<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Któś |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wierzbięta, w którego wstąpiła nadzieja przywrócenia przyjacielowi nazwiska i położenia w świecie, jakie mu się należało — ostrożnym był nadto, ażeby zawczasu się zwierzyć albo pannie Michalinie, albo samemu Sylwanowi.
Wiedział, że Horpiński byłby się oparł wszelkim staraniom, a pannie nie chciał przedwcześnie obiecywać, co się jeszcze mogło nie ziścić.
Pracował usilnie, gorączkowo, ale w największej tajemnicy. Tymczasem to, co Pruszczyc obiecywał tak rychło i tak łatwo, przeciągało się bez końca.
W Zaborowie stara Zawierska chorowała. Pomimo, że interessa zostały uratowane, sam sposób zagadkowy, w jaki się to dokonało, nie podobał się jej, a rozwiązanie nie zaspakajało. W miarę jak na zdrowiu coraz się czuła gorzej, niepokoiła się o los Misi, a niepokój oddziaływał na zdrowie. Nikła tak w oczach, — a panna Michalina, bystro widząc wszystko, czytając w jej duszy, nie mogła się łudzić; wiedziała, że była przyczyną tego stanu matki.
Gryzła się tem, podwajała czułość, starania; płakały obie: nic to nie pomagało.
Zawierska miała stryjecznego brata, z którym stosunki bliższe od bardzo dawna były zerwane, nie dla tego, ażeby się dwie te gałęzie rodziny poróżniły, ale z powodu, że dawniejszy pan Tadeusz Borak, a dziś baron galicyjski von Borak, mieszkał w Wiedniu, gdzie oddawna dosyć wysokie zajmował urzędowe stanowisko.
Nosił on już tytuł excellencyi, miał być bogatym, żonaty był z Węgierką, i choć się narodowości nie zaparł, samem życiem stał się jej prawie obcym. Bardzo rzadko, kiedyniekiedy, pisywano do siebie, — ale wiedziano o sobie. Excellencya miała syna i córkę, dobra w Galicyi i majętności na Węgrzech, pałacyk w Wiedniu i willę w Baden.
Mówiono o panu baronie jako o bardzo zacnym, wykształconym, ale nieco skosmopolityzowanym człowieku. W strapieniu swem, szukając komuby się zwierzyła, Zawierska napisała bardzo długi, smutny a szczery list do barona. Dosyć długo nie odbierała odpowiedzi; naostatek nadeszła grzeczna, uprzejma, krótka, że pan baron Tadeusz odwiedzi Zaborów i starać się będzie, lepiej poznawszy położenie, radzić i przyjść w pomoc Zawierskiej.
List ten poruszył, ożywił, pokrzepił niemal biedną matkę, która się rzuciła natychmiast do przygotowań na przyjęcie kuzyna; chciała, aby jej dom, pomimo tego, co ucierpiała, nie wydał się excellencyi zbyt opuszczonym, zacofanym, barbarzyńskim.
Misia była trochę przeciwnego zdania: utrzymywała, że należało niewystawnie, z wielką prostotą przyjąć barona — ale matce chorej się sprzeciwić nie mogła. Odświeżono więc, co się tylko dało, i czekano na zapowiedziane odwiedziny. Poprzedziło je oznajmienie dnia i godziny niemal.
Zaborów mógł wystąpić w całym blasku swego wdzięku starej wiejskiej szlacheckiej rezydencyi.
Baron Tadeusz od tak dawna był najpierw obywatelem Galicyi, potem urzędnikiem austryackim w Wiedniu, iż nie mógł nie uledz prawu przetwarzania się stosownie do środka tego, w którym życie płynie. Stał się typowym szlachcicem galicyjskim, — mówmy panem, (miał do tego prawo) — i Wiedeńczykiem, a naostatek Wiedeńczykiem biurokratą. Każda biurokracya ma swe cechy odrębne.
