Kuzyn Michał/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Kuzyn Michał
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Mężczyzna z cygarem i kobieta w żałobie, przeszedłszy około siebie, postąpili około dzięsięciu kroków każde w swoją stronę;... poczem mężczyzna wracając do pierwszej swojéj myśli obejrzał się jeszcze raz za nieznajomą. Ta, w téjże saméj chwili również się obejrzała; lecz widząc że człowiek który jéj uwagę zwrócił na siebie toż samo uczynił poruszenie, odwróciła spiesznie głowę i puściła się w dalszą drogę, krokiem nieco przyspieszonym.
Lecz w chwili kiedy miała przechodzić ulicę, ażeby wejść do ogrodu Luxemburskiego, nie mogła oprzeć się mimowolnéj chęci obejrzenia się powtórnie; dla tego też zobaczyła z daleka... mężczyznę z cygarem stojącego na temże samem miejscu i ścigającego ją oczyma. Niezadowolona z tego że ją dwa razy już zdybano na uczynku, spuściła spiesznie swój czarny woal, i przyspieszywszy kroku weszła do ogrodu Luxemburskiego.
Mężczyzna, po chwili wahania, zwrócił się nagle, i szybkim krokiem zbliżył się do kraty ogrodu, za którą ujrzał tąż samą młodą kobietę idącą wielką aleją zmierzającą do obserwatoryum.
Jeden z tych niepojętych instynktów które często ostrzegają nas o tem czego widzieć nie możemy, natchnął młodą kobietę tą nieomylną prawie pewnością, że ją ścigano; długo wahała się jakby się o tem zapewnić; i już miała uledz swéj chęci, gdy w tem usłyszała szybki chód za sobą, a potem kogoś obok niéj przechodzącego.
Był to właśnie ten sam mężczyzna, który uszedłszy jeszcze ze dwadzieścia kroków naprzód, zwrócił się prosto ku młodéj damie. Ta nagle zboczyła na lewo, lecz nieznajomy udał się w tęż samą stronę, zbliżył się do niéj śmiało, i zdjąwszy kapelusz, rzekł z największą grzecznością:
— Przepraszam Panią stokrotnie... że ośmielam się zaczepić Panią w ten sposób...
— Prawdziwie... ja... nie mam zaszczytu znać Pana.
— Pozwól mi... Pani... jedno tylko uczynić pytanie...
— Ależ... Panie... ja nie wiem...
— Nie potrzebowałbym nawet czynić tego pytania.. gdybyś tylko Pani raczyła podnieść swą zasłonę...
— Panie...
— Nie sądź Pani... że ja to czynię skutkiem natrętnéj ciekawości;... niezdolny jestem dopuścić się takiego postępku; ale przed chwilą dopiero, przechodząc obok Pani na ulicy Vaugirard, zdawało mi się, że miałem już szczęście spotkać Panią gdzieindziéj... a ponieważ to było wówczas w okolicznościach nadzwyczajnych...
— Ah! Panie, — odpowiedziała dama w żałobie, przerywając nieznajomemu, — jeśli mam prawdę wyznać, zdaje mi się także..
— Żeś mnie Pani już dawniéj widziała?
— Tak jest.
— W Brazylii?... przed ośmiu miesiącami?
— O kilka mil od Valparaiso.
— Na schyłku dnia?
— Nad brzegiem jeziora, otoczonego skałami.
— Kiedy banda cyganów uderzyła na pojazd.. w którym Pani się znajdowałaś.
— Lecz przybycie licznego orszaku podróżnych jadących na mułach, których dzwonki słychać już było od pewnego czasu spłoszyło tych rabusiów Orszak ten przybywający z Valparaiso spotkał się z nami.
— Podobnie jak Panią przed chwilą spotkałem na ulicy Vaugirard, — dodał nieznajomy z uśmiechem; — i dla większego bezpieczeństwa, jeden z podróżnych ofiarował z trzema innymi ludźmi towarzyszyć osobom znajdującym się w powozie do najbliższéj wioski.
