Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ IX.
Ś. EDWARD.



Nadszedł święty Edward i imieniny Hrabiego, których jak miarkujecie, nie opuścił Staś, oprócz chęci widzenia Hrabinéj, dla któréj czuł jakieś niepojęte uczucie pół-miłości, pół-przyjaźni; żądał poznać lepsze towarzystwo okolicy, co się u Hrabiego zgromadzić jak za zwyczaj, miało. — August towarzyszył mu chętnie.
— Tu daleko będziemy swobodniéjsi, mówił do niego, niżeli na ślacheckiém polowaniu, gdzieśmy obydwa mieli miny intrusów —
— Im lepsze towarzystwo, tém większa swoboda rzekł Staś, rzecz dowiedziona — U ślachty każdy jest jak chce i może, niepodobna się więc ze wszystkiémi od razu zgodzić, każdy mówi swoim językiem, wyjawia się ze swoim charakterem, rozpiéra się jak mu wygodniéj. W lepszém towarzystwie są prawidła na wszystko, wszyscy się do nich stósują — wiémy jak się znaleść choć powiérzchownie wszystkich znamy, wszystko naprzód podług reguł wyrachować możemy. W lepszém towarzystwie, jak w dobrze urządzonéj machinie, kręcą się kółka każde na swojém miejscu, każdy swoją funkcją spełnia —
— I te lepsze towarzystwo, jest trochę machiną, odpowiedział August.
— Bez wątpienia — rzekł Staś — brak mu charakteru, życia —
— Dla czegóż ty jesteś w nim swobodniéjszym, ty co tyle masz życia w sobie? —
— Mniéj mnie kosztuje obejście się z ludźmi, których znam od razu i wiém, że nic z niemi będę miał do czynienia, ale tylko z ich dobrém wychowaniem — A z dobrém wychowaniem, wiém już jak się obchodzić —
— Ale w końcu to nie wystarcza.
Była godzina trzecia z południa, siadali do powozu: za chwilę stawali przed gankiem na którym tłum sług w różnofarbnych liberjach, oznajmywał licznych gości. Koczyki, karétki, wolanty, bryczki, koczobryki, dorożki krzyżowały się, mijały paląc z bata w dziedzińcu.
Służący en grande tenue, przebiegali od officyny do pałacu.
W przedpokoju stos płaszczów, salop i futer, rzędy kaloszów i berlaczy, pokazywały, że już sąsiedzi prawie wszyscy przybyli. — Na górze zastali Hrabiego, szepczącego cóś kamerdynerowi, który z serwetą na ręku słuchał spokojnie rozkazów — Weszli do salonu — damy zajmowały kanapę i fotele przy wielkim stole, w pośród nich Hrabina, strojna, wesoła, uśmiéchała się, prowadząc trzy na raz rozmowy. Za jéj krzesłem stali kilku mężczyzn — Reszta gości rozpiérzchła była w salonie, na kanapach, causéuses, krzesłach, stała, chodziła, gwarzyła. Harmonijny był skład towarzystwa pod wszystkiemi względy. Układ i stroje kobiét najlepszego smaku; poznać było od razu co za jedne. Nikogo śmiésznie wystrojonego, z bajecznemi falbanami i napięciami, nikogo prawie uderzającym sposobem śmiésznego. — Toż mężczyzni, jednako ubrani, jednako ułożeni, zdało się bracia rodzeni, nawet ruchy jednostajne, mowa wygładzona i jednotonna. — Zaledwie dwie, trzy postacie, odbijały, na tém tle cokolwiek.
Nie liczę już Xiędza Dziekana, który urodzeniem i wychowaniem zbliżał się do tego towarzystwa, różniąc tylko może suknią od niego. — Najwybitniéj się odznaczali; pani Starościna z staroświecka strojna, z staroświecka gadająca, po staroświecku mańjerowana i odstawująca z gracją, piąty paluszek wyschłéj rączki — Pan Starosta w polskim stroju, z podgoloną czupryną, siwym wąsem, złotolitym pasem i t. d. — Pan Szałański, daleki krewny Hrabinéj, człek z innego świata; ubrany w białą chustkę z haftowanemi końcami, kamizelkę pąsową i frak granatowy starym krojem.
