URANJA: Niechże pan siada, panie Lizydasie, odczytamy pańską sztukę po kolacji.
LIZYDAS: Wszyscy, którzy byli tam zebrani, mają się stawić na pierwszem przedstawieniu i obiecali mi dopełnić wiernie obowiązku.
URANJA: Chętnie wierzę. Ale, jeszcze raz proszę, niech pan będzie łaskaw siadać. Jesteśmy właśnie przy temacie, o którym radabym pomówić dłużej.
LIZYDAS: Sądzę, że pani również zechce zatrzymać lożę.
URANIJA: Zobaczymy. Prowadźmyż dalej dysputę.
LIZYDAS: Zwracam uwagę, że już prawie wszystkie pozamawiane.
URANJA: Tak? to bardzo ładnie. Doprawdy, w samą porę zjawił mi się pan z odsieczą; wszyscy tu spiknęli się przeciw mnie.
ELIZA do Uranji, wskazując Doranta; Kawaler opowiedział się zrazu po twojej stronie, ale teraz, wskazując Klimenę: kiedy wie, że pani stoi na czele przeciwnej partji, sądzę, że nie zostało ci nic, jak się obejrzeć za innym poplecznikiem.
KLIMENA: Nie, nie; nie chciałabym aby kawaler sprzeniewierzył się kuzynce pani, i pozwalam aby sąd jego stanął po stronie zgodnej z sercem.
DORANT: Wdzięczny za pozwolenie, spróbuję przeto dalej bronić sprawy.
URANIA: Ale, przedtem jeszcze, dowiedzmy się o sądzie pana Lizydasa.
LIZYDAS: W jakimż przedmiocie, pani?
URANJA: Szkoły żon.
LIZYDAS: Och! Och!
DORANT: Cóż pan mniema?
LIZYDAS: Trudno mi coś powiedzieć w tej kwestji; wiadomo państwu, że nam autorom nie przystało mówić o dziełach kolegów inaczej, jak tylko z największą oględnością.
DORANT: Ale przecież, tak, między nami, co sądzisz o tej komedji?
LIZYDAS: Ja, panie kawalerze?
URANJA: Niech pan szczerze powie swoje zdanie.
LIZYDAS: Mnie się ona bardzo podobała.
DORANT: Szczerze?
LIZYDAS: Najszczerzej. Czemużby nie. Czyż to nie jest, doprawdy, najpiękniejsza sztuka pod słońcem?
DORANT: Hm, hm! filut z pana, panie Lizydasie; nie mówisz tego co myślisz.
LIZYDAS: Daruje pan...
DORANT: Mój Boże, ja pana znam. Nie grajmy w ślepą babkę.
LIZYDAS: Ja, panie?
DORANT: Widzę doskonale, że pochwały, które pan oddaje sztuce, płyną jedynie z rycerskości, i że, w głębi, godzisz się ze zdaniem wielu osób, które uważają ją wprost za lichotę.
LIZYDAS: He, he, he.
DORANT: No, przyznaj pan, że niewiele jest w gruncie na tej całej komedji?
LIZYDAS: To prawda, że u znawców nie spotkała się z przychylną oceną.
MARKIZ: Na honor, kawalerze, otóż masz! dostało ci się za twoje przycinki! Ha, ha, ha, ha!
DORANT: Użyj sobie, kochany markizie, użyj.
MARKIZ: Widzisz, że ludzi świadomych rzeczy mamy po naszej stronie.
DORANT: To prawda. Sąd pana Lizydasa jest głosem którego nie można lekceważyć. Ale pan Lizydas zechce mi wybaczyć, że i tak jeszcze nie uważam się za pobitego, i, skoro miałem dość śmiałości aby bronić swego zdania wskazując Klimenę: przeciw sądowi pani, nie weźmie mi za złe, że będę się starał zwalczać i jego mniemanie.
ELIZA; Jakto! masz przeciw sobie panią, pana markiza i pana Lizydasa, i jeszcze śmiesz się opierać? Fe, to już doprawdy, w złym guście!