— Tym zaś podróżnym... Pan byłeś. Teraz przypominam to sobie doskonale, chociaż miałam przyjemność widzieć Pana przez krótką tylko chwilę, gdyż w Brazylii noc bardzo prędko zapada....
— I noc ta była bardzo ciemna... kiedyśmy przybyli do wsi Balameda... jeżeli sobie dobrze przypominam.
— Nie pamiętam nazwiska téj wioski; lecz w żywéj zachowałam pamięci i nigdy nie zapomnę uprzejméj usługi Pana... gdyż odprowadziwszy nas do saméj wsi, musiałeś Pan później gonić za swoim orszakiem... który, jak mi się zdaje, udawał się w stronę północną?
— Tak jest, Pani.
— I spodziewam się, że go Pan dopędziłeś, bez żadnego przypadku? Myśmy się bowiem bardzo obawiali o pana... W okolicach tych drogi są tak niebezpieczne śród licznych przepaści... a potem i owi rozbójnicy mogli jeszcze czatować w skalach.
— Nie, Pani... połączyłem się z moim orszakiem bez najmniejszego przypadku, tylko mój muł musiał nieco kroku swojego przyspieszyć.
— Rzeczywiście, przyznaj Pan... że to jest szczególne zdarzenie ażeby w ogrodzie Luxemburskim odnawiać znajomość zabraną w pustyniach Brazylii..
— I bardzo szczególne,... Pani... Ale oto śnieg zaczyna padać; czy Pani pozwolisz ofiarować sobie rękę i mój parasol?... będę miał zaszczyt odprowadzić Panią... jeżeli zezwolisz... do pierwszego placu gdzie znajdziemy dorożkę..
— Prawdziwie, Panie, nadużywam grzeczności Pańskiéj, — odpowiedziała młoda kobieta przyjmując ofiarę nieznajomego; — widać że równie w Brazylii jak w Paryżu, korzystać będę z grzeczności Pana.
To powiedziawszy, oboje, prowadząc się pod rękę, zwrócili się ku najbliższéj stacyi dorożek znajdującéj się w bliskości jednéj z galeryi Odeonu. Tu jeden tylko siał powóz; dama wsiadła do niego, gdy towarzysz jéj, przez delikatność zdawał się wahać co ma począć, ona rzekła do niego uprzejmie:
— Jakże Panie, na co Pan czekasz? Wszakże tu nie ma więcéj dorożek, czy Pan nie wsiądziesz ze mną?
— Nie śmiałem prosić Panią o tę łaskę, — odpowiedział mężczyzna wsiadając skwapliwie do powozu.
Poczem dodał:
— Gdzież się Pani każe zawieść.
— Racz Pan kazać podjechać tylko na róg ulicy Rivoli, — odpowiedziała z niejakiem pomieszaniem, — od strony placu Zgody... Zaczekam pod arkadami dopóki śnieg padać nie przestanie; mam bowiem jeszcze kilka interesów w tej części miasta.
Po udzieleniu doróżkarzowi stosownego polecenia, powóz ruszył ku prawemu brzegowi Sekwany.
— Czy Pan wiesz, — rzekła młoda kobieta, że ja znajduję spotkanie nasze nader dziwnem.
— Uznając w zupełności całą dziwaczność tego spotkania, zdaje mi się ono jednak więcéj przyjemnem jak dziwnem.
— Wiesz Pan, mówiąc pomiędzy nami, grzeczność taka jest zbyteczną; dobrą ona jest dla ludzi którzy nie mają nic lepszego do roboty, i przyznam się Panu, że jeżeli czujesz się skłonnym zaspokoić moją ciekawość, w takim razie tyle mam uczynić Panu pytań, że zapewne nie odpowiedziałbyś nawet na połowę z nich, gdy nadejdzie chwila naszego rozstania.
— Nie powinnaś mi Pani była mówić tego; gdyż uczynisz mnie Pani bardzo rozwlekłym, dla tego tylko, ażebym się Pani mógł lepiéj dać poznać... W nadziei że ciekawość Pani...
— Natchnie mnie chęcią spotkania Pana po raz drugi, jeżeli mi Pan dzisiaj wszystkiego nie opowiesz? — Wszakże taka była myśl Pańska?