Tych kilka postaci złączyć się i zlać w ogół towarzystwa niemogło — Starościna zawsze zdawała się sama jedna na kanapie, tak od wszystkich odbijała. Starosta sam jeden w tłumie; a nieszczęśliwy pan Szałański, o którego jako kuzyna i domowego nikt się nie troszczył, stał ciągle pod parapetowemi drzwiami i patrzał w ogród.
Hrabina postrzegłszy Stasia, pozdrowiła go, tak poufałém skinieniem głowy, tak milutkim uśmiéchem, że młody, trzpiot, aż zapłonił się z radości. Pośpieszył zaledwie kilka słów powiédziéć Hrabinéj, która go osobom bliżéj siedzącym zaprezentowała.
Nôtre voisin M. Stanislas.... car, dodała, je vous compte pour vuisin —
Staś się kłaniał i uśmiéchał.
Za krzesłem Hrabinéj, stał między innemi Hrabia Alfred, spytano go — Kto to taki?
— Ah! Un quelqu’un dont le nom m’echappe, voisin ou non, causin à M.Auguste.
A potém piérwsze pytanie —
Est-il riche.
Beaucoup, à ce qu’on dit, odpowiedział pod nosem niechętnie Alfred, kończąc jak za zwyczaj konceptem — A beau être riche, qui vient de loin. —
Kilka osób się uśmiéchnęło, ale po sali poszedł głos — Bogaty, który wcale Stasiowi w oczach gości nie zaszkodził.
Jakkolwiek bądź, zawsze to na bogatych inaczéj wcale patrzą. Wszystkie panie znalazły Stasia — très comme il faut, a wszyscy panowie, prawie z zazdrością poglądali na dobrą jego minę; wyborne i nie przymuszone ułożenie, i tę łatwość znalezienia się w towarzystwie, którą tylko dobre wychowanie daje. — Jednomyślnie Staś został przyjęty do towarzystwa, w które wszedł i indigenat otrzymał. Wnet tysiące znajomości w koło porobił. Musiał prezentować się dwudziestu najmniéj osobom i przyjąć prezentacje kilku. — JW. Hrabia gospodarz szczególny okazując mu affekt, wziął go pod rękę i przeszedł kilka razy przez salon, jakby wszem w obec i każdemu z osobna pokazując, że go przypuszcza do poufałéj znajomości i pańskiéj swéj łaski. Hrabina kilkakroć obejrzała się na Stasia, kilka razy zwabiła go do swego krzesła, uśmiéchem, słówkiem, skinieniem.
Staś był szczęśliwy; ona w jego oczach tak była zajmującą, tak piękną, tak uroczą!! że młodsze, świéższe, jaśniejące dwudziestoletniemi wdziękami panie i panny, co ją otaczały, gasły wszystkie przy niéj, w oczach Stasia.
Otwarły się podwoje sali jadalnéj, JW. Hrabia podał rękę Starościnéj, Starosta Hrabinéj i tak daléj, daléj, daléj, wszyscy goście, paniom aż do ostatniéj Miss Fanny Oldnick; długi szereg par potoczył się, a za nim kilku jeszcze mężczyzn szli solo, na ostatku pan Szałański, bawiący się żółtą łosiową rękawiczką, zwolna postępował.
Stół był zastawiony wytwornie — Dwie srébrne wazy panowały nad nim, dwa dessery pięknéj roboty, stały na dwóch jego końcach, w pośrodku cukrowa świątynia z cyfrą solenizanta. Dwa małe stoliki po bokach, mieściły poufałych gości i tak zwany dawniéj szary koniec, teraz odcięty zupełnie i odosobniony. — Przy jednym z tych stolików, ulokowali się panowie, mający zamiar nie żenowania się w rozmowie i częstowania kieliszkami — Stasia posadzono między panną Marszałkówną Adelaidą, a Hrabiną — Nieprzyjemne sąsiedztwo pierwszéj, wynagradzało sowicie drugie. O piérwsze téż niebyło się co troszczyć, bo pretendent Marszałkównéj, suchy Xiąże, zapomniawszy o jedzeniu, stanął zaraz za jéj krzesłem i całkiem zajął się nią. Staś obrócił się do Hrabinéj —
— Jakże się panu towarzystwo nasze podoba? spytała go.
