Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1843 |
Druk | M. Chmielewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Dom pana Sędziego, u którego zebrać się mieli myśliwi na ślacheckie polowanie, był to dom stary — ślachecki jakich już dzisiaj na wołyniu bardzo mało. Każdy mniéj lub więcéj nastroił się na wyższy ton, niż powinien, udaje bogatszego, rozumniéjszego, lepéj wychowanego niż jest.
Wszystko to udawanie pospolicie na nic się nie zdało i przypomina wielce woskowe frukta, w które byle zęby zapuścić, byle je wziąść w rękę, już po złudzeniu. Częstokroć mniéj jeszcze potrzeba, dość spójrzéć tylko — Każdy jednak myśli, że doskonale udaje.
I tak nasi wielcy, najwięksi panowie, nasz wielki świat, któren by potrzeba zwać małym światkiem, bo w istocie na liczbę mały — udaje panów cudzoziemskich. Dziś w kraju prawie niéma pańskiego domu. Wszyscy ci Hrabiowie, Xiążęta, cała aristokracja wołyńska jest pożyczana i tłumaczona z francuzkiego. Jeżdżąc do wód, za granicę, przywożą sobie najświéższe pańskie mody do kraju, i zdaje się, że usiłują do niepoznania zcudzoziemczyć. Była chwila na panów za granicą, że się wyrzekali państwa i grali rolę demokratów i zaraz ta moda przeszła do nas i wszczepiła się szczęśliwie. Nadeszła chwila, wzmożenia się arystokrycznych wyobrażeń, otoż ją mamy i u nas, doskonale wynaśladowaną. Za granicą malują herby, używają herbów, robią toż samo u nas; za granicą bogacze przyjęli za prawidło obserwancją religijną ścisłą, toż samo naśladują u nas, udając wiarę, nawet gdy jéj w sercu niéma. Gdybyż chcieli być katolikami na prawdę! czegożby żądać więcéj. Ale z religij zrobili sobie modę. I ci co w nią nie wierzą, nic nie rozumiejąc żyją niewiédzieć po jakiemu, niepojmują wiary i obowiązków jakie wkłada, udają gorliwych nabożniśiów, stawiają kaplice przy pałacach i codzień słuchają mszy czytając modlitwy z pięknie oprawnéj książki, na gotyckim opartéj klęczniku — Spójrzcież na życie ich, i zajrzyjcie wgłąb duszy!
To jednak udawanie najmniéj naganne, lepszy zawsze pozór religij przynajmniéj, od zupełnego jéj braku; a może skutkiem długiego udawania, choć jeden któś, przejmie się tém co udawał. Ale w najdrobniéjszych nawet rzeczach, aristokracja nasza udaje zagraniczną i małpuje ją; aż do kroju liberij aż do listowego papiéru, aż do sposobu zaczesywania włosów, aż do manij spekulatorskich.
Stopniem niżéj, ci co nie są panami a chorują tylko na państwo, lub pod imieniem półpanków chodzą, — udają, i małpują całych panów we wszystkiém!
Niżéj stopniem jeszcze, naśladują półpanków.
Ślachta, prawdziwa ślachta, wrzeszcząc nieustannie na całe gardło na panów, chwyta co może od nich, studjuje ich obyczaje, stara się im zrównać wystawą, wytworem.
Na kilku chatach męczący się biédak jak może znowu udaje zamożnego obywatela.
Ostatni pan Rządca, Ekonom, Pisarz, małpują ślachetkę i tak daléj a daléj, wszystko udaje, gra komedją, siebie oszukuje i nikogo więcéj. Czyby nie lepiéj było, powiedziéć sobie, jestem czém jestem i będę się okazywać jak jestem?
O! gdyby ci wszyscy wiedzieli jak są zabawni ze swemi pretensyami, jak dziwaczni, jak śmiészni, gdyby wiedzieli, że tuż obok, najserdeczniéjsi z nich muszą się śmiać przyjaciele, może by zdecydowali się przestać udawać. Tymczasem wolą być śmiészni, niż by się mieli stopniem zniżyć w oczach świata. I byłożby to zniżenie, bardzo wątpię. Ja bym to miał za postęp.
Tu to można powtórzyć przysłowie — o belce w oku własném a słomce w oku bliźniego; bo każdy doskonale widzi śmiészność swojego sąsiada, poznaje się na farbowanych lisach stopniem od siebie wyższego; a ślepy jest dla siebie samego. — Wszyscy śmieją się ze wszystkich a niepoprawia się nikt.
