Lalka (Prus)/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom III, r. 6
Sytuacya polityczna zarysowuje się coraz wyraźniej.
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
VIII.
Pamiętnik starego subjekta.

„Sytuacya polityczna zarysowuje się coraz wyraźniej.
Mamy już dwie koalicye. Z jednej strony Rosya z Turcyą, z drugiej Niemcy, Austrya i Anglia. A jeżeli tak jest, więc znaczy, że ladachwila może wybuchnąć wojna, w której zostaną rozstrzygnięte bardzo, ale to bardzo ważne sprawy.
Czy tylko będzie wojna? bo my zawsze lubimy się łudzić. Otóż będzie, tym razem niezawodnie. Mówił mi Lisiecki, że ja coroku zapowiadałem wojnę i nigdy się nie sprawdziło. Głupi on, uczciwszy uszy... Co innego było w tamtych latach, a co innego dziś...
Czytam naprzykład w gazetach, że Garibaldi agituje we Włoszech przeciw Austryi. Dlaczegoż on agituje?... Bo spodziewa się wielkiej wojny. I nie na tem koniec, gdyż w kilka dni później słyszę, że generał Türr na wszystkie świętości zaklina Garibaldiego, ażeby nie robił kłopotu Włochom...
Co to znaczy?... To znaczy, przetłómaczone na ludzki język, że: „wy włosi nie ruszajcie się, bo i bez tego Austrya da wam Tryest, jeżeli wygra. Gdyby zaś z waszej winy przegrała, nie dostaniecie nic...“
To są ważne zapowiedzi, te agitacye Józia Garibaldiego i uspakajania Türra; Józio agituje, bo widzi wojnę na długość ręki, a Türr uspakaja, bo widzi dalsze interesa.
Ale czy zaraz wybuchnie wojna. Wkońcu czerwca, czy w lipcu?... Takby myślał niedoświadczony polityk, ale nie ja... Niemcy bowiem nie rozpoczęłyby wojny, nie zabezpieczywszy się od Francyi.
Jakże się zaś zabezpieczą?... Szprot mówi, że nato niema sposobu, ale ja widzę, że jest i jeszcze bardzo prosty. O, Bismark to sprytny ptaszek, zaczynam się do niego przekonywać!...
Bo i poco Niemcy i Austrya wciągnęły do związku Anglią?... Rozumie się po to, ażeby mieć plaster na Francyą i ją namówić do przymierza. Zrobi się to w następujący sposób
W wojsku angielskim służy młody Napoleonek, Lulu, i bije się z Zulusami w Afryce, jak jego dziadek, Napoleon wielki; kiedy zaś Anglicy skończą wojnę, mianują Napoleonka jenerałem i powiedzą do Francuzów te słowa:
— Moi kochani! Macie tu Bonapartego, który wojował w Afryce i okrył się tam nieśmiertelną chwałą, jak jego dziad... Zróbcie go więc waszym cesarzem, jak dziada, a my zato wypolitykujemy u Niemców Alzacyą i Lotaryngią. Zapłacicie im kilka miliardów, no, ale to lepsze, aniżeli przeprowadzić nową wojnę, która będzie kosztowała z dziesięć miliardów i jest dla was wątpliwa...
Francuzi, naturalnie, zrobią Lulu cesarzem, odbiorą swoję ziemię, zapłacą, wejdą w przymierze z Niemcami, a wtedy Bismark, mając tyle pieniędzy, pokaże swoję sztukę!...
O, Bismark mądra ryba i jeżeli kto, to tylko on może taki plan przeprowadzić. Ja już oddawna czułem, że to frant szpakami karmiony i miałem do niego słabość, chociaż się z nią taiłem... To, panie, ziółko!... Jest on ożeniony z Puttkamerówną; wiadomo zaś, że Puttkamerowie, są spokrewnieni z Mickiewiczem. Przytem podobno pasyami lubi polaków, a nawet synowi następcy tronu niemieckiego radził uczyć się po polsku...