Powierzchowność miał arystokratyczną, formy najwykwintniejsze, znajomość języków wielką, bo w Austryi jest ona warunkiem społecznego życia. Zresztą był to człowiek prawy, uczciwy, przytem praktyczny i szanujący przyjęte zwyczaje, niesięgający myślą wysoko, spokojny — ale godność swą arystokratyczną, imię, stanowisko ceniący wielce.
Podział społeczeństwa na klassy, który dotąd nawet w życiu parlamentarnem Austryi się utrzymał, był dla niego artykułem wiary.
Domyśleć się łatwo dopełniających przymiotów barona, który lubił sztukę, miłował muzykę, czytywał, co powinien był czytać.
Sześćdziesięcioletni przeszło, baron nie wyglądał nawet na pięćdziesiąt, tak się starał nie starzeć i być krzepkim. Mówiono cicho o jego życiu w Wiedniu bardzo różnie, lecz przyzwoitość była zachowaną.
Syn Alfred służył już wojskowo, ale słabe jego zdrowie, jak mówiono, zmusiło go do porzucenia służby. Wychowany przez matkę Węgierkę (teraz już nieżyjącą) mając wujów na Węgrzech, Fredek potrosze zarywał na madziara. Był to młodzieniec wychowany popańsku, nadzwyczaj pieszczony, delikatny, dobry, łagodny — słaby, ale pomimo to, naprzekór swej naturze, udawał zuchowatego Węgra. Ta sprzeczność istotnego charakteru z fiziognomią stanowiła oryginalność Fredzia. Ojciec był do niego nadzwyczaj przywiązany.
Młody baron był piękny jak laleczka, tak jak Węgry i Węgrowie być umieją, gdy się im podoba.
Jednego poranku wiosny zjawił się powóz, końmi pocztowemi zaprzężony, i w ganku wysadził barona Tadeusza, Fredzia i kamerdynera, który zapytał o apartament wyznaczony dla gości.
Panna Michalina chciała wyjść na przywitanie, zastępując trochę cierpiącą matkę, lecz widok Alfreda ją wstrzymał.
W parę godzin potem wszyscy razem byli w salonie i — robili prawie nową znajomość z sobą, bo baron i Zawierska zaledwie niegdyś się spotykali na świecie.
Baron rozpoczął od pochwał rezydencyi w Zaborowie; Fredek, naturalnie, dostał się do zabawiania pannie Michalinie. Dzień zeszedł bardzo przyjemnie, bo wszyscy czuli się ku sobie sympatycznie usposobionymi.
Panna Michalina pod madiarską butą Fredzia doskonale odgadła dobry i łagodny jego temperament. Okazało się po południu, iż ex-huzar był namiętnym, choć niebardzo szczęśliwym, akwarellistą. Mówiono o sztuce, o Wiedniu, o galeryi, o Makarcie... o wystawach — o nowych książkach.
Tymczasem Zawierska na uboczu zwierzała się baronowi ze wszystkich trosk, z położenia, z obaw o przyszłość.
Baron dodawał jej męztwa — starał się natchnąć nadzieją najlepszą, ofiarował usługi — zachęcał, aby przybyły do Wiednia dla doktorów i rozrywki.
Nazajutrz kilka osób z sąsiedztwa zaproszono na obiad, między innemi i naszego Wierzbiętę — starano się przyjmować i zabawiać, aby dłużej tu zatrzymać Excellencyą. Baron się doskonale bawił: najpierw, że miał sobie za obowiązek okazywać to przez grzeczność, powtóre, iż mu się dosyć tu podobało wszystko, a szczególniej panna Michalina.
Kochał on Fredka, znał jego słabość, szukał mu kobiety, któraby go poprowadzić mogła, nie czyniąc męczennikiem — i Misia wydała mu się jakby stworzoną na idealną żonę dla syna.
Nie potrzebujemy mówić nawet, że Fredek się zakochał pierwszego wieczora; należało to do jego obyczaju, rozmiłowywał się niezmiernie łatwo, ale też zapominał prędko. Serce miał bawełniane.