Wróćmy do Sędziego, do którego domu czytelnika wprowadzić chcieliśmy. Dom to był stary ślachecki, na takiéj stopie, na jakiéj go fortuna właściciela naturalnie stawiała; żadnego w nim udawania i dodawania.
Sędzia pięćdziesiątletni człowiek, rozsądny i oświécony, miał tylko jedną wadę — nie lubił panów i przypisując im wszystko złe i wszystkie nieszczęścia krajowe, otwarcie ich szczérze nienawidził.
To naturalnie uczyniło go popularnym u ślachty; która tém więcéj go kochała, im więcéj on na panów się zżymał. Sędzia nie odebrał był wychowania świetnego, ani nawet zupełnego, dopełnił go jednak ile mógł późniéjszą pracą; niezmieniwszy kierunku idei w jakich się wychował. Z młodu nasłuchał się świetnych pomysłów reformy socjalnéj, któréj i u nas próbować chciano; przejął się jéj potrzebą i został na całe życie czém był za młodu. Jakkolwiek pomysły jemu ukochane, zupełnie swojskie nie były, owszem tchnęły francuzczyzną, nie zdenaturalizowały Sędziego. On je po swojemu przerobił, przestroił i myśląc nie zewszystkiém po staro-ślachecku, potrafił jednak zostać ślachcicem starego kroju. Jemu podobnych widziemy jeszcze po dziś dzień niemało. Sędzia w życiu prywatném i publiczném, był surowo uczciwym człowiekiem, sumiennym i prawym. Dziwnym wypadkiem zetknięcia się w nim, wychowania domowego, religijnego, z wykształceniem późniéjszém innego ducha — Sędzia sercem był religjant, a głową sceptyk. Modlił się zrana i wieczór, uczęszczał na nabożeństwa, spełniał wszystkie obowiązki religijne; a gadał przeciw religij czasem i argumentował wstecz swemu postępowaniu. Tak naprzykład z rana wyspowiedawszy się, po obiedzie prawił wszystkie wykoncypowane o jezuickich spowiedziach anegdotki, i t. p. Niektórzy nazywali to niekonsekwencją; ale w nim ta niekonsekwencja, była koniecznością dwóch sposobów wychowania, z których duch jednego, nie podbił drugiego i oba zmieniały się i luzowały koleją. —
Może téż, było w tém cóś i właściwego mu, charakterystycznego, bo nietylko z wiarą, postępował tak Sędzia, mając ją w sercu i uczynkach; a przeciw niéj będąc nieraz mową — Oszczędny i gospodarny, często wyśmiéwał zbiérających grosz i poświęcających życie téj pracy, z któréj nie mieli korzyści dziś, spuszczając się na zbyt niepewne jutro; żonaty i dobry mąż, lubił mówić przeciw ożenieniu i wychwalać przyjemności swobodnego kawalerskiego życia. Tak zawsze przenosił to czego nie robił, nadto co czynił. Szczególny człowiek. Jednakże nieodmieniał się wcale i daléj żył zawsze jak dawniéj, własne jego słowa, nic na postępowanie nie wpływały.
Syn niebogatego ślachcica, dorobił się pracą i oszczędnością znacznego dosyć majątku, z powiększeniem jego jednak nie zmienił sposobu życia, nie wystawił pałacu, nie założył ogrodu, nie wysadzał się na konie i powozy. Wszystko u niego było prostém tylko, porządném, czystém, niewystawném. Może Sędzia nie miał dobrego smaku i niepojmował go wcale, nie rozumiał przyjemności wytworu, wdzięku wystawy; ale za to doskonale rachował. Cała kraina piękności, sztuki, była dla niego zamkniętą, ślepy na to co zwał bawidełkami tylko pańskiemi, śmiał się jak z szaleństwa, z amatorstwa sztuk. Najpiękniéjszą dla niego muzyką, był zawsze kozaczek wesoły, smutna dumka narodowa, już Straussowego walca, nie ze wszystkiem rozumiał, a na mazury Chopin’a ruszał ramionami, powiadając, że pisane były dla świérszczów. Wybaczmy to wszystko szanownemu Sędziemu.
Jakkolwiek trochę śmiészny, poczciwy był, sumienny, nikogo w życiu nie oszukał, wielu dopomógł; kochany téż był powszechnie.
