Kuzyn Michał/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Kuzyn Michał
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Około czterech lat upłynęło od wypadków, któreśmy dotąd opowiadali.
Zima była przykra, mróz mocny, niebo szare i ponure.
Jakaś kobieta idzie spiesznie ulicą Vaugirard, zatrzymując się gdzieniegdzie dla przypatrzenia się numerom domów, jak gdyby szukała czyjegoś mieszkania.
Kobieta ta ubrana w żałobie, zdaje się mieć dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lat wieku, jest wysoka, wysmukła, brunetka, ma wielkie czarne oczy, pełne wyrazu i ognia; rysy jéj są piękne, chociaż znękane nieco; wyraz twarzy żywy i zmienny, objawia naprzemian gorzki smutek, lub niespokojność pełną niecierpliwości; chód jej niejednostajny, czasami bardzo przyspieszony, zwiastuje także mocne wzruszenie wewnętrzne.
Przeszedłszy może połowę ulicy Vaugirard, młoda kobieta, zaczęła znowu sprawdzać numera strony nieparzystej, a stanąwszy przed domem naznaczonym numerem 57, zatrzymała się, zadrżała, i przyłożyła rękę do serca jak gdyby chciała stłumić jego gwałtowne uderzenia stojąc chwilę czasu na miejscu, zbliżyła się na reszcie do bramy, potem znowu się zatrzymała z oznakami widocznego wahania; lecz ujrząwszy tablicę z kartami donoszącemi o rozmaitych lokalach do wynajęcia, zamyśliła się chwilkę i śmiało weszła do tego domu dosyć skromnéj powierzchowności, mówiąc do odźwiernego.
— Wszakże tu są mieszkania do wynajęcia?
— Są, Pani... pierwsze piętro, trzecie piętro i dwa pokoje oddzielne.
— Pierwsze... byłoby zapewne zbyt drogie dla mnie... trzecie byłoby może dla mnie stosowniejsze, jakaż jego cena?
— Sześćset franków, Pani... ostatnią ceną... zupełnie jest wyrestaurowane, tylko jeszcze papierem wykleić...
— Z iluż składa się ono pokoi?
— Jest kuchnia z któréj się wychodzi do przedpokoju, mała sala jadalna, salon, i piękny pokój sypialny z dużym gabinetem, gdzie może stać łóżko służącéj... Jeżeli... Pani chce pójść na górę... sama Pani obejrzy.
— Przedewszystkiem chciałabym wiedzieć kto mieszka w tym domu. Jestem wdową, żyję samotnie, i Pan rozumiesz dla czego zadaję takie pytanie...
— Rzecz bardzo prosta... Pani dobrodziejko... zresztą dom jest jeden z najspokojniejszych:... pierwsze piętro jest niezajęte, jakem to już Pani powiedział, na drugiem mieszka pewien professor ze szkoły prawa, człowiek czcigodny, równie jak jego żona;... nie mają dzieci wcale;... trzecie piętro jest właśnie tem mieszkaniem które Pani proponuję, czwarte za,ś złożone z dwóch małych pokoików z przedpokojem, wynajęte jest przez pewnego młodego człowieka... a kiedy mówię młodego, to nie ma jeszcze w tem nie złego, gdyż Pan Renaud może mieć od dwóuziestu sześciu do dwudziestu ośmiu lat wieku.
Usłyszawszy to nazwisko Renaud, młoda kobieta pomimo wielkiéj władzy jaką miała nad sobą, zbladła i zarumieniła się z kolei, bolesny uśmiech ściągnął jej usta, a jéj wielkie czarne oczy, zdawały się jaśniéj błyszczeć pod jej długiemi powiekami.
Panując jednak nad swojem wzruszeniem, rzekła głosem spokojnym i z udaną obojętnością:
— Więc mieszkanie trzeciego piętra jest bezpośrednio pod mieszkaniem tego Jegomości?