— Tak mało go znam jeszcze — odpowiedział Staś — a bez pochlébstwa, widzę tylko Panią —
— Bardzoś pan grzeczny —
— O! tylko szczéry! — Ze wszystkich kobiét, jedną tylko panią widziałem —
Mille grâces — Wszakże pan znasz, część naszych gości?
— Prawie nikogo —
— Juściż Marszałka — Marszałkowę i swoją sąsiadkę —
— A, tych! znam —
— I Xięcia Platona i jego kuzynka.
— Obu po troszę zresztą nikogo —
Eh bien, będę dobrą gospodynią, poznam pana ze wszystkiemi? voulez vous?
— Jeśli pani Hrabina łaskawa.
— Widzisz pan tego wysokiego, z zadartym czubem, w zielonym fraku z gwiazdą mężczyznę —
— Tego, z rzymskim nosem, czarnemi oczyma?
— Tego samego — Jest to Xiąże N — mieszka od nas niedaleko, uosobiona duma i próżność. W całém życiu poświęcał wszystko téj jednéj namiętności, zrujnował się dla pozyskania sobie osób posiadających wpływy, abdykował na chwilę swą wielkość, aby podczołgnąć się i stanąć wyżéj — Ożenił się z niemajętną wielkiego imienia dziedziczką. I wziął po niéj imie tylko — Vous la voyez à droite?
— Tę maleńką w koronkach zżółkłych, axamitnéj sukni, brylantach i piórach figurkę z siwemi oczkami?
— To ona. Spójrz że na niego jeszcze, co za wyrazista fiziognomja, jak ona maluje człowieka! Widziałam ludzi zupełnie nie znających się na fiziognomice, którzy jednak spójrzawszy na Xięcia odgadywali jego charakter od razu — Profil, nie prawda że piękny?
— Gdyby go zaciśnięte usta nie psuły —
Que voulez-vous. Il n’est plus jeune et il n’a jamais été heureux. Duma téż ze smutku wyrazem mięsza się na téj twarzy. Za to u Xiężnéj pani, co za promieniejąca, rada z siebie, szczęśliwa duma, duma tryumfująca która zda się mówić — Patrzcie na mnie, zazdroście mnie!!
— O! jakże pani trafnie ją malujesz — odezwał się Staś śmiejąc. Ale, jeśli wolno przerwać tak przewyborny szkic, zapytałbym, bom niesłychanie ciekawy, kto jest ta pani obok Xiężnéj, wyprostowana, wystrojona niezmiernie, ubrana tak ściśle wedle mody, a tak manjerowana, a tak nieustannie mówiąca po francuzku.
— Ah! ta! To Hrabina..... C’est un type à part. Fugurez-vous — Ta Pani, była po prostu szlachcianką, fille d’un riche parvenu, kiedy po jéj śliczną rączkę sięgnął pan Hrabia — Spójrz pan na rączkę — elle est vraiment delicieuse! A oczy? a nosek? nieprawdaż że ładna?
— Tak, zapewne — odpowiedział Staś.
— O! a ona teraz jeszcze wiele straciła. Ale wróćmy do niéj — Nabiła sobie głowę, żeby się pokazać godną swego wyniesienia, godną stopnia jaki ma zajmować w towarzystwie, — sa marotte, jest dobre wychowanie, dobry ton. Męczy się biédaczka, udając to wszystko, czego niéma. Ma nawet dowcip, ma na kobiétę wiele wiadomości, wiele taktu, dosyć smaku ale z tego ciągłego wysadzania się na ton jakiś, powstało zapewne, że się wydaje przesadzoną we wszystkiém. Jéj bałwochwalstwo mody — przechodzi w śmiészność, jéj obserwancje prawideł dobrego tonu, sięgają niepoliczonych drobnostek — A force de vouloir étre aimable elle se rend insupportable. Spójrz pan, jak rozmawia z Xiężną — Co za wystudjowany uśmiéch, co za wyuczone poruszenia, jakie zwroty języka!! — Gdyby się urodziła w stanie, w którym żyje, nie miała by téj wady — Teraz ma tak na sercu zmazać swoje dawne ślachectwo, okazując się duszą i ciałem wielką panią, że jest zupełnie tylko — ślachcianką.
Staś spojrzał na Hrabinę i mimowolnie się uśmiéchnął.