No, jeżeli w tym roku nie będzie wojny... Dopieroż to Lisieckiemu powiem bajkę o kpie! On biedak myśli, że polityczna mądrość polega na tem, ażeby w nic nie wierzyć. Głupstwo!... Polityka polega na kombinacyach, które wynikają z porządku rzeczy.
A więc niech żyje Napoleon IV-ty! Bo chociaż dzisiaj nikt o nim nie myśli, ja przecie jestem pewny, że w tym rozgardyaszu on główną odegra rolę. A jeżeli potrafi się wziąć do rzeczy, to nietylko odzyska Alzacyą i Lotaryngią darmo, ale jeszcze granice Francyi może posunąć do Renu, na całej linii. Byle Bismark nie spostrzegł się zawcześnie i nie zmiarkował, że posługiwać się Bonapartym znaczy to samo, co lwa zaprzęgać do taczek. Zdaje mi się nawet, że w tej jednej kwestyi Bismark przerachuje się. I powiem prawdę, że nie będę go żałował, bo nigdy nie miałem do niego zaufania...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jakoś z mojem zdrowiem nie jest dobrze. Nie powiem, ażeby mi coś dolegało, ale ot tak... Chodzić wiele nie mogę, apetyt straciłem, nawet niebardzo chce mi się pisać.
W sklepie prawie nie mam zajęcia, już tam bowiem rządzi Szlangbaum, a ja, tylko na przyprzążkę, załatwiam interesa Stacha. Przed październikiem ma nas Szlangbaum spłacić zupełnie. Biedy nie zaznam, bo poczciwy Stach zapewnił mi półtora tysiąca rubli dożywotniej pensyi; ale jak sobie człowiek pomyśli, że niedługo nic już nie będzie znaczył w sklepie, do niczego nie będzie miał już prawa...
Niewarto żyć... Gdyby nie Stach i nie Napoleonek, to czasem jest mi tak ciężko na świecie, że zrobiłbym sobie co... Kto wie, stary kolego Katz, czy nienajmądrzej postąpiłeś? Nie masz wprawdzie żadnych nadziei, ale też i nie boisz się zawodów... Nie twierdzę, ażebym się ich lękał, bo przecie ani Wokulski, ani Bonaparte... Ale zawsze... tak coś... Jaki ja jestem zmęczony; już nawet ciężko mi pisać. Takbym gdzie pojechał... Mój Boże, dwadzieścia lat nie wyjrzałem za warszawskie rogatki!...
Nic nie pomoże, muszę wybrać się w podróż, spojrzeć na góry i lasy, wykąpać się w słońcu i w powietrzu szerokich równin zacząć nowe życie; może nawet wyniosę się gdzie na prowincyą, w sąsiedztwo pani Stawskiej, bo i cóż więcej pozostaje emerytowi?...
Ten Szlangbaum dziwny człowiek... Anibym myślał, znając go biedakiem, że on tak potrafi zadzierać nosa. Już widzę zapoznał się przez Maruszewicza z baronami, przez baronów z hrabiami, a tylko jeszcze nie może dostać się do księcia, który z żydami jest bardzo grzeczny, ale i bardzo zdaleka.
I kiedy tak Szlangbaum zadziera nosa, w mieście na żydów krzyk... Ile razy wstąpię na piwo, zawsze ktoś napada mnie i wymyśla, że Stach sprzedał sklep żydom. Radca narzeka, że żydzi zabierają mu trzecią część emerytury; Szprot utyskuje, że żydzi popsuli mu interesa; Lisiecki płacze, że mu Szlangbaum wymówił miejsce od świętego Jana, a Klejn milczy.
Już i w gazetach zaczynają pisać przeciw żydom, ale co dziwniejsze nawet, że doktor Szuman, choć sam starozakonny, miał raz ze mną taką rozmowę:
— Zobaczysz pan, że przed upływem kilku lat z żydami będzie jakaś awantura.
— Za pozwoleniem — mówię — przecie sam doktor niedawno chwaliłeś ich!...