Pierwszego wieczora też p. Zawierska, spoglądając na Michalinę przy Alfredzie stojącą, westchnęła, myśląc jakaby to była para cudowna; nie sądziła jednak, aby Fredek taką wiejską panienką mógł się zaspokoić, a tem mniej ojciec.
Przy obiedzie, baron, gdy chciał, czarujący uprzejmością, zdobył serce dziekana, dwu sąsiadów, p. Zawierskiej, a Wierzbięcie się wydał bardzo miłym. Na Fredka spoglądano, nie mogąc się w nim rozczytać naprędce. Pół Polak, pół Węgier, trochę Austryak, dziwnie wyglądał, obco — ale nic mu nie można było zarzucić.
Wierzbięta z powodu stosunków z Zawierskiemi, czuł się w obowiązku zaproszenia tych gości do Makolągwy, choć wiedział, że go żona za to połaje. On się też chciał swoją szlachecką chatą i szczęściem pochwalić.
Zaproszenie przyjęto.
Zawierska w pierwszym dniu bardzo zręcznie kazała badać kamerdynera barona: jak długo miał zamiar tu bawić. — Odpowiedź brzmiała: dni parę — gdyż urlop upływał i baron musiał się stawić do Wiednia.
Tymczasem trzeciego dnia mowy o wyjeździe nie było. Baron się nie kazał nawet prosić — mówił ciągle, że mu tu dobrze.
W rozmowach poufałych z Zawierską baron opowiadał jej o sobie, rodzinie, wojskowym bycie, nadziejach, z wielkiemi szczegółami. Często też mówił o swoim Fredku i o jego przyszłości, o postulatach małżeńskich dla niego.
Gdy się to działo w jednym końcu salonu, w drugim Fredek się kochał i starał przypodobać kuzynce, dla której miłym był, lecz razem bardzo obojętnym. Przyznała się przed matką złośliwie, że jej przypominał ślicznego, o jedwabnych włosach i różowym nosku, delikatnego affen-pinczera.
Zawierska się rozgniewała za porównanie; ale miał nawet takie czarne, jak gałeczki, oczy błyszczące a nie mówiące nic.
Fredek trzeciego dnia był tak rozkochany, iż się ojcu przyznał do tego.
Baron, który tych miłości przeżył już kilka w synu, odpowiedział mu, że pragnąłby, aby miłość ta była stałą, bo p. Michalina na nią zasługiwała.
Rozumie się, iż pomimo rozmiłowania się i półsłówek, których Misia zrozumieć nie chciała lub brała je jako dowody przywiązania braterskiego, nie przyszło do żadnych dobitniejszych oświadczeń.
Baron z synem, zabawiwszy przez tydzień, odjechał, zapraszając do Wiednia i — obiecując się też sam utrzymać nadal ściślejsze stosunki.
Mówił o tem, że jeśliby sam przybyć nie mógł, przyśle przynajmniej Alfreda.
Pani Zawierska czuła, że mógł osnuć plan jakiś — ale nie śmiała jeszcze uwierzyć w tak wielkie szczęście.
Zaraz po odjeździe tych panów rozpoczęły się wynurzenia matki, która gwałtownie dowodzić poczęła, iż gdyby Fredzio się starał, Misia powinnaby wyjść za niego. Dodawała, że toby jej życie przywróciło, zdrowie oddało.
Michalina milczała smutna. Pocieszała się tem, iż Wiedeńczyk poważnie o niej myśleć nie mógł.
Tymczasem, niestety! Alfred, któremu ojciec dopomagał do rozmiłowania się, którego prześladował, podbudzał, utrzymywał w tym stanie rozmarzenia — wistocie zakochał się mocniej, niż był zwykł, w Zawierskiej.
Wziął to tak dalece do serca, że w miesiąc potem, pod pozorem bardzo niepozornym, odwiedzenia majątku galicyjskiego, niezbyt odlegle położonego, przybył do Zaborowa.
Miało to już znaczenie dobitne.
Panna Michalina pobladła, matka zrobiła jaknajserdeczniejsze, pieszczotliwe przyjęcie. Fredek nie odstępował pięknej kuzynki.