KLIMENA: Co do mnie, pojąć nie mogę, jak człowiek rozumny może się podejmować obrony niedorzeczności, któremi ta sztuka jest przepełnioną.
MAKRIZ: Niech mnie Bóg skarze, pani, jeśli to nie jest skończona ramota od początku do końca.
DORANT: To łatwo powiedzieć, markizie. Nic wygodniejszego, niż załatwić się z kwestją w ten sposób; nic nie widzę pod słońcem, coby się mogło ostać przed samowładztwem twych wyroków.
MARKIZ: Do kata! aktorzy z innych teatrów, którzy byli na tej sztuce, wymyślali na nią co tylko się zmieści.
DORANT: A, już nie mówię ani słowa. Masz słuszność, markizie. Skoro inni aktorzy na nią wygadują, trzeba im wierzyć, oczywiście. To wszystko ludzie niezmiernie światli i sądzą z całą bezinteresownością. Nie mam już nic do powiedzenia; poddaję się.
KLIMENA: Poddawaj się, kawalerze, czy nie, to wiem, że nie wmówisz we mnie, bym miała cierpieć wszystkie nieprzyzwoitości zawarte w tej sztuce, również jak i jej uniżające wycieczki przeciw kobietom.
URANJA: Co do mnie, ani mi w głowie urażać się i brać cośkolwiek z tego do siebie. Tego rodzaju satyry mierzą jedynie w obyczaje, w osoby zaś mogą trafić jedynie przez odbicie. Nie stosujmyż sami do siebie rysów ogólnej krytyki, i korzystajmy, jeżeli potrafimy, z lekcji, nie zdradzając się iż bierzemy ją osobiście. Na komiczne obrazy, które pokazuje nam teatr, winno się patrzeć bez gniewu i bez zgryźliwości. To są zwierciadła publiczne, przed któremi nigdy nie trzeba przyznawać że się widzi własną osobę; sam się dobrowolnie pomawia o jakąś wadę, kogo gorszy jej krytyka.
KLIMENA: Co do mnie, nie biorę bynajmniej tych rzeczy osobiście. Sądzę, że życie moje jest tego rodzaju, iż nie potrzebuję się obawiać, aby ktoś do mnie odnosił portrety lekko prowadzących się kobiet, o których mowa w tej sztuce.
ELIZA: To pewna, łaskawa pani, że nikt pani tam szukać nie będzie. Sposób życia pani jest dość znany; nie może być dwóch zdań o tem.
URANJA do Klimeny: Toteż i ja, pani, nie powiedziałam nic coby się mogło stosować do ciebie. Moje słowa, podobnie jak satyra komedji, zostają jedynie w zakresie ogólnej tezy.
KLIMENA: Nie wątpię. Ale skończmy już z tą kwestją. Nie wiem, w jaki sposób przyjmujecie panie obelgi, które dostają się tam naszej płci w pewnym ustępie sztuki; co do mnie, wyznaję, że nie posiadałam się z gniewu, słysząc, jak ten bezczelny pisarek nazywa nas bestjami.
URANJA: Czy nie widzi pani, że on wkłada to słowo w usta komicznej postaci?
DORANT: A powtóre, czy pani nie wiadomo, że obelgi kochanków nie stanowią nigdy zniewagi; że istnieje miłość porywcza jak może istnieć miłość ślamazarna; i że, w tych okolicznościach, najnieprawdopodobniejsze słowa, bo niekiedy i coś więcej, brane są nieraz jako dowody uczucia przez te osoby nawet na które spadają?
ELIZA: Mów, kawalerze, co ci się podoba, a ja tego nie umiem strawić, równie jak zupy i ciastka ze śmietaną, o którem pani mówiła przed chwilą.
MARKIZ: A! na honor! prawda, ciastko ze śmietaną: właśnie i mnie to uderzyło w teatrze; ciastko ze śmietaną! Jakżem wdzięczen pani, doprawdy, żeś mi przywiodła na pamięć to ciastko ze śmietaną! Czy dość jest zgniłych jabłek na ciastko ze śmietaną! Ciastko ze śmietaną! do kata! ciastko ze śmietaną!