— Chwaliłem, bo to genialna rasa, ale podłe charaktery; wyobraź pan sobie, że Szlangbaumy, stary i młody, mnie chcieli okpić, mnie...
„Aha! — myślę sobie — zaczynasz się znowu nawracać, kiedy cię połaskotali za kieszeń...“
I, mówiąc prawdę, do reszty straciłem serce dla Szumana.
A co oni wygadują na Wokulskiego!... Marzyciel, idealista, romantyk... Może zato, że nigdy nie zrobił świństwa.
Kiedy Klejnowi opowiedziałem moję rozmowę z Szumanem, nasz mizerny kolega odparł:
— On mówi, że dopiero za kilka lat będzie awantura z żydami?... Uspokój go pan, będzie wcześniej...
— Rany Chrystusowe! — mówię — dlaczego ma być?...
— Bo my dobrze ich znamy, choć się i do nas umizgają... — odpowiedział Klejn. — To migdały! ale przerachowali się... My wiemy do czego oni są zdolni, gdyby mieli siłę.
Uważałem Klejna za człowieka bardzo postępowego, ale teraz myślę, że to jest wielki zacofaniec. Zresztą, co znaczy owe: my — nas?...
I to ma być wiek, który nastąpił po XVIII-tym, po tym XVIII-tym wieku, co napisał na swoich sztandarach: wolność, równość, braterstwo?... Za cóż ja się u dyabła biłem z austryakami?... Za co ginęli moi kamraci?...
Facecye! przywidzenia! wszystko to odrobi cesarz Napoleon IV-ty.
Wówczas i Szlangbaum przestanie być arogantem, i Szuman przestanie chełpić się swojem żydowstwem i Klejn nie będzie im groził.
A niedalekie to czasy, bo nawet Stach Wokulski...

Ach, jaki ja jestem zmęczony... muszę gdzieś wyjechać.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie jestem przecie taki stary, ażebym miał myśleć o śmierci; ale, mój Boże, kiedy z wody wyjmą rybę, choćby najmłodszą i najzdrowszą, musi zdychać, gdyż nie ma właściwego sobie żywiołu...
Bodaj czy ja nie stałem się taką rybą wyciąganą z wody; w sklepie już rozpanoszył się Szlangbaum i ażeby zamanifestować swoję władzę, wypędził szwajcara i inkasenta, za to tylko, że nie okazywali mu dosyć szacunku.
Kiedy prosiłem za biedakami, odparł z gniewem:
— Patrz pan, jak oni mnie traktują, a jak Wokulskiego!... Jemu nie kłaniali się tak nisko, ale w każdym ruchu, w każdem spojrzeniu było widać, żeby za nim poszli w ogień...
— Więc i pan, panie Szlangbaumie, chcesz, ażeby za tobą szli w ogień? — spytałem.
— Naturalnie. Przecie jedzą mój chleb, mają u mnie zarobki. Ja im płacę pensyą...
Myślałem, że Lisiecki, który posiniał słuchając tych bredni, palnie go w ucho; pohamował się jednak i tylko spytał:
— A czy wiesz pan, dlaczego my za Wokulskim poszlibyśmy w ogień?...
— Bo on ma więcej pieniędzy — odparł Szlangbaum.
— Nie, panie. Bo on ma to, czego pan nie masz i mieć nie będziesz — rzekł Lisiecki, bijąc się w piersi.
Szlangbaum zaczerwienił się jak upiór.
— Co to jest?... — zawołał. — Czego ja nie mam?... My nie możemy razem pracować, panie Lisiecki... pan obrażasz moje obrządki religijne...
Schwyciłem Lisieckiego za rękę i odciągnąłem za szafy. Śmieli się wszyscy panowie z tej obrazy Szlangbauma... Tylko Zięba (on jeden zostaje przy sklepie), zaperzył się i zawołał:
— Pryncypał ma racyą!... niemożna drwić z wyznania, bo wyznanie to święta rzecz!... Gdzież wolność sumienia?... Gdzie postęp?... cywilizacya?... emancypacya?...