— Tak.. Pani.
— A czy on żonaty?
— Nie, Pani...
— Nie dziw się Pan tym pytaniom jakie czynię, i jakie uczynić jeszcze zamierzam; lecz wyznać muszę, że nienawidzę wszelkiego łoskotu nad moją głową i złego towarzystwa; lecz ponieważ ta część miasta, równie jak cena i rozkład lokalu zdają się dogadzać memu życzeniu, chciałabym jeszcze wiedzieć czy ten pan nie ma jakich zwyczajów hałaśliwych, i owych przyjaciół lub przyjaciółek lekkomyślnych, których byłoby mi nieprzyjemnie spotykać na schodach, wychodząc z domu lub wracając do siebie.
— On? — zawoła! odźwierny z pewnym wyrzutem, — Pan Renaud miałby u siebie przyjmować takie kobiety... ah! Pani.
I załamał dłonie.
Promyk radości i nadziei rozjaśnił na chwilę smutne rysy młodéj kobiety, która dodała z nieznacznym uśmiechem: Daleką jestem od myśli czernienia obyczajów tego Pana, i zadziwienie jakie w Panu spowodowało moje zapytanie, uspokaja mnie w tej mierze...
— Pan Renaud, jest człowiek tak porządny, jakich mało na świecie; co dzień, czy to w niedzielę, czy w święto, wychodzi o pół do czwartéj lub o czwartéj rano z domu, nie wraca prędzéj jak po północy... i nie przyjmuje nigdy żadnych wizyt.
— Wierzę temu... musiałyby to być wizyty nadzwyczajnie ranne... — rzekła młoda kobieta, zdając się być bardzo uderzoną temi wszystkiemi szczegółami. — jakto? więc on codziennie wstaje tak rano?
— Tak jest, Pani, zimą i latem... zawsze o jednej godzinie.
— Ależ,... — dodała młoda kobieta jak gdyby nie mogła uwierzyć tym słowom, — to chyba człowiek ten jest jakimś cudem pracowitości...
— Nie umiem tego Pani powiedzieć; wiem tylko tyle że to ranny ptaszek, jak kogut wiejski.
— Nie chciałabym być natrętną, mój Panie, — rzekła młoda kobieta nadzwyczajnie zdziwiona tem wszystkiem co słyszała, ale jakież jest zatrudnienie tego jegomości, który codziennie wychodzi o trzeciéj lub czwartéj z rana, i nie wraca jak dopiero po północy?
— Pytasz mnie Pani o to czego ja wcale nie wiem... to tylko jest rzecz pewna że lokator ten nie narazi się Pani w niczem...
— Rzeczywiście, trudnoby mi było wynaleść mieszkanie odpowiedniejsze moim chęciom, ale... otwarcie mówiąc, niepodobna ażebyś Pan nie znał zatrudnienia swego lokatora?
— Cóż ja Pani mam powiedzieć? od trzech lat jak Pan Renaud tu mieszka... tylko jeden list przyniesiono do niego... zaadressowany poprostu do Pana Michała Renaud... sam zaś nigdy nikogo nie przyjmuje.
— Przecież on nie jest niemy?
— Doprawdy Pani, ale też i niewiele do tego brakuje;... kiedy wychodzi... ja śpię;... kiedy wraca, toż samo... Z rana mówi do mnie: Dzień dobry, Panie Landri;... wieczorem biorąc swą świecę: Dobry wieczór, Panie Landri.... oto cala nasza rozmowa. Ah. prawda... zapomniałem jeszcze...
— Cóżeś Pan zapomniał?
— Oto, ostatniego dnia kwartału, mówi do mnie wieczorem składając swoje sześćdziesiąt franków na stole: — Kładę tu kwartalne komorne, Panie Landri;... — Nazajutrz wieczorem ja mu odpowiadam: — Koło lichtarza leży kwit pański, Panie Renaud. — Bierze go wtedy i mówi: Dziękuję, Panie Landri. — I to wystarcza znowu na całe trzy miesiące...