— Tak jest, Pani.
Dama w żałobie uśmiechnęła się smutnie i dodała:
— Lecz chcąc się trzymać pewnego porządku, zapytam Pana naprzód, po co byłeś w Brazylii? Wracałam właśnie z tych krajów odludnych, kiedym w nich Pana przed ośmiu miesiącami spotkała, ponieważ zaś wiem ze mało jest podróżnych zwiedzających te pustynie, Pan zrozumiesz przeto i wybaczysz moje pytanie, jeśli ono może się Panu wydawać niedelikatnem...
— Zanim Pani odpowiem, powinienem przedewszystkiem powiedzieć Pani przynajmniéj kilka słów o moim charakterze, inaczéj mogłabyś mnie Pani poczytać za jakiego szaleńca.
— Jakto, Panie?
— Powinienem Pani oznajmić, ze mnie trawi ciągła potrzeba ruchu i zmiany pobytu, która, szczególniéj od lat kilku, nie pozwala mi nawet jednego miesiąca pozostać na miejscu. Słowem Pani, ja mam namiętność, monomanią podróżowania.
— Ah! Panie.
— Co takiego? Pani.
— Prawdziwie, spotkanie nasze pomnaża jeszcze całą jego dziwaczność.
— Dla czego?
— Ta niezwalczona potrzeba działania, ruchu, ten wstręt do spoczynku jest równie mnie jak i Panu właściwym, i, podobnie jak Pan, znalazłam w podróżach bardzo pożyteczne dla mnie roztargnienie.
Tu młoda kobieta stłumiła głębokie westchnienie.
— O! nie prawdaż Pani, że to życie błędne, awanturnicze, jest pięknem i ciekawem życiem? Nie prawdaż, że kiedy kto raz skosztuje jego wdzięku, wszelki inny byt staje się dla niego niepodobnym?
— Tak jest, masz Pan słuszność, — odpowiedziała smutnie młoda kobieta, — zamiast tego życia czynnego, znajduje się przynajmniéj zapomnienie; gdy tymczasem w spoczynku, jeśli są przykre jakie wspomnienia, oblegają nas wtedy ze wszystkich stron i z większą jeszcze siłą panują nad nami; dla tego też, ja nienawidzę spoczynku.
— Co Pani mówisz? Miałabyś Pani jak ja nienawidzieć bytu spokojnego, ponurego, odrętwiałego, który podobny jest do bytu ostrygi na ławie piasku, lub do bytu ślimaka w jego skorupie.
— Ah! nieprawdaż, Panie, że działalność, ruch, to tak jak zawrót który nas porywa i unosi zdala od smutnéj rzeczywistości.
— A odrętwiałość, gnuśność, to śmierć prawdziwa.
— O! gorzéj jak śmierć, gdyż razem z niemi dręczy człowieka i letarg albo raczéj odrętwiałość duszy.
— A jednak, — zawołał towarzysz młodéj kobiety, ulegając pod tajemnym wpływem żalu, który z trudnością tylko powściągnąć zdołał, — nie mamyż ludzi... lecz co mówię, to nie są ludzie... to nie są istoty żyjące... które po całych miesiącach, po latach całych pozostają na jednem miejscu, w pewnym rodzaju zachwytu kontemplacyjnego, unosząc się z roskoszą nad wdziękiem ulubionego far niente.
— Czy są tacy ludzie, — odpowiedziała kobieta w żałobie, z jakimś smutnym zapałem, — ludzie, których nieuleczona gnuśność przykuwa na całe życie do jednego miejsca... a którzy jeszcze mają odwagę wysławiać przed nami szczęśliwość swéj ociężałości... nieszczęsną ociężałość, która paraliżuje wszelką energię, wszelkie postanowienie wspaniałomyślne... nieszczęsną gnuśność ciała i duszy, która jednoczy się z okrutnym egoizmem, z egoizmem najobojętniejszym! Tak... tak, Panie... są tacy ludzie... wiem o tem aż nadto dobrze!