— Lizus bestya — mruknął Klejn, a potem rzekł mi do ucha:
— Czy nie ma Szuman racyi, że oni muszą się doczekać awantury?... widziałeś go pan, jaki był kiedy do nas nastał, a jaki jest dzisiaj?...
Naturalnie, że zgromiłem Klejna, bo i co on ma za prawo straszyć swoich współobywateli awanturami?... Nie mogę jednak ukryć przed sobą, że Szlangbaum mocno zmienił się w ciągu roku.
Dawniej był potulny, dziś arogant i pogardliwy; dawniej milczał, kiedy go krzywdzono, dziś sam rozbija się bez powodu. Dawniej mianował się polakiem, dziś chełpi się ze swego żydowstwa. Dawniej nawet wierzył w szlachetność i bezinteresowność, a teraz mówi tylko o swoich pieniądzach i stosunkach. Może być źle!...
Zato wobec gości jest uniżony, a hrabiom a nawet baronom właziłby pod podeszwy. Ale wobec swoich podwładnych istny hipopotam: ciągle parska i depcze ludzi po nogach. To nawet nie jest pięknie... Swoją drogą radca, Szprot, Klejn i Lisiecki, nie mają racyi grozić mu jakiemiś awanturami.
Cóż więc ja dziś znaczę w sklepie przy takim smoku? Gdy chcę zrobić rachunek, on zagląda mi przez ramię; wydam jaką dyspozycyą, on ją zaraz głośno powtarza. Ze sklepu usuwa mnie coraz bardziej, przy znajomych gościach ciągle mówi: „mój przyjaciel Wokulski... mój znajomy baron Krzeszowski... mój subjekt Rzecki...“ Gdy zaś jesteśmy sami, nazywa mnie „kochanym Rzesiem...“
Parę razy w najdelikatniejszy sposób dałem mu do zrozumienia, że te pieszczotliwe nazwiska nie robią mi przyjemności. Ale on biedak nawet nie poznał się na tem; ja zaś mam zwyczaj długo czekać, nim komu nawymyślam. Lisiecki robi to zmiejsca, więc Szlangbaum szanuje go...
Swoją drogą Szuman miał racyą, mówiąc wtedy, że my, z dziada pradziada, myślemy: jak trwonić pieniądze? a oni: jakby je zrobić? Pod tym względem byliby już dziś pierwszymi na świecie, gdyby ludzka wartość zasadzała się tylko na pieniądzach. Ale co mi tam!...
Ponieważ w sklepie nie mam wiele zajęcia, więc coraz częściej myślę o podróży do Węgier. Przez dwadzieścia lat nie widzieć ani zboża, ani lasu... To strach!...
Zacząłem się już starać o paszport; myślałem, że mi zejdzie z miesiąc. Tymczasem wziął się do tego Wirski i paf!... traf!... wyrobił mi paszport w ciągu czterech dni... Ażem się przestraszył...
Niema co, trzeba wyjechać, choćby na kilka tygodni. Zdawało się, że przygotowania do wyjazdu zabiorą mi trochę czasu... Gdzietam!... Znowu wmięszał się Wirski, jednego dnia kupił mi podróżny kufer, drugiego dnia spakował mi rzeczy i mówi: „jedź!...“
Ażem się rozgniewał. Czego oni, u dyabła, chcą mnie się pozbyć?... Kazałem na złość im rozpakować rzeczy i kufer nakryć dywanem, bo mnie to już drażni. Ale swoją drogą takbym gdzieś pojechał... takbym jechał...
Muszę jednak pierwiej trochę sił nabrać. Wciąż brak mi apetytu, chudnę, źle sypiam, choć przez cały dzień jestem senny; miewam jakieś zawroty, bicia serca... Eh! wszystko to przejdzie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Klejn także zaczyna się zaniedbywać. Spóźnia się do sklepu, znosi jakieś książeczki, chodzi na sesye niewiadomo z kim?... Ale to najgorsze, że z sumy przeznaczonej mu przez Wokulskiego, wziął już tysiąc rubli i wydał w ciągu jednego dnia. Naco?...