— Rzeczywiście... trudno jest być mniéj mównym od niego... więc Pan nigdy nie miałeś ciekawości ani chęci odgadnąć tajemnicy jego dziwnego życia? Czy jemu nikt nie usługuje?
— Nie, Pani... on sam sobie służy... To jest... sam ściele łóżko, sam czyści buty, sam trzepią suknie, i sam zamiata pokój...
— On!... — zawołała mimowolnie młoda kobieta głosem nowego i nadzwyczajnego zdumienia; lecz poprawiając się dodała:
— Jaklo?... on sobie tyle zadaje pracy?!...
— Bah! — odpowiedział odźwierny zdając się być zdziwiony tym wykrzyknikiem młodéj kobiety, — to rzecz bardzo prosta; nie każdy to może mieć pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu, i kiedy się niema czem opłacić usługi, to trzeba samemu sobie być lokajem.
— Bardzo słusznie, mój Panie, — odpowiedziała nieznajoma przybierając wyraz zwykłéj obojętności; — ale czy Pan nigdy nie byłeś w jego mieszkaniu?
— Tylko dwa razy, Pani.
— I nie widziałeś w niem nic nadzwyczajnego?
— Nie, Pani... mieszka tylko w jednym pokoju... drugi nie jest wcale umeblowany.
— A... w tym pokoju nic nie nasunęło Panu myśli, jakie może być jego zatrudnienie?
— Mój Boże, jest to pokoik jak wszystkie inne... sprzęty są w nim orzechowe... bardzo czyste... łóżko, komoda, stół i cztery krzesła, oto wszystko.
— Doprawdy, mój Panie, — rzekła młoda kobieta domyślając się nareszcie, jak te wszystkie pytania, a mianowicie jéj zadziwienia musiały wydawać się dziwnemi odźwiernemu, — spostrzegam się trochę za późno że strasznie jestem natrętną; ale Pan to rozumiesz, gdyż przekonana jestem, że od czasu jak tylko wynajmujecie mieszkania, pewnie nie mieliście lokatora podobnego do tego jegomości.
— Co do tego, to czysta prawda... Pani dobrodziejko,... lecz ponieważ Pan Renaud opłaca komorne jak najregularniéj, ponieważ nie mamy lokatora lepszego od niego, tym więcéj że on nikogo nie przyjmuje u siebie, powiedziałem sobie: Dalibóg! niech on sobie będzie czem chce... Teraz, czy Pani chce obejrzeć mieszkanie?
— Nieinaczéj, gdyż, zdaje mi się że trudnoby mi było znaleść lokal dogodniejszy dla mnie.
W chwili gdy przyszła lokatorka poszła za odźwiernym na górę, inna, dosyć ciekawa scena odbywała się w domu przyległym, którego parter zajęty był na kawiarnię.
Kawiarnia ta, mało uczęszczana, posiadała w obecnej chwili jednego tylko gościa, siedzącego przed stołem, na którym stały karafka z wodą, cukier i kieliszek absyntu.
Osobą tą która przed chwilą dopiero przybyła, był mężczyzna mający najwięcéj lat trzydzieści, chudy, żylasty, cery ogorzałéj, rysów bardzo wydatnych.. ruchów porywczych, wziął kilka gazet jednę po drugiéj, jak gdyby je przeglądał. Przy tem palił cygaro, lecz myśl jego błąkała się widocznie gdzieindziéj i nie wiązały go bynajmniéj przedmioty które czytał, jeżeli nawet czytał; zdawał się być dotknięty jakimś głębokim smutkiem, połączonym kiedy niekiedy z wielkiem rozdrażnieniem, które objawiało się w jego gwałtownych ruchach; właśnie w jednem takiem poruszeniu rzucił z niechęcią na stół marmurowy ostatnią gazetę, którą teraz przeglądał.