— I Pani także?...
— Jakto?
— Miałażbyś i Pani mieć sposobność poznania jak dalece trudnemi do uleczenia są te charaktery w których siła gnuśności opiera się wpływowi najsilniejszéj woli?
I oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ponieważ dojrzeli dziwne jakieś podobieństwo w swojem położeniu.
Lecz młoda kobieta pierwsza przerwała to milczenie, odezwawszy się z uśmiechem:
— Słuchaj Pan... nie mówmy o tym przedmiocie... gdyż budzi on zbyt bolesne wspomnienia w mej duszy.
— Tak... tak... nie mówmy o nim, bo i ja mam przykre wspomnienia, a wspomnień tych unikam jak hańby... jak podłości jakiéj... ponieważ hańbą jest i podłością czuć myśl swoją często zajętą tymi których nienawidzimy, którymi pogardzamy!... Ah! bodajbyś Pani nigdy nie doświadczyła téj mieszaniny, żalu wstrętu i miłości, które życie czynią niekiedy nieznośnem.
Młoda kobieta słuchała swego towarzysza z coraz większem zdumieniem; mówiąc o sobie zdawał się i o niéj mówić; lecz wstrzemięźliwość która nią koniecznie powodować musiała w stosunkach z człowiekiem nieznajomym, nie pozwalała jéj odpowiedzieć z równem zaufaniem na jego ostatnie zwierzenie; dla tego też, już to dla utajenia własnych uczuć swoich, już nareszcie dla zaspokojenia wzrastającéj ciekawości swojéj rzekła do niego:
— Pan mówisz o nienawiści i miłości jednocześnie... jakże można kochać i nienawidzieć?... czy podobna sprzeczność może istnieć rzeczywiście.
— O! mój Boże! — odpowiedział nieznajomy z goryczą i mimowolnie uniesiony prądem swoich myśli, — czyliż serce ludzkie nie jest zagadką, nie jest niezgłębioną otchłanią? Od czasu jak świat jest światem, ustawicznie rozprawiają o tem jak niekiedy charaktery najsprzeczniejsze wzajemny czują do siebie pociąg... Częstokroć to co słabe szuka tego co jest pełne siły, co popędliwe i gwałtowne, szuka tego co łagodne i lękliwe. Czy to potrzeba przeciwieństw? czy też urok pokonanych trudności wywołują to wzajemne do siebie zbliżenie? Któż to może wiedzieć? Czemuż niektóre osoby charakteru zupełnie różnego od naszego wywierają na nas jakiś wpływ nieodgadniony! o! tak, prawdziwie nieodgadniony, gdyż złorzeczymy im, litujemy się nad niemi, gardzimy niemi, nienawidzimy ich... a jednak... obejść się bez nich nie możemy, albo jeżeli się obejdziemy... to czujemy po nich tyle niemal żalu ile nienawiści.. i kiedy zaczniemy marzyć o rzeczach niepodobnych... pragniemy wtedy jedynéj rzeczy na świecie, to jest uzyskać dosyć nad niemi władzy, ażeby je przeistoczyć... uczynić je podobnemi do siebie, i udzielić im tego czego nie posiadają; ale niestety! są to tylko marzenia, które służą jedynie do chwilowego zapomnienia o zbyt smutnéj rzeczywistości...
Wymówiwszy te słowa, nieznajomy nie mógł utaić łzy która się po licach jego stoczyła i pogrążył się w milczeniu.