DORANT: No i cóż wreszcie, cóż chcesz powiedzieć, markizie? Ciastko ze śmietaną!
MARKIZ: Do djaska! Ciastko ze śmietaną, kawalerze.
DORANT: Więc cóż?
MARKIZ: Ciastko ze śmietaną!
DORANT: Powiedzże nam choć swoje racie.
MARKIZ: Ciastko ze śmietaną!
URANJA: Ależ trzeba wyjaśnić swoją myśl, o ile mi się zdaje.
MARKIZ: Ach, pani, ciastko ze śmietaną!
URANJA: Cóż się w tem panu niepodoba?
MARKIZ: Mnie? nic. Ciastko ze śmietaną![7]
URANJA: Nie! Daję już za wygraną.
ELIZA: Pan markiz dobrze się bierze do rzeczy i zapędza was w coraz ciaśniejszy kącik. Ale chciałabym bardzo, aby pan Lizydas zechciał dobić przeciwników i zadał im parę sztychów wytrawnego gracza.
LIZYDAS: Nie należy do moich zwyczajów potępiać cośkolwiek i jestem wogóle dość pobłażliwy dla cudzych utworów. Jednakże, nie obrażając sympatji którą pan kawaler objawia dla autora sztuki, wszyscy mi pewno przyznają, że tego rodzaju komedje nie zasługują właściwie na tytuł komedji, i że jest wielka przepaść między fraszkami tego rodzaju, a pięknością prawdziwie poważnej sztuki. Mimo to, cały świat idzie dziś na lep tego rodzaju utworów; na nich tylko ludzie się tłoczą; widzimy przerażające pustki na wielkich dziełach, podczas gdy błazeństwa ściągają cały Paryż. Wyznaję, nieraz serce mi się krwawi: to prawdziwa hańba dla Francji!
KLIMENA: To prawda, smak jest dzisiaj szczególnie zepsuty i wiek nasz gminnieje wprost przerażająco.
ELIZA: Jakie to przemiłe słowo: gminnieje![8] Czy to pani je stworzyła?
KLIMENA: Och!
ELIZA: Byłam pewna, doprawdy.
DORANT: Sądzi pan więc, panie Lizydasie, że cała wartość i wszystkie piękności mieszczą się jedynie w poważnych utworach, i że sztuki komiczne, to błazeństwa nie zasługujące na żadne uznanie?
URANJA: Wyznaję, z tembym się nie umiała zgodzić. Tragedja, bezwątpienia, jest piękną rzeczą, skoro po mistrzowsku nakreślona; ale komedja też ma swoje powaby. Zdaje mi się, że jeden rodzaj wcale nie jest łatwiejszy od drugiego.
DORANT: Z pewnością, pani; i gdyby pani, z punktu widzenia trudności, przechyliła nieco szalę na stronę komedji, nie minęłabyś się może z prawdą. Co do mnie, uważam, że łatwiej jest o wiele nadąć się podniosłemi uczuciami, rzucać w pięknych wierszach rękawicę przeznaczeniu, oskarżać losy i miotać zniewagi przeciw bogom, niż wniknąć należycie w śmiesznostki ludzi i przedstawić na scenie w miły sposób ułomności świata. Ktoś, kto tworzy sobie bohaterów, robi z nimi co mu się podoba. Są to portrety z fantazji, w których nikt nie szuka podobieństwa; wystarczy iść za popędem wyobraźni, która odrywa się od ziemi i nieraz zaniedbuje prawdę, byle osiągnąć nadzwyczajność. Ale gdy pan maluje ludzi, musisz malować ich podług natury. Każdy żąda, aby portrety były podobne, i chybiłeś zupełnie celu, jeśli nie zdołasz przywieść nam na pamięć osób które wszyscy znamy. Jednem słowem, w sztukach poważnych, aby nie spotkać się z naganą, wystarczy mówić rzeczy dorzeczne i dobrze napisane; w owym drugim natomiast rodzaju, to jeszcze nie wystarczy: trzeba umieć żartować; a to jest nielada przedsięwzięcie pobudzić do śmiechu godnych ludzi.