Wczasie bytności jego powtórnej w Zaborowie nadjechał z wizytą Wojtek. Nie potrzebował wielkiej przenikliwości, aby się domyśleć, jak rzeczy stały. Przywiózł był właśnie Misi urywek z dziennika podróżującego Sylwana.
— Mam pani powinszować? — zapytał pocichu, wskazując oczyma na Alfreda, który nadskakiwał mamie.
— Wistocie, byłoby to może do powinszowania każdej innej istocie, mniej niż ja zepsutej — odezwała się Misia. — Baron Alfred jest i miłym i dobrym chłopcem — ale....
Spuściła oczy.
— Biedny baron! — westchnął Wojtek — żal mi go.
— Kto z nas biedniejszy, ja nie wiem — odpowiedziała Misia. — Przed panem, jako opiekunem i przyjacielem, nie potrzebuję się taić. Matka moja tak sobie życzy tego — małżeństwa, tak jest chorą, podrażnioną, nieszczęśliwą, tak ono jej potrzebne jest dla uspokojenia — że....
Westchnęła p. Michalina, niedokończywszy.
— A! pani! — zawołał Wojtek litością zjęty. — Matka tego po pani wymagać nie może, a pani takiej ofiary czynić nie powinnaś!
— Dlaczego? — odparła, oczy podnosząc, Michalina. — Tak, byłoby to ofiarą, bośmy z pewnością nie stworzeni dla siebie; ale czyż godzi się, aby dziecko, przyjmując ofiary ciągle, nie chciało jej nigdy z siebie uczynić? Szczęście ludzkie zawsze jest bardzo problematycznem, a poświęcenie się daje spokój ducha, który nie jest do pogardzenia.
Coś, jakby łza niedokończona, zakręciło się w oczach Michaliny.
Wojtek, który o sprawie dokumentów, tyczących się pochodzenia Sylwana, miał bardzo niepewne wiadomości, nie chciał nawet napomknąć o tem Michalinie, choć bardzo pragnął coś jej powiedzieć.
Gorąco tylko oparł się tej myśli ofiary dla matki — i radził w ostateczności przynajmniej starać się zyskać na czasie.
— Pan nie wiesz — dodała Michalina — że matka moja właśnie, czując się może gorzej, niż jest w istocie, nalega na pośpiech; utrzymuje, że nie ozdrowieje, póki nie zapewni mi przyszłości.
Fredzio, szczęściem, przy tej drugiej kilkodniowej bytności w Zaborowie nie śmiał, czy nie mógł, ani matce, ani córce oświadczyć się wyraźnie.
Misia, zwlekając, rozumieć go nie chciała. Wyjechał więc bardzo smutny; ale w parę tygodni potem Zawierska odebrała list od starego barona z Wiednia, w którym on już jasno stawiał kwestyą — i oświadczył się w imieniu syna.
Z bijącem sercem matka, niemal przyklękając przed córką, obejmując ją, pieszcząc — dała pismo do przeczytania. Rozpłakała się Misia pocichu i oddała je, nic nie mówiąc.
Możnaż odmalować, co później zaszło między niemi? Matka tak kochała córkę, Misia tak była przywiązaną do matki! Zawierska byłaby nawet zwyciężyła odrazu, ale spostrzegła na twarzy córki taką boleść i trwogę, że sama pomiarkowała, iż powinna była dać przynajmniej czas do namysłu i oswojenia się z tą — ofiarą.
Odpowiedź więc nie brzmiała odmównie, ale Zawierska zaklinała o wytrwanie i cierpliwość. Tłómaczyła to charakterem córki, który potrzebował czasu, aby wrażeniu uledz i postanowienie wyrobić w sobie stanowcze. Zapraszała Alfreda, kończąc list zapewnieniem, że wszystko się skończy szczęśliwie i że ona będzie najszczęśliwszą, los córki powierzając kochanemu baronowi.
Była to tylko zwłoka chwilowa — a koniec łatwo dawał się przewidzieć. Michalina na duchu się przygotowywała do ofiary dla matki.