— A! jak pani znasz ludzi!
— Jak pan umiész pochlebiać —!
Mais puisque nous sommes en train de médire — któż to siedzi koło Marszałkowéj — ten któś tak imponujący, tak pewien siebie, tak ważna figura, z orderami w petlicy z orderami na szyi, pierścieniem na palcu brylantowym? —
— A! odpowiedziała Hrabina, wykrzywiając się wdzięcznie, jest to najpopularniéjszy człowiek w naszych okolicach. — Voulez vous son histoire? ça en méme tems, voulez vous de ce patê?
— Proszę, i o pasztet i o historją, śmiejąc się żywo Staś zawołał, któremu Hrabina coraz bardziéj zawracała głowę.
Eh bien! Ten pan, jak go widzisz, jest synem zagonowego ślachcica; nic więcéj. W szkołach mówią uczył się doskonale, w palestrze celował, został potém Adwokatem i miał niesłychane szczęście do interessów, a przytém zasłużoną czy niezasłużoną pozyskał reputacją uczciwego, bardzo uczciwego, ale bardzo uczciwego człowieka. Wybrany na urzędnika tego tam, jakże się zowie Sądu
— Powiatowego?
— A tak! zapewne, ugruntował swoją sławę. Rozsądził niewiém wiele kompromissów, nie wiem wielu pogodził, niewiém wielu zgorszeń i processów niedopuścił; dość, że koniec końcem kolossalną zrobił reputacją. Uchodził za prawnika najbiegléjszego, za najuczciwszego razem człowieka, co, jak Pan wiész, rzadko chodzi z sobą. — Został stopniowo Prezydentem, Sędzią w Sądzie głównym, Prezesem — il a fait fortune, kupił dobra, ożenił się i wyszedł, na przyzwoitego człowieka, na człowieka ze znaczeniem. Co rzadka, ma znaczenie i u Rządu i u obywateli; dostaje krzyże, rangi i zawsze po staremu, każden ważniéjszy spór rozstrzyga. Nikt nie wyrównywa jego popularności; imie jego znajome daleko, głośnym się stał i potrzebnym wszędzie u nas. Prawda, ma nieprzyjaciół, ale kto ich niéma? Widzisz go pan i poznasz po sposobie obéjścia, że to człowiek, co się nie wychował w dobrém towarzystwie, nie wzrósł w niém, tylko obtarł. Niewysadza się on wcale téż, na mańjerę — owszem nawet, w przystępach złego humoru, aż nadto jawnie, pokazuje się, kim urodził, z czego powstał —
Hrabina wykrzywiła usta.
— Żona jego dodała, to biédna kobiéta, bardzo biédna kobiéta! mówią że w pożyciu domowém nieznośny grubjan, samowolny —
W tém miéjscu przerwała się rozmowa, wzniesiono — zdrowie solenizanta i dwie butelki szampańskiego wystrzeliły razem.
Gdy gwar chwilowy ustał, Staś obrócił się znowu do Hrabinéj; ożywiły się pojedyncze rozmowy, szmer powszechny zasłaniał ożywioną konwersację gospodyni domu z młodym gościem, i znowu zaczęły się wypytywania, odpowiedzi, słodka zajmująca obmowa —
— Pan byłeś u Sędziego na polowaniu? spytała Stasia po chwilce Hrabina.
— A! byłem!
— I pięknych się rzeczy o nas nasłuchać musiałeś! My mamy tylu nieprzyjaciół! U nas jak wszędzie, nie lubią panów ils portent ombrage, wynajdują na nich najczarniéjsze potwarze — Wyznaj pan, nieprawdaż, żeś się nasłuchał wiele rzeczy? —
— Których wiém doskonale znaczenie rzekł Staś — jest to głos zazdrości —
— I niczemu nie wierzysz pan? spytała Hrabina wlepiając w niego oczy — długiemi rzęsami przyćmione.
— Prawie —
— O! i mnie się tam pewnie dostało! pogardliwie dodała —
Staś spuścił głowę w milczeniu.
— Ci panowie mówiła Hrabina, wiedzą zawsze o wszystkiém, o wszystkiém nawet, co niebyło — Westchnęła i spuściła głowę —
Potem podniosła oczy znowu i weseléj spytała. —
— Bawiłeś się pan dobrze, na tém polowaniu?