KLlMENA: Sądzę, że i ja mam praw o zaliczyć się do tych ludzi, a mimo to, nie znalazłam ani słowa do śmiechu w tem, com dziś widziała.
MARKIZ: Na honor! ani ja.
DORANT: Co do ciebie, markizie, zupełnie się nie dziwię: kalamburów tam przecie nie było.
LIZYDAS: Daję słowo, panie kawalerze, to, co tam się słyszy, nie o wiele więcej warte; koncepty wydają mi się dość płaskie.
DORANT: Na dworze nie spotkały się z takiem mniemaniem.
LIZYDAS: Och, na dworze!
DORANT: Dokończ, panie Lizydasie. Widzę dobrze, chcesz powiedzieć, że dwór nie zna się na tych rzeczach; to wasza zwykła ucieczka, panowie autorzy, aby, w niepowodzeniu które spotka wasze dzieła, pomstować na niesprawiedliwość epoki i nieokrzesanie dworu. Przyjm pan, jeśli łaska, moje zapewnienie, że dworscy bywalcy mają oczy wcale niegorsze od innych. Smak i rozum może równie dobrze mieście się przy weneckich koronkach i piórach, jak przy skąpej peruczce i gładkim rabaciku. Sąd dworu jest ostateczną próbą wszystkich waszych komedyj; Jego smak powinno się śledzić, aby trafić w swej sztuce na właściwą drogę, niema bowiem miejsca, gdzieby wyroki były równie trafne i sprawiedliwe. Nie biorąc w rachubę, że i na dworze znalazłoby się sporo ludzi prawdziwie wykształconych, prosty wrodzony smak i obycie wielkiego świata stwarzają tam wytworność sądu, która ocenia rzeczy bez porównania trafniej, niż zardzewiała wiedza pedantów.
URANJA: To prawda, że na dworze, o ile się kto bodaj trochę oń ociera, przewija się przed oczami codziennie dość wydarzeń, aby móc nabyć pewnego ćwiczenia i trafności sądu, zwłaszcza już co się tyczy złego i dobrego rodzaju dowcipu.
DORANT: Dwór ma swoje śmieszne figury, przyznaję chętnie, i, jak każdy widzi, pierwszy gotów jestem im to wytykać. Ale, daję słowo, znalazłoby się ich również niemało między zawodowymi estetami; jeśli wprowadza się na scenę pociesznych markizów, zdaje mi się, że o wiele słuszniej jeszcze możnaby na niej przedstawić panów autorów. Byłaby to rzecz naprawdę zabawna, odmalować na scenie ich wszystkie uczone przekwinty i mądre wydziwiania, ich piekielny obyczaj zamordowywania ludzi czytaniem swych utworów, chciwość na pochwały, nieszczerość w wyrażaniu myśli, handlowanie uznaniem, zaczepne i obronne ligi, zarówno jak ich papierowe wojny i pojedynki na wiersz i prozę.
LIZYDAS: Pan Molier jest szczęśliwy, panie kawalerze, iż znalazł w panu tak gorącego obrońcę. Ale, aby przejść do samej rzeczy, chodzi o stwierdzenie czy sztuka jest dobra; ja zaś ofiaruję się wykazać w każdem miejscu sto bijących w oczy błędów.
URANJA: To szczególna rzecz u was, panowie poeci, że zawsze potępiacie sztuki na które się cały świat tłoczy, a pochwały macie jedynie dla tych, których żywy duch nie chce oglądać. Dla jednych okazujecie nieubłaganą nienawiść, dla drugich zaś czułość doprawdy trudną do pojęcia.
DORANT: Widocznie, wielkoduszną jest rzeczą stawać po stronie uciśnionych.
URANJA: Zatem, jeżeli łaska, niech nam pan Lizydas pokaże te błędy, których ja zgoła nie dostrzegłam.