Po chwili namysłu przywołał nareszcie markiera głosem nakazującym i niechętnym.
Markier, człowiek z głową pokrytą szronem siwizny, przybiegł natychmiast.
— Markier! naléj mi kieliszek absyntu, — rzekł gość do niego.
— Ale, Panie... wszakże kieliszek pański jeszcze jest pełen.
— To prawda. — I wypróżnił kieliszek który markier napełnił znowu.
— Powiedz mi, — rzekł mężczyzna z cygarem, — wszakże ta kawiarnia należy do domu pod Numerem 59?
— Tak jest, Panie.
— Czy chcesz zarobić sto soldów? — dodał w krotce gość kawiarni.
A gdy markier patrzył na niego z zadziwieniem, powtórzył:
— Pytam cię, czy chcesz zarobić sto soldów.
— Ja... Panie... lecz...
— Chcesz czy nie?
— I owszem chcę, Panie, cóż mam uczynić?
— Mówić.
— Mówić.. o czem... Panie?
— Odpowiedzieć na kilka pytań.
— To rzecz najłatwiejsza... jeśli tylko będę wiedział...
— Czy dawno jesteś w téj kawiarni?
— O.... jestem w niéj od jéj założenia, Panie, od lat dziesięciu.
— Więc mieszkasz w tym domu?
— Tak jest, Panie,... sypiam na piątem piętrze.
— I znasz wszystkich lokatorów?
— Z nazwiska i z widzenia, Panie... ale na tem ogranicza się wszystko.. Jestem tu sam tylko markierem... nie mam zatem czasu zabierać znajomości z sąsiadami.
— Po chwili przykrego wahania, w której rysy mężczyzny z cygarem bolesną jakąś wyrażały trwogę, rzekł do markiera głosem nieco wzruszonym:
— Któż mieszka tu na czwartem piętrze?
— Pewna dama, Panie.
— Dama... sama jedna?
I niespokojność jego zdawała się powiększać w oczekiwaniu na odpowiedź markiera.
— Tak jest... Panie, — odpowiedział tenże — dama sama jedna...
— Wdowa?
— Tego nie wiem, Panie, nazywa się tylko Pani Luceval oto wszystko co mi wiadomo.
— Rozumiesz to dobrze, mój przyjacielu, że jeżeli ci obiecuję sto soldów, to dla tego ażebyś mi coś powiedział...
— Trudno, Panie, człowiek mówi to co mu wiadomo.
— Masz słuszność. Powiedz mi otwarcie, co tu myślą w domu o téj damie? Jak ona się nazywa? Pytanie to widocznie uczynił dla tego ażeby ukryć lekkie drżenie głosu swojego i ażeby mieć czas do pokazania wewnętrznego wzruszenia.
— Dama ta, powiedziałem już Panu, nazywa się Pani Luceval... i trzebaby nadzwyczajnie być złośliwym... ażeby o niéj coś złego powiedzieć... gdyż nigdy jéj widzieć nie można...
— Jakto?
— A tak... Panie, zawsze o pół do czwartéj lub o czwartéj z rana wychodzi z domu, tak latem jako i zimą; a ja co się nigdy nie kładę przed północą, słyszę jak po mnie dopiero wraca do domu.
— Słuchaj! to być nie może... — zawołał mężczyzna z cygarem, z równem zdumieniem jakie okazała owa młoda kobieta, dowiadując się o rannych zwyczajach Pana Renaud. — Jakto! — powtórzył, — ta kobieta wychodzi codziennie z domu przed czwartą?
— Tak, panie, słyszę zawsze jak drzwi za sobą zamyka...
— Trudno temu wierzyć, — rzekł do siebie mężczyzna z cygarem.
I po chwili milczenia dodał:
— I cóż ta kobieta może robić za domem.
— Nie wiem tego, Panie.
— Ale cóż o niéj myślą sąsiedzi.