Ożeniwszy się z bardzo młodą panienką odpowiedniego mu majątku, lecz zaniedbanego wychowania, przez kilkadziesiąt lat pożycia z nią, niezachmurzonego niczém, potrafił ją zupełnie sobie podobną uczynić i na swoją wiarę nawrócić.
Swoim sposobem pojmując i czując, Sędzina to tylko przyjmowała za dobre, co mąż za takie uważał. Ustawiczne sprzeczności postępowania i mowy męża, wydawały się jéj w końcu naturalnemi; zdawało się jéj że inaczéj być nie mogło. Kobiéta zwykle instynktowie czuje co piękne, i przywiązuje się namiętnie do pięknego; nieznając muzyki, lubi muzykę, nieznając malarstwa, przeczuwa co prawdziwie piękném — sama stara się być piękną i wszystko w koło siebie uczynić wdzięczném. Sędzina skutkiem długiego pożycia z człowiekiem, niepojmującym nic nad użyteczne, jak on w końcu, zagłuszyła w sobie wszystkie uczucia piękności.
— Do czego się to zdało? było ulubioném pytaniem i ulubioną odpowiedzią obojga państwa, gdy mówili o czémś widocznie, dotykalnie materjalnie nie użyteczném.
U nich też to tylko się znajdowało, co się zdać mogło, i użyteczném było widocznie — Dom stał osłoniony od północy gaikiem i otoczony gęstym wysokim częstokołem, na suchym wzgórku; pozór jego prawie był śmiészny, tak widocznie niedbano jak się wydawać będzie. Okna różnéj wielkości, drzwi wysokości różnéj, ganki i budki różnego kształtu znajdowały się w samym frontonie. Tuż przy ganku ogromna drabina stała oparta o dach, służąc do wyciérania kominów. Od domu na prawo, poczynał się szczelnie oparkaniony sad owocowy i ogród warzywny. Niedaleko także i na oku stały gospodarskie budowle nieosłonione niczém; porządna z tartego drzewa dębowego stodoła, owczarnia, stajnie i t. d. Z drugiéj strony ogromny folwark i kuchnia tuż prawie przypiérały do domu. Najprzyjaźniéjsze oko, niedostrzegło by tu żadnéj symetrij, żadnego pomysłu architektonicznego dla oka tylko. — Wnętrze domu odpowiadało zewnętrznéj dziedzińca fizjognomij. Dobrze ogrzany, dobrze opatrzony, czysty, wygodny, dom ten nie zalecał się wcale wdziękiem. Pokój bawialny z ogromnym kominem, kilką sofami, kilką stolikami, dywanem pod nogi, zégarem staroświeckim, miał kilka okien sporych, bez firanek. Sędzia utrzymywał, że nie na to dają się okna w pokoju, aby je firankami zasłaniać. Główne drzwi od sieni, zapuszczone były suknem dla ciepła. Podłoga nie była woskowana, ale nadzwyczaj czysta. Zresztą żadnéj ozdoby, żadnéj fraszki. Komoda a na komodzie kilka wyczytanych xiążek. Cały dom był w tym sposobie, nic w nim niebrakło dla wygody, nic w nim nie było dla oka.
Pokój Sędziego ciepły, niewielki, cały suknem wybity na zimę, starannie utrzymywany, z nieustającym ogniem na kominie, miał za cały sprzęt łóżko żelazne wygodnie wysłane, kilka krzeseł i stolik. Obok była tak zwana biblioteczka, składająca się z kilkuset tomów xiążek, po większéj części polskich, z piérwszych lat XIX wieku i ostatnich przeszłego. Tu także znajdował się ciekawy arsenał jedyny zbyteczny sprzęt w domu, kilka fuzij i szabli, rząd na konia staroświecki i buława złocona. Wszystko to ułożone jak najporządniéj, na swojém zawsze miéjscu, w pokrowcach. —
Niceśmy jeszcze nie mówili o dzieciach Sędziego i ich wychowaniu.
Miał on trzech synów i choćby mógł był wychowywać ich w domu, biorąc do nich nauczycieli prywatnych — jak tylko dorastali, zaraz oddawał ich do szkół publicznych.