Straciwszy nadzieję jakiegoś szczęścia marzonego dla siebie, chciała przynajmniej dać je dobrej, kochanej swej matusi.
Baron nie budził w niej wstrętu. Wielkiej niedoli z nim, tak jak wielkiego szczęścia, się spodziewać nie mogła. Był dobrym, łagodnym i kochał się w niej, ale zarazem była to jedna z tych istot, których ani umysł ani serce nigdy się wysoko dźwignąć nie dadzą. Można w nim było przewidzieć namiętnego kochanka, łagodnego męża, płochego później człowieka i zimne stworzonko, które w sobie żyć będzie, nikomu się nie naprzykrzając, aby tem własny okupić spokój.
Misia mówiła sobie, pocieszając się, że i gorzej trafić się mogło.
Wierzbięta, który o wszystkiem był zawiadomiony, przeląkł się niezmiernie. Miał nadzieję, że Sylwana dźwignie i postawi go na równi z Michaliną, ale na to potrzeba było czasu; niemogąc się jej wyspowiadać otwarcie, pobiegł, zaklinając ją i powstrzymując matkę, ażeby nie śpieszyła ze słowem stanowczem i ostatniem.
Michalina z mowy jego domyślać się mogła, iż coś przedsiębrał, czegoś się spodziewał, lecz posądzała go o marzycielstwa, nie miała wiary — przyjęła go obojętnie.
W duszy już ofiara była spełnioną. Wojtek tymczasem, obawiając się, aby zwłoka i niezręczność Pruszczyca w chodzeniu około interessu nie zniszczyły wszystkich jego nadziei, rozpaczliwie wybrał się na Ukrainę.
Poczciwy przyjaciel musiał nietylko poświęcić swój byt spokojny, rzucając dom, w którym mu tak dobrze było, ale w dodatku kłamać przed Terenią, której się przyznać do tych zachodów awanturniczych nie śmiał.
Do Pańkowszczyzny Pruszczyca trafić było łatwo, zastać go w niej — daleko trudniej. Handlował końmi, chartami i jeździł gdzietylko mu zielony stolik zapachniał. Musiał na tem pustkowiu Wojtek niecierpliwy czekać półtora dnia na gospodarza, napół głodny.
Pruszczycowi gość był nie na rękę, aby mu jego gry całej nie podpatrzył, ale w końcu przekonawszy się, że on sam ani z Nitosławskimi, ani z O. Leoncyuszem nic nie zrobi, zdecydował się za pewnem wynagrodzeniem Wierzbięcie wskazać, gdzie się miał udać i wesprzeć go radą.
Wojtek po niewielkim namyśle postąpił sobie heroicznie: pojechał do księdza, z którym się rozmówił z otwartością i szczerością uczciwego człowieka. Znalazł go tak usposobionym, że tu już najmniejszej trudności nie było — dokumenta już miał w ręku, a duchowny nawet nic znaczącego podarku przyjąć się wzbraniał.
To była dopiero połowa dzieła, bo Nitosławscy, rozporządzający tu środkami i stosunkami potężnemi, mogli obalić łatwo wszystko.
Wierzbięta, który ich dawniej poznał na polowaniu u starego Pruszczyca, wprost pojechał do nich z postanowieniem rozmówienia się otwarcie.
Samego p. Wacława zastał w domu, który go przyjął z tą gościnnością staropolską, jakiej u nas mało kto się wyrzekł dla nowszego obyczaju. Wierzbięta tłómaczył swe przybycie interessami, które go w te strony sprowadziły.
Zaproszono go na obiad; p. Wacław kazał pokazywać konie swoje, oprowadzał po stajniach, chwalił się psami; rozmowa o wszelakim sporcie zajęła czasu dużo, aż pod wieczór.
Zagaić rozmowę o tem, co było istotnym celem podróży, nie łatwo potrafił Wierzbięta.
Potrzebował całej swej odwagi, czerpanej w uczuciu przyjacielskiem dla Sylwana, aby módz naostatek przystąpić do opowiadania.