Pomimo to wszystko, dobry chłopak! A najlepszą miarą jego poczciwości jest fakt, że nawet baronowa Krzeszowska nie wyrzuciła go ze swego domu, gdzie podawnemu mieszka na trzeciem piętrze, zawsze cichutki, nikomu nie mącąc wody.
Gdyby tylko wydobył się z tych niepotrzebnych stosunków; bo z żydami może nie być awantury, ale z nim!...
Niech go tam Pan Bóg oświeca i chroni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zabawną historyą i pouczającą opowiedział mi Klejn. Uśmiałem się do łez, a zarazem przybył mi jeden więcej dowód sprawiedliwości boskiej, nawet w drobiazgowych rzeczach.
„Krótki jest tryumf bezbożników“ — mówi, zdaje mi się, Pismo święte, czy może jaki ojciec Kościoła. Ktokolwiek zresztą powiedział, jest niezawodnem, że zdanie to sprawdziło się i na baronowej i na Maruszewiczu.
Wiadomo, że baronowa, raz pozbywszy się Maleskiego i Patkiewicza, zapowiedziała stróżowi, ażeby pod żadnym pozorem nie wynajmował mieszkania na trzeciem piętrze studentom, choćby miało stać pustką; rzeczywiście pokój studencki przez parę miesięcy był niezajęty, ale pani miała przynajmniej satysfakcyą.
Tymczasem wrócił do niej mąż, baron, i naturalnie, objął zarząd kamienicy; a ponieważ baron ciągle potrzebuje pieniędzy, więc mocno korcił go i ów pusty pokój i zakaz baronowej, który zmniejszał dochody o 120 rubli rocznie.
Nadewszystko jednak buntował go Maruszewicz, (już się pogodzili!...), który znowu ciągle od Krzeszowskiego pożycza pieniędzy.
— Co baron — mówił mu nieraz — masz sprawdzać: czy kandydat na lokatora jest, czy nie jest studentem? Naco ten kłopot? Byle nie przyszedł w mundurze, to już nie student; a jak zgóry za miesiąc zapłaci, to brać i kwita!
Baron mocno wziął do serca te rady; nakazał nawet stróżowi, ażeby, gdy trafi się lokator, nie pytając, przysłał go na górę. Stróż, rozumie się, powiedział o tem swej żonie, a żona Klejnowi, któremu znowu chciało się mieć sąsiadów najlepiej odpowiadających jego gustowi.
Więc w parę dni po owej dyspozycyi, zjawia się u barona jakiś elegant z dziwną fizyognomią, a jeszcze dziwniej ubrany: jego spodnie nie pasowały do kamizelki, kamizelka do surduta, a krawat do wszystkiego.
— W domu pana barona jest kawalerski pokój do wynajęcia — mówił elegant — za dziesięć rubli miesięcznie?
— A tak — mówi baron — może go pan obejrzy.
— O, to zbyteczne! Jestem pewny, że pan baron nie wynajmowałby złego mieszkania. Czy mogę dać zadatek?
— Proszę — odpowiada baron. — A ponieważ pan ufasz mi na słowo, więc i ja nie będę żądał bliższych informacyj...
— O, jeżeli pan baron życzy sobie...
— Między ludźmi dobrze wychowanymi wystarcza wzajemne zaufanie — odparł baron. — Mam więc nadzieję, że ani ja, ani moja żona, a nadewszystko moja żona, nie będzie miała powodu skarżyć się na panów...
Młody człowiek gorąco ścisnął go za rękę.
— Daję panu słowo — rzekł — że nigdy nie zrobimy przykrości pańskiej żonie, która może niesłusznie uprzedziła się...
— Dość! dość!... panie — przerwał baron. Wziął zadatek i wydał kwit.
Po wyjściu młodzieńca wezwał do siebie Maruszewicza.