— Mężczyzna powiadał nic nie wart wychowany w domu. Gdybym miał dziewczęta, za wszystkie skarby świata nieoddałbym ich na żadną pensją, bodajby najlepszą. Z synami to co innego, powinni się obetrzéc w szkole, tym sposobem łacniéj im potém wejść w świat i nie tak na nim dziwnie wyglądają. Dla chłopca szkoła, dla dziewczyny dom. Wszyscy więc chłopcy Sędziego byli w szkołach, najstarszy kończył właśnie nauki.
Na dzień naznaczony zebrało się całe sąsiedztwo do Sędziego, na owo polowanie ślacheckie; a ponieważ wiele gadano, o arystokratycznych łowach, na których wypito niewiedziéć wiele szampana i bawiono się wybornie, nic wprawdzie nie zabiwszy; Sędzia postanowił na przekorę panom, nabić mnóstwo zwierzyny, spoić wszystkich i zatrzymać jak najdłużéj. Poczyniono do tego stosowne przygotowania, upewniono się o zwierzu w kniei, wybrano co było najlepszego w piwnicy i sprowadzony kucharz, smażył już od wczoraj, wielkie prowizje przysmaków.
Piérwszym z gości przybywający, był otyły pan Antoni z bakembardami, któregośmy już widzieli u pana Augusta, prawiącego o grubéj zwierzynie — Był to najzajadlejszy demagog w powiecie; i niedziw, wszystko go odpychało od wyższéj klassy towarzystwa. Niémiał zupełnie wychowania, niémiał prawie majątku, był bez imienia, bez związków, paliła go zazdrość nienasycona złość nieposkromiona. Jego nienawiść gruntowała się jedynie na gniewie — Cale inne były uczucia Sędziego, ten wiedział że nie miał czego zazdrościć, nie zazdrościł, nie, gniewał się, ale gorzéj bo wyszukawszy wszystkiego, co mogło podać panów w pogardę, gardził niémi, brzydził się — Nadto rozsądny, aby niewiedział, że na wszystkie jego argumenta, odpowiedziéć można, niewdawał się w dysputę, lub po prostu nieskończoną liczbą faktów, o jakie w historij naszéj ostatnich czasów nie trudno tłumaczył się.
— I ja miałbym ich kochać! Ja miałbym im darować! Ja miałbym ich szanować! wołał.
— Ależ, nie wszyscy tacy byli — odpowiadano.
— Proszę cytować —
Tu Sędzia, nielitościwie wyszukiwał plam na każdym. Niestety! wiémy jak o plamy nie trudno!
Gruby pan Antoni, był przewódzcą ślachty na zjazdach, na balach, na kontraktach, do kroków nieprzyjacielskich przeciw panom.
Sędzia wołając o pomstę na drugich, plwając w oczy zepsutym, miał za sobą swoją prawość charakteru, nieposzlakowaną poczciwość. Cale przeciwnie pan Antoni; temu można było nie mało także na oczy wyrzucić, wiedział on o tém i śpieszył czernić drugich, aby sam się mniéj czarnym wydawał. Postawa Pana Antoniego malowała go doskonale; był to ogromny, barczysty chłop, z włosami czarnemi kręconemi, spłaszczonym nosem, szerokiemi usty, wydętemi czerwonemi policzkami; brudno zawsze odziany, z fajką króciuchną w zębach, któréj nierzucał nigdy. —
— No! a cóż Sędzio, rzekł zsiadając z konia — będzie nasze polowanie warte, pańskiego? hę?
— Nie łapmy ryb przed niewodem, odpowiedział Sędzia.
— Niéma jeszcze nikogo ?
— Żywéj duszy —
— Ale ot już ktoś jedzie.
W istocie zaraz się zaproszeni zjeżdżać zaczęli. Gdy August ze Stasiem wysiedli z powozu, w wytwornych myśliwskich ubiorach, z pięknemi fuziami Lepage’a; pomimo najgrzeczniéjszego powitania i uściskania z panem Antonim, mina ich niepodobała mu się wcale.
— Cóś ten młokos, na paniczyka wygląda, na grafiątko, rzekł Antoni poprawiając palcem w fajce — A tak to się na polowanie wystroiło! Ta! ta! choruje na pana!
Żeby się podobać temu panu, trzeba było jak widziemy, koniecznie się prezentować brudno i odarto. Inaczéj przezywał panem i aristokratą; i że sam niémiał porządnéj sukni, rad był wszystkich widziéć oszarpanych.