Począł je od opisu swej podróży z Sylwanem i zawiązania z nim braterskiego stosunku; — opowiedział potem o bytności Pruszczyca otwarcie, o tropie, po jakim wpadł na ślad dokumentów, o ich odzyskaniu — i, zdumionemu aż do osłupienia p. Wacławowi, rzucił otwarcie to pytanie:
— Będziecie panowie, czy nie, stawać przeciwko rehabilitacyi człowieka, który się nic nie domaga oprócz nazwiska, do jakiego ma prawo? Wyposażony dostatecznie, wiem, że do majątku rościć nie będzie najmniejszych pretensyi.
Rozporządzacie panowie takiemi środkami, iż do walki z wami, ani on, ani ja dla niego, wystąpić przeciw wam nie mogę. Otwarcie więc powiadam: zrzeczemy się wszystkiego, jeżeli dobijać się będzie potrzeba prawem.
P. Wacław długo stał zamyślony i milczący — blady i jakby w walce z samym sobą.
— Słuchaj pan — rzekł — wiesz, że ten nikczemny Pruszczyc już nam sprzedaż dokumentów proponował. Odrzuciliśmy ją z pogardą. O sprawie tej wie on, wiesz pan, wiedzieć będzie wielu — i nieznając okoliczności — sądzić nas zechcą. Ja i brat mój — myślimy, że postąpim najuczciwiej — gdy oporu stawiać nie będziemy.
Wolimy mieć przyrodniego brata — niż na pamięci naszej plamę jakąś — postępku, któryby nam uwłaczał.
Jeżeli dokumenta dowiodą małżeństwa ojca, urodzenia syna — niech Horpiński nazwie się sobie Nitosławskim. To nas do niczego nie obowiązuje. Co do majątku, sami mówicie, że się uznaje wyposażonym.
— Do majątku nie ma prawa i zrzecze się go — potwierdził Wierzbięta.
— Żeby mi to miało być bardzo przyjemnem — dodał powoli Wacław, wydymając usta — tego nie powiem. Horpiński ma być bardzo uczciwym człowiekiem, ale jest dziwakiem — a wychowanie uczyniło go nam obcym. Wznowienie tej historyi zapomnianej miłem nam nie będzie.
— Ale ona wam cześć największą przynosi — zawołał Wojtek, który się tak szczęśliwego rozwiązania nie spodziewał.
Nitosławski spuścił głowę.
— Nie wystąpimy przeciwko prawom p. Horpińskiego — dodał — ale też pomagać mu do uznania ich nie czujemy się w obowiązku już dlatego, że wola ojca naszego była inną.
— Zmuszono go — rzekł Wierzbięta.
— Nie wchodzę w to — odparł Nitosławski — widzę tylko, że w końcu, z własnej woli, czy ulegając rodzinie, nieboszczyk ojciec chciał go mieć p. Horpińskim.
Wierzbięta nie nalegał już, dziękował tylko. Przyznał się wreszcie, iż tu nie szło jedynie o ocalenie Horpińskiego, który zasługiwał na współczucie, ale i o szczęście p. Michaliny.
O tej p. Wacław, odrzucony przez nią, nie mówił nic: wysłuchał zwierzenia się i milczał.
Zapewniwszy się, że dochodzenie prawne nazwiska nie dozna żadnej przeszkody ze strony rodziny Nitosławskich, Wierzbięta, wyraziwszy całą swą dla nich wdzięczność, natychmiast wyjechał, aby dalsze rozpocząć starania, a nadewszystko oznajmić p. Michalinie, że powinna była zwlec nieodzownie małżeństwo z baronem.
— „Niemogę nic więcej pani powiedzieć dla poparcia mojej prośby nad to, że wkrótce pewno przyjaciel mój Sylwan będzie się tak mógł wywieść ze swą genealogią, iż ci, co go nie znajdowali godnym pokuszenia się o związek z rodziną twą, przyjmą go z ochotą. Horpiński zmieni tymczasowe nazwisko i mieć będzie prawo używać tego które już było raz.... przyjęte....