LIZYDAS: Kto tylko obznajomiony jest z Arystotelesem i z Horacym, łatwo spostrzeże, że komedja ta grzeszy przeciw wszystkim prawidłom sztuki.
URANJA: Wyznaję, że z tymi panami nie utrzymuję żadnych stosunków i że prawidła sztuki są mi zupełnie nieznane.
DORANT: Zabawni z was ludzie, doprawdy, ze swojemi prawidłami, któremi imponujecie nieświadomym i któremi nam na każdym kroku zawracacie głowę. Słysząc was, mogłoby się wydawać, że te prawidła, to jakieś najgłębsze tajemnice świata, a przecież to nie jest nic więcej, niż parę swobodnych uwag zdrowego rozumu o tem, czego trzeba unikać aby nie osłabiać przyjemności której dostarcza dane dzieło sztuki. Wszak ten sam zdrowy rozum, który kiedyś uczynił te spostrzeżenia, czyni je z największą łatwością codzień bez pomocy Horacego i Arystotelesa. Chciałbym wiedzieć, czy wielkiem prawidłem nad wszelkiemi innemi prawidłami nie jest bawić, i czy sztuka, która dopięła tego celu, nie obrała dobrej drogi? Czy chcecie twierdzić, że cała publiczność się myli i że każdy nie jest najlepszym sędzią przyjemności której doznaje?
URANJA: Ja uważam jedną rzecz u tych panów: to jest, że ci, którzy najwięcej mówią o regułach i lepiej je znają od innych, ci właśnie piszą komedje, których nikt nie chce oglądać.
DORANT: I to właśnie dowodzi, jak mało sobie trzeba robić z ich uprzykrzonego zrzędzenia. Bo, ostatecznie, jeżeli sztuki zgodne z prawidłami nie podobają się, te zaś, które się podobają, nie są zgodne z prawidłami, wynikałoby z tego niezbicie, że prawidła muszą być fałszywe. Drwijmy więc z wymysłów, któremi pedanci chcą opanować smak publiczności, i, oglądając sztukę, troszczmy się tylko o wrażenie którego sami doznajemy. Poddawajmy się całą duszą utworom które nas chwytają za serce i nie gubmy się w uczonych rozumowaniach po to, aby sobie przeszkodzić w odczuwaniu przyjemności.
URANJA: Co do mnie, kiedy idę na komedję, troszczę się tylko o to, czy sama rzecz trafia do mnie. Jeśli się dobrze bawię, nie kłopocę się czy mam słuszność czy nie i czy reguły Arystotelesa pozwalają mi pękać ze śmiechu.
DORANT: To zupełnie tak, jak człowiek, któremuby sos jakiś smakował wyśmienicie, a któryby zaglądał do Francuskiego kucharza, aby się przekonać czy w istocie jest dobry.
URANJA: To prawda; mnie również śmieszą te mędrkowania o rzeczach które powinno się odczuwać własnym smakiem.
DORANT: Ma pani zupełną słuszność, śmiejąc się z tych tajemniczych subtelności. Bo, ostatecznie, jeżeli przyjmiemy te pęta, w niczem nie będziemy mogli polegać na własnem zdaniu; własne zmysły poddamy we wszystkiem tej niewoli, i nawet przy jedzeniu i piciu nic nam nie będzie mogło smakować bez łaskawego zezwolenia panów znawców.
LIZYDAS: Słowem, panie kawalerze, całym pańskim argumentem jest to, że Szkoła żon się podobała. Nie troszczysz się pan, czy komedja ta gwałci wszystkie prawidła sztuki, byle...
DORANT: Za pozwoleniem, panie Lizydasie, tego wcale nie przyznaję. Powiedziałem, że największą sztuką w komedji jest, aby była zabawna i, skoro ta komedja bawi tych dla których ją napisano, uwazam ze to zupełnie wystarczy i że może nie troszczyć się o resztę. Ale, mimo to, twierdzę, iż sztuka ta nie grzeszy przeciw żadnemu z prawideł o których mówisz Czytałem je Bogu dzięki, jak każdy inny i łatwoby mi było udowodnić, że niema może sztuki, która byłaby napisana bardziej prawidłowo.