Młoda kobieta czuła się coraz więcéj wzruszoną, a wzruszenia tego zaczęła już doznawać na bolesny i z głębi duszy pochodzący dźwięk głosu swego towarzysza, kiedy jeszcze mówił o tych kontrastach które wzajemny wpływ na siebie wywierają; i tym razem nieznajomy zdawał się być echem jéj własnéj myśli... to podobieństwo wzajemnego położenia, silnie ją zajęło; to toż, nie chcąc zdradzić własnéj tajemnicy, a pragnąc odgadnąć tajemnicę swego towarzysza, rzekła po chwili do niego:
— I ja słyszałam już nieraz o takich kontrastach, które tem trudniejszemi stają się dla mnie do wytłómaczenia, ze według mojego przekonania, jedynym warunkiem możebnego szczęścia... powinnaby być zupełna harmonia charakteru.. Lecz młoda kobieta zatrzymała się nagle, i zarumieniła się, żałując słów swoich, które można było poczytać (co przecież dalekiem było od jéj myśli) za pewien rodzaj zachęty dla nieznajomego, zwłaszcza że oboje zastanawiali się już kilkakrotnie nad podobieństwem swoich skłonności. Obawa ta była przecież zbyteczną, gdyż taki obrót rozmowy pogrążył jéj towarzysza w widocznem roztargnieniu.
W téj chwili dorożka zatrzymała się przed ostatnią arkadą ulicy Rivoli, a gdy stangret przyszedł otworzyć drzwiczki:
— Jakto? — zawołał nieznajomy ocknąwszy się ze swego marzenia i z zadziwieniem spoglądając na swą towarzyszkę, — już?
Poczem, skinąwszy na doróżkarza ażeby zamknął drzwiczki napowrót, powiedział:
— Przebacz mi,.. Pani... nie umiałem korzystać z ostatnich chwil rozmowy... którą mnie Pani zaszczycić raczyłaś;... lecz mimowolnie, uległem pod wpływem niektórych wspomnień... Mam nadzieję że mi Pani nie odmówisz stosownego wynagrodzenia... pozwalając mi... złożyć sobie moje uszanowanie w jéj domu...
— Dla wielu powodów... jest to... Panie... zupełnem niepodobieństwem.
— Błagam Panią... nie odmawiaj mi Pani téj łaski;... zdaje mi się.. że położenie nasze tak jest do siebie podobnem... zresztą... ja Pani tyle jeszcze mam powiedzieć o powodach téj podróży do Brazylii, o których Pani wiedzieć chciałaś; nakoniec spotkanie nasze jest tak dziwne... że to wszystko skłoni Panię... nie wątpię o tem bynajmniéj, do wyświadczenia mi żądanéj łaski... Nie śmiałbym nalegać o nię z tytułu téj małéj usługi którą miałem szczęście oddać Pani kiedyś, a o której Pani raczyłaś sobie przypomnieć.
— Nie jestem wcale niewdzięczną.. wierzaj mi Pan... Nie taję nawet... że miałabym wielką przyjemność widzieć Pana jeszcze... a jednak, powinnam wyrzec się téj nadziei.
— Ah! co Pani mówisz!
— Lecz mogę Panu uczynić jeden wniosek... dziś jest poniedziałek.
— Cóż tedy... Pani?
— Bądź Pan we czwartek w południe... tutaj... pod temi arkadami..
— Będę.... Pani... będę...
— Jeśli mnie Pan w godzinę potem nie ujrzysz.. wtedy bądź Pan przekonanym, że się już nigdy nie zobaczymy.
— I dla czegóż to. Pani?
— Nie mogę Panu nic więcéj powiedzieć... lecz cokolwiek nastąpi, bądź Pan przynajmniéj pewnym, że bardzo jestem szczęśliwa iż mogłam Panu podziękować za usługę któréj nigdy nie zapomnę.
— Jakto Pani... czyliż to być może ażebym Panią już nigdy nie zobaczył... ażebym Panią opuścił, nie dowiedziawszy się nawet o jéj nazwisku?
— Jeżeli się już nigdy zobaczyć nie mamy... po cóż Pan masz wiedzieć moje nazwisko? jeżeli zaś przeciwnie, spotkamy się jeszcze we czwartek... powiem Panu kto jestem... i jeśli Pan życzyć sobie będziesz pozostaniemy nadal w stosunkach, któreśmy tak daleko ztąd zawiązali... i odnowili w spotkaniu tak nadspodziewanem.
— Dziękuję Pani przynajmniéj za tę nadzieję... jakkolwiek ona jest niepewną nalegać dłużéj nie będę, i żegnam Panię do przyszłego czwartku.
— Do czwartku Panie.
I rozłączyli się oboje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.