— Nie wiem — rzekł strapiony baron — czy nie palnąłem głupstwa... bo lokatora już mam, ale, sądząc z opisu, obawiam się, czy nie będzie nim jeden z tych młodych ludzi, których właśnie wypędziła moja żona...
— Wszystko jedno! — odparł Maruszewicz — byle zgóry płacili.
Na drugi dzień zrana wprowadzili się do pokoiku trzej młodzi ludzie, ale tak cicho, że nikt ich nawet nie widział. Nikt nawet nie uważał, że wieczorami sesyonują z Klejnem. Zaś w kilka dni później wpadł do barona mocno zirytowany Maruszewicz, wołając:
— A wie baron, że to istotnie są ci hultaje, których wyrzuciła baronowa. Maleski, Patkiewicz...
— Wszystko jedno — odpowiada baron. — Żonie mojej nie dokuczają, więc byle płacili...
— Ale mnie dokuczają! — wybuchnął Maruszewicz. — Jeżeli okno otworzę, jeden z nich strzela do mnie grochem przez świstułę, co wcale nie jest przyjemne. Gdy się zaś zejdzie u mnie parę osób, albo któraś z dam (dodał ciszej), bębnią mi grochem w okna tak, że wysiedzieć niemożna... To mi przeszkadza... to mnie kompromituje. Ja pójdę na skargę do cyrkułu!...
Baron naturalnie opowiedział o tem swoim lokatorom, prosząc ich, aby nie strzelali do okien Maruszewicza. Ci przestali strzelać... Ale zato, jeżeli Maruszewicz przyjmuje u siebie jaką damę, co trafia mu się dosyć często, zaraz jeden z chłopaków wychyla się przez okno i wrzeszczy:
— Stróżu! stróżu!... a nie wiecie, jakato pani poszła do pana Maruszewicza?...
Naturalnie, stróż nie wie nawet, czy jaka poszła, ale po podobnem zapytaniu dowiaduje się o tem cała kamienica.
Maruszewicz jest wściekły na nich, tembardziej, że baron na jego skargi odpowiada:
— Sam mi radziłeś, ażebym nie trzymał pustego lokalu...
I baronowa spokorniała, bo z jednej strony boi się męża, a z drugiej studentów.
Takim sposobem baronowa za swoję złość i mściwość, a Maruszewicz za intrygi, z jednej i tej samej ręki ponoszą karę; uczciwy zaś Klejn ma towarzystwo, jakiego pragnął.
O, jest sprawiedliwość na świecie!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ten Maruszewicz dalibóg jest bezwstydny!
Przyleciał dziś do Szlangbauma ze skargą na Klejna.
— Panie — mówił -— jeden z pańskich oficyalistów, który mieszka w domu baronowej Krzeszowskiej, poprostu kompromituje mnie...
— Jak on pana kompromituje? — zapytał Szlangbaum, otwierając oczy.
— On bywa u tych studentów, których okno wychodzi na podwórze. A oni, panie, zaglądają w moje okna, strzelają do mnie grochem, a jeżeli zbierze się kilka osób, wrzeszczą, że u mnie jest szulernia!...
— Pan Klejn już nie będzie u mnie służył od lipca — odparł Szlangbaum. — Więc niech pan rozmówi się z panem Rzeckim, oni znają się dawniej.
Maruszewicz zkolei wpadł na mnie i znowu opowiedział historyą studentów, którzy nazywają go szulerem, albo kompromitują damy bywające u niego.
„Porządne damy!“ — pomyślałem, głośno zaś odparłem:
— Pan Klejn cały dzień siedzi w sklepie, więc nie może odpowiadać za swoich sąsiadów.
— Tak, ale pan Klejn ma z nimi jakieś konszachty, namówił ich, ażeby znowu sprowadzili się do kamienicy, bywa u nich, przyjmuje ich u siebie.
— Młody chłopak — odparłem — woli przestawać z młodymi.
— Ale ja z tego powodu nie chcę cierpieć!... Niech więc ich uspokoi, albo... wszystkim wytoczę proces.