„Brzmi to zagadkowo, dziwnie, ale nie w samych romansach trafiają się tajemnice i odkrycia cudowne. Zaklinam panią: do mojego powrotu nic nie postanawiać — niczem się nie wiązać. — Do Sylwana wyprawiam listy, aby jaknajprędzej powracał.... Ja sam przybędę w ślad za tym listem“.
Działo się to na Ukrainie, gdy w Zaborowie biedna pani Zawierska, zmęczona wypadkami lat ostatnich, słaba, ciągle dręczona niepokojem o los córki, to się dźwigając, to kładąc do łóżka, walczyła tak długo, aż w końcu zachorowała niebezpiecznie.
Choroba w początkach nie miała w sobie nic tak bardzo groźnego; doktor miał ją za dalszy ciąg już od roku objawiających się symptomatów, ale w przeciągu kilkunastu dni przybrała charakter niespodzianie zastraszający. Fiziognomia Zawierskiej sama już najmniej badawczemu oku wskazywała, że organizm cierpiał i był podkopanym. Wyraz twarzy się zmienił, głos osłabł.
Sama ona, czując ten stan, strwożyła się niewypowiedzianie, a trwoga jest sprzymierzeńcem każdej choroby najdzielniejszym. Uspokoić matkę mogła tylko Misia. Ona sama jej to wyznała.
— Chcesz mnie widzieć spokojną — odezwała się do córki — posłuchaj, dopóki żyję: oddaj rękę Fredziowi. Albo uzdrowieję lub umrę spokojna, osłodzisz mi godziny ostatnie, Misiu moja.
W miarę jak stan zdrowia się pogorszał, nalegania te zaczęły być coraz napastliwszemi. Zawierska całowała córkę po rękach, płakała, zaklinała, prosiła. Misia dała jej słowo — ale to nie starczyło. Zawierska kazała jej napisać do barona i wezwać go, aby z powodu jej choroby — ślub przyśpieszył.
Wprzódy nim list od Wojtka doszedł do p. Michaliny — dziewczę, zwątpiwszy o wszystkiem, widząc matkę bez nadziei życia — nie mogło się oprzeć jej ostatniemu życzeniu.
Baron z synem, z papierami, z indultem, przybiegł piorunem do Zaborowa, i w pokoju chorej, przy domownikach za świadków wezwanych, bez ceremonii i obrzędów żadnych, odbył się ten ślub smutny, cichy, który zamiast kadzideł obwiewała woń lekarstw, jakiemi w chwilach ostatnich życie starają się utrzymać lekarze.
Misia płakała. Obrzęd był podobniejszy do pogrzebu niż do wesela, a wieczorem Zawierska, która zasnęła zaraz po ślubie, obudziła się tylko, aby zażądać księdza i gromnicy — ostatkiem głosu. I w parę godzin potem para nowożeńców klęczała u martwych zwłok matki, której wypogodzone śmiercią oblicze, świadczyło, iż skończyła spokojnie, błogosławiąc dziecięciu.
W parę dni potem Wierzbięta powracał z Ukrainy, a Terenia witała go w ganku czule, ale nadąsana.
— Widzisz! widzisz! — mruczała — włóczysz się po świecie, mnie negliżujesz, ale ja do tego powinnam być nawykła, a nawet swoje kochane Zawierskie porzuciłeś w takiej chwili!
— W jakiej chwili! — zawołał przestraszony Wierzbięta.
— Przecież po drodze musiałeś słyszeć — dodała żona wpatrując się w niego... (śpieszył się tak do domu, iż po drodze wcale nic nie słyszał) — stara Zawierska zachorowała i — umarła, a córkę mogę powiedzieć — przymusiła do wyjścia za mąż za barona. Ślub o kilka godzin śmierć jej poprzedził.
Wojtek jak stał przed żoną, tak się zachwiał nagle i aż o słup oprzeć musiał, aby nie paść.
— Wszystko więc przepadło! — jęknął.
Emilka mu się wieszała na szyi i poczuwszy łzy na twarzy ojca, sama się omało nie rozpłakała.