ELIZA: Odwagi, panie Lizydasie, zgubieni jesteśmy, jeśli teraz nie dotrzymasz placu.
LIZYDAS: Jakto, panie! wszak protaza, epitaza i perypetja...
DORANT: Och, panie Lizydasie, zabijasz nas pan wielkiemi słowami. Niech pan nie występuje w takiej uczonej szacie! Mów bardziej po ludzku, i tak, aby cię wszyscy rozumieli. Myślisz, że grecka nazwa więcej dodaje wagi rozumowaniu? Nie uważasz, że równie dobrze możnaby powiedzieć: „przedstawienie przedmiotu“ jak protaza, „węzeł komedji“ jak epitaza, i „rozwiązanie“ jak perypetja?
LIZYDAS: To są terminy sztuki, któremi wolno jest się posługiwać. Ale, skoro te słowa ranią uszy pańskie, będę się starał wyrazić myśl swoją w inny sposób; proszę tedy pana, chciej wprost odpowiedzieć na kilka pytań. Czy można ścierpieć sztukę, która, jako utwór teatralny, grzeszy przeciw własnemu nazwaniu? Bo przecież nazwa dramatyczny, pochodzi od greckiego słowa które znaczy działać, i wskazuje tem samem, że istota utworu zasadza się na działaniu; gdy, przeciwnie, w tej komedji akcja jest poprostu żadna, a wszystko opiera się na opowiadaniach bądź Anusi bądź Horacego.
MARKIZ: Aha, aha, kawalerze!
KLIMENA: To w istrocie bardzo silne spostrzeżenie; to się nazywa trafić w samo sedno.
KIZYDAS: Czy może być coś mniej dowcipnego, lub, lepiej mówiąc, bardziej płaskiego, niż tych parę konceptów, przy których cała sala się śmieje, przedewszystkiem ten o bocianach?
KLIMENA: Wybornie!
ELIZA: O!
LIZYDAS: Czy scena z parą służących zamkniętą wewnątrz domu nie jest bezgranicznie długa, nudna i pospolita?
MARKIZ: To prawda.
KLIMENA: Niewątpliwie.
ELIZA: Ma słuszność.
LIZYDAS: A Arnolf, czy nie oddaje zbyt ochoczo Horacemu sakiewki? I, skoro to ma być komiczna figura sztuki, czyż powinien, w tym wypadku, postąpić jak człowiek najprzyzwoitszy w świecie?
MARKIZ: Brawo! Także bardzo trafna uwaga.
KLIMENA: Cudowna.
ELIZA: Zachwycająca.
LIZYDAS: A to kazanie, te maksymy, czy nie są czemś nawskróś śmiesznem i czy nie obrażają zgoła świętych obrządków, którym każdy winien poszanowanie?
MARKIZ: Słusznie.
KLIMENA: To się nazywa mówić.
ELIZA: Nie można lepiej.
LIZYDAS: A ten pan Rosochacki wreszcie, którego nam przedstawiają jako wcale niegłupiego człowieka i który, w tylu ustępach sztuki, wydaje się dość rozsądnym, czyż nie zniża się później do ostatniego stopnia śmieszności i to bardzo przesadzonej, gdy, w piątym akcie, tłómaczy Anusi gwałtowność swej miłości z tem straszliwem przewracaniem oczu, komicznemi wzdychaniami i głupawem szlochaniem, które cały teatr pobudzają do śmiechu?
MARKIZ: Na honor! cudownie!
KLIMENA: Olśniewająco!
ELIZA: Wiwat, panie Lizydasie!
LIZYDAS: Pomijam, obawiając się państwa znudzić, sto tysięcy innych rzeczy.
MARKIZ: Do licha, kawalerze! jakże ty teraz wyglądasz?
DORANT: Zaraz zobaczymy.
MARKIZ: Hę? trafiła kosa na kamień.
DORANT: Być może.
MARKIZ: No! odpowiedz, odpowiedz, odpowiedz, odpowiedz.