Dzika pretensya, ażeby Klejn uspakajał studentów, a może jednał u nich sympatyą dla Maruszewicza! Swoją drogą ostrzegłem Klejna i dodałem: że byłby to bardzo przykry wypadek, gdyby on, subjekt Wokulskiego, miał proces o jakieś studenckie awantury.
Klejn wysłuchał i wzruszył ramionami.
— Co mnie to obchodzi! — odparł. — Ja może powiesiłbym takiego nicponia, ale mu w okna grochu nie rzucam i nie nazywam go szulerem. Co mnie do jego szulerki?...
Ma racyą! To też nie odezwałem się ani słowa więcej.
Trzeba jechać... trzeba jechać!... Żeby tylko Klejn nie wdeptał się w jakie głupstwo. Strach, coto za dzieciaki: chcieliby świat przebudować, a jednocześnie robią tak płaskie figle.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Albo jestem w grubym błędzie, albo znajdujemy się w przededniu nadzwyczajnych wypadków.
W maju jednego dnia pojechał Wokulski z panną Łęcką i z panem Łęckim do Krakowa i wyraźnie mi zapowiedział, że nie wie kiedy wróci, może dopiero za miesiąc.
Tymczasem wrócił nie za miesiąc, ale na drugi dzień, taki sponiewierany, że litość brała patrzeć na niego. Okropność, co się zrobiło z tym człowiekiem przez jednę dobę!
Kiedym go pytał: co się stało? dlaczego wrócił? zpoczątku wahał się, a potem powiedział, że otrzymał telegram od Suzina i że pojedzie do Moskwy. Lecz znowu po upływie doby rozmyślił się i oświadczył, że do Moskwy nie pojedzie.
— A jeżeli to ważny interes?... — spytałem.
— Pal dyabli interesa! — mruknął i machnął ręką.
Teraz po całych dniach nie wychodzi z domu i powiększej części leży. Byłem u niego, ale przyjął mnie rozdrażniony; od lokaja zaś dowiedziałem się, że nikogo nie każe przyjmować.
Posłałem mu Szumana, ale Stach i z Szumanem nie chciał gadać, tylko powiedział mu, że nie potrzebuje doktorów. Szumanowi to jednak nie wystarczyło; a że jest trochę wścibski, więc zaczął śledztwo na własną rękę i dowiedział się dziwacznych rzeczy.
Mówił, że Wokulski wysiadł z pociągu około północy w Skierniewicach, udając, że otrzymał telegram, że potem zniknął zprzed stacyi i wrócił dopiero nad ranem, powalany ziemią i jakby pijany. Na stacyi myślą, że on naprawdę podchmielił sobie i zasnął gdzieś w polu.
Wyjaśnienie to nie trafiło do przekonania ani mnie, ani Szumanowi. Doktor twierdzi, że Stach musiał zerwać z panną Łęcką i może nawet próbował jakiej niedorzeczności... Ale ja myślę, że on naprawdę miał telegram od Suzina.
W każdym razie trzeba jechać, dla zdrowia. Jeszcze nie jestem inwalidem i dla chwilowego osłabienia nie mogę się wyrzekać przyszłości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jest tu Mraczewski i mieszka u mnie. Wygląda chłopak jak bernadyński prowincyonał, zmężniał, opalił się, utył. A ile on świata obleciał przez parę ostatnich miesięcy...
Był w Paryżu, potem w Lyonie; z Lyonu wpadł pod Częstochowę do pani Stawskiej i z nią przyjechał do Warszawy. Potem odwiózł ją pod Częstochowę, siedział z tydzień i podobno pomógł jej do urządzenia sklepu. Następnie poleciał aż do Moskwy, ztamtąd znowu wrócił pod Częstochowę, do pani Stawskiej, znowu u niej siedział trochę i obecnie jest u mnie.