— Ja? Bawiłem się, przyznam, ale nie polowaniem, tylko ludźmi — C’est si amusant towarzystwo mające serce na ustach!
— Serce na ustach! ale niezawsze korzystnie to serce usta malują —
— Zapewne — mais c’est original.
— Bardzo pospolita originalność. — Zapewne zaproszono pana znowu dokąd?
— Nie — Zdaje mi się nawet, żem nie umiał pozyskać sobie serc panów braci, większa część z ukosa spoglądała na mnie, niektórzy widocznie mi przycinali. Przeczuli, że do nich przystać nie potrafię i że się z sobą nie zgodzim. A przytém bogaty, lepiéj ubrany, trochę otarty na świecie człowiek, nigdy się im niepodoba, i przyznam, anim miał nadziei, ani pretensij do tego.
Hrabina z uśmiéchem spójrzała na Stasia, rada była widocznie, tym ostatnim słowom, i nagrodziła je tém spójrzeniem pełném wyrazu.
Hrabia Alfred, którego trochę niepokoiła żywa rozmowa Hrabinéj ze Stasiem, postąpił i sparł się na krześle —
Pardon! przerywam rozmowę, rzekł, a musi być bardzo zajmująca, bo trwa od początku obiadu!
Hrabina odwróciła się zimno ku niemu i odpowiedziała.
— Wypytuję się Pana Stanisława, o sławne owe polowanie ślacheckie, na którém był przed kilką dniami.
C’est fameux! Co tam panowie zwierzyny nabili, rzekł śmiejąc się Alfred. Tyle ile my butelek na naszém polowaniu! Eh donc! a cóżeście to z nas nażartować musieli! I jak tryumfowali!
— Nie mięszaj pan mnie do tego — rzekł Staś byłem prostym tylko widzem —
— I słuchaczem, dodał Alfred — bo było zapewne czego słuchać — On nous a joliment arrangé! va!
Staś i Hrabina spójrzeli po sobie i uśmiéchnęli się.
— Znasz pan teraz le revers de la médaille mówił Alfred, wszystkich nas z gorszéj strony, może nawet z téj strony, któréj niéma. — Wyznam że zazdroszczę panu bo i jabym ciekawy posłuchać, czy nas tam zupełnie za ludożerców mają?
Hrabia gospodarz zbliżył się sapiąc do żony —
Eh chere amie, rzekł — piją twoje zdrowie, takeś się zagadała, że nieuważasz.
Hrabina powstała lekko z krzesła i dziękowała skinieniem głowy wszystkim, a osobnym Stasiowi, który pełny kielich porwawszy duszkiem go wychylał.
Alfred odszedł od krzesła; rozmowa znowu żywsza poufalsza odnowiła się —
— Jak ja nie lubię takich gwarnych, tłumnych zjazdów, odezwała się Hrabina — to mię na długo rozdrażnia i męczy — Małe towarzystwo, dobrane, kilka osób — selon nôtre coeur — na tém bym zawsze przestała.
— Któżby tego niewolał — rzekł Staś — ale z tego tłumu — niekiedy można się wyłączyć i być sam na sam. Nikt na nikogo nie zważa, każdy sobą zajęty —
Vous croyez? spytała Hrabina — nie patrzą a widzą jednak, nie słuchają, a słyszą czasem. Z naszych imienin, balików, wynosi się najwięcéj komerażów, plotek, potwarzy.
— Któżby o to dbał, żywo odparł Staś —
— Kobiéta musi dbać o swoją sławę — Jeszcze u nas, gdzie lada najmniéjsze dwuznaczne o niéj słówko zabija! Le monde est si méchant!
— Niedbać o niego —
— Gdyby to można — gdyby głos jego niedochodził nas! gdybyśmy my przynajmniéj niewiedzieli, o sądach ludzkich; ale znajdzie się zawsze przysłużny przyjaciel, co ci jad każdéj rozmowy przyniesie każdą obmowę powtórzy.
Gdy to mówiła Hrabina, runęły krzesła, wstawać zaczęto i przechodzić do sali gdzie już czarna kawa, chasse-café, stoliki wistowe écarté, diabełek — czekały na gości. —

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.