DORANT: Chętnie. Zatem...
MARKIZ: No, odpowiedz, bardzo cię proszę.
DORANT: Pozwól-że mi mówić. Jeżeli...
MARKIZ: Tam do kata! czekamy odpowiedzi.
DORANT: Jeżeli ciągle będziesz gadał...
KLIMENA: Proszę, słuchajmyż jego argumentów.
DORANT: Po pierwsze, nie jest prawdą, jakoby cała sztuka polegała tylko na opowiadaniach. Owszem, dużo widzimy rzeczy które się dzieją na scenie, a i opowiadania te również stanowią akcję, dostrojoną do treści sztuki; tem więcej, że wszystkie te zwierzenia czynione są, w dobrej wierze, osobie interesowanej. Dzięki temu, osoba ta, ku rozweseleniu słuchaczy, wpada raz po raz w nowe utrapienia, i, przy każdej świeżej wiadomości, stosuje wszystkie możliwe środki, aby się uchronić od nieszczęścia którego się tak obawia.
URANJA: Co do mnie, uważam, że główny wdzięk Szkoły żon polega na tem, iż Arnolf jest owym nieustannym powiernikiem. Właśnie to jest paradne, że człowiek wcale zresztą niegłupi i ostrzegany nieustannie o wszystkiem przez naiwną osóbkę i przez młodego postrzeleńca będącego jego rywalem, nie może mimo wszystko uniknąć nieszczęścia które mu się trafia.
MARKIZ: Drobiazgi! drobiazgi!
KLIMENA: Słaba odpowiedź.
ELIZA: Żadne dowodzenie.
DORANT: Co się tyczy owych bocianów, komizm tego rysu leży tylko w odniesieniu do Arnolfa. Autor nie umieścił go jako coś co samo przez się ma stanowić dowcip, ale jako szczegół charakteryzujący człowieka. Maluje się w nim tem więcej niedorzeczność Arnolfa, iż pospolite głupstwo powiedziane przez Anusię przedstawia jako rzecz najbardziej uroczą pod słońcem i cieszy się nią z całego serca.
MARKIZ: Licha odpowiedź.
KLIMENA: To nam wcale nie wystarcza.
ELIZA: To nic nie tłómaczy.
DORANT: Co do pieniędzy które daje tak ochoczo, to, pozatem że list najlepszego przyjaciela jest zupełnie wystarczającą poręką, nie jest przecież wcale niemożebnem, aby dany osobnik był śmieszną figurą w pewnym kierunku, a zupełnie przyzwoitym człowiekiem w innych. Co zaś do sceny Grzeli i Agatki, która niektórym wydała się mdłą i przydługą, nie ulega wątpliwości, że nie znajduje się ona bez przyczyny. Tak samo jak Arnolf w czasie podróży pada ofiarą świętej naiwności swej wychowanicy, tak samo, za powrotem, musi wyczekiwać pod drzwiami z powodu głupoty służących, aby we wszystkiem poniósł karę w tych właśnie rzeczach, w których pokładał całą pewność swoich ostrożności i zabiegów.
MARKIZ: Wszystko liche argumenty.
KLIMENA: To niczego nie dowodzi.
ELIZA: Litość słuchać, doprawdy.
DORANT: Co do rozprawki moralnej, którą pan nazywasz kazaniem, faktem jest, iż słyszały ją osoby prawdziwie nabożne i nie znalazły zgoła aby się w niej mieściła jakakolwiek obraza; a słowa o piekle i o smole dosyć są chyba usprawiedliwione zaślepieniem Arnolfa i naiwnością tej do której mówi. Co zaś do wybuchu miłosnego w piątym akcie, któremu zarzucają że jest zbyt przesadzony i nadto komiczny, pytam się, czy to nie jest prawdziwa satyra na zakochanych i czy najrozsądniejsi, najpoważniejsi ludzie w podobnem położeniu nie czynią rzeczy...
MARKIZ: Na honor, kawalerze, wolałbyś już cicho siedzieć.