— Nie, Panie.
— Jakto? nic!... znajdują to rzeczą naturalną?
— W pierwszych chwilach, kiedy Pani Luceval tutaj się wprowadziła... będzie temu blisko lat cztery... jej sposób życia wydawał się dosyć dziwnym, później jednak, przestano zajmować się nią... gdyż jakem to już Panu powiedział, nigdy jéj nie widać; ztąd łatwo o niéj zapominają... chociaż ona bardzo jest piękna.
— Ha! mój kochany, skoro jest tak piękna, odpowiedział nieznajomy z uśmiechem szyderskim, i jak gdyby słowa które wymawiał, paliły jego usta, — musi mieć jakiegoś kochanka... co?...
Przy czem rzucił ponurym i pałającym wzrokiem na markiera który rzekł do niego
— Słyszałem że ta osoba nikogo u siebie nie przyjmuje.
— Lecz wieczorem... kiedy wraca do domu o tak późnéj godzinie... sądzę, że nie sama wtedy przychodzi?
— Nie wiem, Panie, czy ją kto odprowadza do bramy... to tylko jest rzeczą pewną, że nigdy nic złego o niej nie słyszałem...
— Więc to sama cnota?
— Nie inaczéj... Panie... a przynajmniéj zupełnie na nią wygląda, i pewny jestem że cały dom tak jak ja, za nią Panu zaręczy.
I tym razem zupełne było podobieństwo pomiędzy uczuciem jakiego doznawał ów mężczyzna z cygarem a radością jaką okazała kobieta w żałobie, dowiedziawszy się z wstydliwych zwierzeń odźwiernego, że Pan Renaud nigdy żadnych panien u siebie nie przyjmował; lecz rysy gościa kawiarni wyjaśnione na chwilę, zachmurzyły się znowu i dodał:
— Czy też wiadomo przynajmniéj z czego ona się utrzymuje?
— I tego także nie wiem, Panie; nie zdaje się jednak ażeby żyła z kapitałów... O! o!... kapitaliści nie wstają tak rychło, zwłaszcza też w czasie jak dzisiejszy naprzykład, kiedy mróz jest taki wielki.. a właśnie biło pół do czwartéj na Luxemburgu, kiedym ją słyszał wychodzącą z domu.
— To rzecz dziwna... niepojęta! ja chyba marzę, — rzekł z cicha do siebie nieznajomy, poczem dodał głośno: — Więc to już wszystko co wiesz o niéj?
— Wszystko, Panie, i zaręczam, że tu nie ma nikogo w całym domu, coby więcej o niéj wiedział...
Mężczyzna z cygarem zamyślił się czas jakiś, i po chwili milczenia, w ciągu którego wychylił drugi kieliszek absyntu, rzucił na siół sztukę obcéj monety złotéj, i rzekł do markiera.
— Zapłać sobie co ci się należy... i zabierz sto soldów dla siebie... spodziewam się że cię nie wiele pracy kosztowały?
— Nie prosiłem o nie wcale... i... jeżeli Pan...
— Ja raz tylko mówię... zapłać sobie, — odparł głosem nakazującym nieznajomy.
Markier poszedł zmienić sztukę złota, gdy tymczasem gość pogrążył się w głębokiem zamyśleniu. Następnie, odebrawszy resztę pieniędzy, wyszedł z kawiarni.
W téjże saméj chwili, młoda kobieta o której mówiliśmy wyżéj, wychodziła z domu sąsiedniego i zbliżała się ku nieznajomemu; kiedy się mijali, spojrzenia ich spotkały się przypadkiem... Mężczyzna zatrzymał się chwilkę, jak gdyby widok téj kobiety przypomniał mu jakieś dalekie wspomnienie; potem myśląc że go pamięć zawiodła, poszedł dalej w górę ulicy Vaugirard, gdy tymczasem kobieta w przeciwną udała się stronę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.