Mraczewski twierdzi, że Suzin wcale nie telegrafował do Wokulskiego, a przy tem jest pewny, że Wokulski zerwał z panną Łęcką. Musiał nawet coś mówić pani Stawskiej, gdyż ten anioł, nie kobieta, będąc przed paroma tygodniami w Warszawie, raczyła mnie odwiedzić i mocno wypytywała się o Stacha.
„A czy zdrów?... a czy bardzo zmieniony i smutny?... a czy już nigdy nie wydobędzie się ze swej rozpaczy?...“
Z jakiej rozpaczy?... Gdyby nawet zerwał z panną Łęcką, to jeszcze, dzięki Bogu, niebrak kobiet i jeżeli Stach zechce, może się ożenić choćby z panią Stawską.
Złote, dyamentowe kobiecisko, jak ona go kochała i kto wie, czy teraz nie kocha?... Dalibóg śmiałbym się, żeby Stach powrócił do niej. Taka piękna, taka szlachetna, tyle w niej poświęcenia... Jeżeli jest ład na świecie (o czem niekiedy wątpię), to Wokulski powinienby się ożenić ze Stawską.
Ale musi się śpieszyć, bo jeżeli się nie mylę, naprawdę zaczyna o niej myśleć Mraczewski.
— Panie! — mówi nieraz do mnie, załamując ręce. — Panie, coto za kobieta, coto za kobieta... Gdyby nie ten nieszczęsny jej mąż, jużbym się jej oświadczył.
— A przyjęłaby cię? — pytam.
— Otóż nie wiem — westchnął.
Padł na krzesło, aź zatrzeszczało i mówił:
— Kiedy ją spotkałem pierwszy raz po jej wyjeździe z Warszawy, jakby we mnie piorun trzasł, tak mi się podobała...
— No, ona i dawniej robiła na tobie wrażenie.
— Ale nietakie. Po przyjechaniu z Paryża do Częstochowy byłem rozmarzony, a ona taka blada, z takiemi smutnemi oczyma, że zaraz pomyślałem: nuż mi się uda?... i dalejże w umizgi. Tymczasem ona, po pierwszych słowach, odpycha mnie, a gdym upadł przed nią na kolana i przysiągłem, że ją kocham... rozbeczała się!... Ach, panie Ignacy, te łzy... Zupełnie straciłem głowę, zupełnie... Gdyby raz tego jej męża dyabli wzięli, albo gdybym miał pieniądze na rozwód... Panie Ignacy!... po tygodniu życia z tą kobietą, albo umarłbym, albo jeździłbym wózkiem... Tak, panie... Dziś dopiero czuję, jak ją kocham.
— A gdyby ona kochała się w innym? — pytam.
— W kim?... może w Wokulskim?... Cha! cha!... Kto w tym mruku może się kochać?... Kobiecie potrzeba okazywać uczucie, namiętność, mówić jej o miłości, ściskać za ręce, a jeżeli można, to i... A czy ten głaz potrafiłby coś podobnego?... Wystawał do panny Izabeli, jak wyżeł do kaczki, bo mu się zdawało, że wejdzie w stosunki z arystokracyą i że panna ma posag. Ale gdy poznał stan rzeczy, uciekł ze Skierniewic. O panie, z kobietami tak niemożna...
Wyznaję, że nie podobają mi się zapały Mraczewskiego. Jak zacznie padać do nóg, skomleć, płakać, to wkońcu zawróci głowę pani Stawskiej. A Wokulski może tego żałować, bo na mój honor oficerski, była to jedyna kobieta dla niego.
Ale zaczekajmy, a tymczasem jedźmy... jedźmy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Brrr!... Otóż i pojechałem... Kupiłem bilet do Krakowa, na dworcu warszawsko-wiedeńskim siadłem do wagonu i, kiedy już było po trzecim dzwonku, wyskoczyłem...
Nie mogę ani na chwilę rozstać się z Warszawą i ze sklepem... Żyćbym bez nich nie potrafił...
Rzeczy odebrałem z kolei dopiero na drugi dzień, gdyż zajechały aż do Piotrkowa.
Jeżeli wszystkie moje plany spełnią się w taki sposób, to winszuję...“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.