DORANT: Dobrze. Ale twierdzą, że, gdybyśmy mogli oglądać sami siebie, kiedy jesteśmy szczerze zakochani...
MARKIZ: Nawet nie słucham co mówisz.
DORANT: Słuchaj nie słuchaj, jak ci się podoba. Któż zatem, w uniesieniu miłości...
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la, la. Śpiewa.
DORANT: Cóż to!
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la.
DORANT: Nie wiem czy...
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la.
DORANT: Zdaje mi się, że...
MARKIZ: La, la, la, la, lari, la, la, la, la.
URANJA: Jak uważam, dyskusja przybiera obrót dość zabawny. Myślę, że możnaby z niej doskonale ułożyć małą komedyjkę, któraby wyglądała wcale nieźle jako dodatek do Szkoły żon.
DORANT: Myśl bardzo szczęśliwa.
MARKIZ: Na honor! kawalerze, grałbyś w niej nie najzaszczytniejszą rolę.
DORANT: Masz słuszność, markizie.
KLIMENA: Co do mnie, pragnęłabym aby ta myśl mogła się urzeczywistnić, byleby rzeczy przedstawiono jak się działy.
ELIZA: Z całego serca gotowam służyć mą skromną osobą.
LIZYDAS: I ja nie uchyliłbym się, sądzę.
URANJA: Skoro więc każdy byłby zadowolony ze swej roli, zanotuj, kawalerze, wszystko i oddaj panu Molierowi, którego znasz osobiście, aby złożył z tego komedyjkę.
KLIMENA: Wątpię czyby miał ochotę; nie obróciłaby się z pewnością na jego chwałę.
URANJA: Owszem, owszem; znam jego naturę: niewiele dba że wygadują na jego sztuki, byle teatr był pełny.
DORANT: Dobrze; ale jakież mógłby dać temu rozwiązanie? Bo, ostatecznie, nie może się tu rzecz kończyć małżeństwem, ani żadnem nadzwyczajnem poznaniem; nie mam pojęcia, w jaki sposób możnaby rozwikłać dysputę.
URANJA: Trzebaby wymyślić jakieś zdarzenie.


SCENA ÓSMA.
KLIMENA, URANJA, ELIZA, DORANT, MARKIZ, LIZYDAS, GALOPIN.

GALOPIN: Proszę pani, dano do stołu.
DORANT: O! otóż mamy rozwiązanie któregośmy szukali: trudno, w istocie, znaleźć coś naturalniejszego. Będzie się toczyć zacięte boje z jednej i z drugiej strony tak jak myśmy to czynili, przyczem, oczywiście, nikt nie uzna się pobitym; wkońcu, zjawi się lokajczyk, by oznajmić że dano do stołu; wszyscy wstaną z krzeseł i pójdą wesoło wieczerzać.
URANJA: Doprawdy, nie może być lepszego zakończenia sztuki i sądzę abyśmy zostali przy tem.






  1. Turlupin, słynny aktor Pałacu Burgudzkiego, którego specjalnością były tanie kalambury i koncepty rozbrajające swą umyślną naiwnością.
  2. W oryg. Bonneuil (bon oeuil, dobre oko).
  3. Przed komedją Moliera Les Précieuses, przydomek ten był czemś zaszczytnem; oznaczał kobietę wykwintnego umysłu i z najlepszego towarzystwa.
  4. Ow „Damon“ jest tu zapewne samym Molierem.
  5. Szkoła żon, Akt II, scena 6.
  6. Słowo obscenité, które tu Molier wyszydza, przeszło do języka francuskiego, jak w ogóle wiele wyrazów ze słownika „Wykwintniś“.
  7. Ta scena z markizem wzięta jest z rzeczywistej sceny, w której rolę markiza odegrał książę de la Feuillade. Ośmieszony arystokrata, spotkawszy Moliera w królewskiej antykamerze, objął go niby z czułością za głowę, tak iż rozorał mu twarz brylantowenn guzami.
  8. Encanailler, słowo ukute przez Wykwintnisie, również przyjęło się powszechnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.