Powiódłszy oczyma za wchodzącemi do pokojów Pan Antoni, został na ganku z fajką i bawił się towarzystwem starego strzelca. Tymczasem nadjeżdżali a nadjeżdżali goście. —
A najprzód nejtyczanka, cztéry konie siwe w szlejach, kozak z sełedcem na kozłach, dwóch młodzieży w środku. Szaraczkowe taratatki, szerokie szarawary, czapeczki bez daszków na głowie; pies w nogach.
Byli to panowie Zygmunt i Jan...... rodzeni bracia, synowie Hrabiego —
— Cóż mogą robić tutaj? spytacie. Posłuchajcie cierpliwie — Synowie Hrabiego, powiedziałem, ale nie Hrabiowie. Piękne mieli imie nic więcéj, ojciec w nieustannych processach, które go mając zbogacić, ubożyły, zaniedbał dzieci, niedając im żadnego wychowania. Sam bezprzykładnie ograniczony, powiadał, że gdy zostawi synom szkatułkę, lepszą rzecz im da od wychowania.
Szkoda tylko, że w końcu zostawił im wprawdzie szkatułkę, ale pustą; a pusta szkatułka znowu, to trochę za mało. W istocie wzięli po ojcu majątek, odłużony, zaplątany, na oko wielki, w rzeczy mały. — Panowie Zygmunt i Jan, nigdzie nie byli w szkołach, uczył ich czytać pisarz prowentowy, a francużczyzny trochę matka póki żyła. — Zostali więc po śmierci ojca, niewiedząc do jakiego towarzystwa należéć, do jakiéj przyczepić się klassy. Imie, stosunki ciągnęły ich ku panom, ale wyżyć zniém nie mogli, wychowani byli na cale co innego; nie pojmowali smaków, upodobań, obyczajów, rozmowy, życia pańskiego, byli w kole krewnych nie swoi, niespokojni, upokorzeni, nieśmieli, czuli się śmiésznemi, nudzili się okropnie — Musieli więc zapomniawszy na imie, podać ręce braciom ślachcie i żyć z niémi.
— Tęgie chłopaki, mówił o nich pan Antoni, tęgie chłopaki! Rąbać się w pałasze, hulać na koniu, strzélać, polować, pić, uganiać się za dziewczętami, to było ich
życie. Wyśmienite życie, gdyby nieznano lepszego!
Zresztą poczciwi byli chłopcy, ani słowa, nikt im nie mógł zarzucić, większego występku, nad roztrzepanie; większéj wady, nad zupełną moralną nicość. Trzeba było pomódz komu, poratować, pożyczyć piéniędzy, zastawić się, nastraszyć nawet, gotowi zawsze — serca złote, głowy puste. Ale czyż oni tylko temu byli winni? Szanowny ojciec więcéj daleko podobno.
Po hrabiach nastąpił — niejaki pan Trzecieski, który przyjechał bryczką zieloną krytą — spuszczaną, cztérma młodemi końmi. Poczciwy to był sobie ślachcic, na całą okolicę znany z prawości charakteru, z najlepszego serca i wylania się dla wszystkich. Sąsiędztwo bez ceremonij posługiwało się nim we wszystkiém. Potrzeba było jednemu przedać żyto, posyłał próbkę do niego i prosił, aby mu koniecznie przedał po takiéj a takiéj cenie. Drugi chciał pożyczyć piéniędzy, wprost do Pana Trzecieskiego — Weź z kąd chcesz a pożycz. Potrzeba było swata, posyłano po Pana Trzecieskiego w swaty. Chciano urządzić pogrzeb, stypę i to na jego ramiona zwalano, pojedynek, kłótnia, zgoda, wesele, wybór w podróż, nic się bez niego nie obeszło, nie mówię już o tysiącu i jednym kompromissach, które odsądzał, o niezliczonych medjatorstwach i t. d. i t d.
Weszło to tak we zwyczaj, że gdyby był komu odmówił, gniewał by się pewnie, ale poczciwy Trzecieski nie wyobrażał sobie nawet, jak by mógł komu odmówić. Całe życie spędził cudzemi zajmując się interessami i niedziw że swoich zaniedbał.
Był ubogi i żył chodząc jak to mówią po possessjach; na których mu się nieszczęściło wcale. Dom u niego zawsze był pełen gości, wszystkim było jakoś po drodze wstępować do niego, temu na śniadanie, temu na obiad, temu na noc, innemu na kilka dni wypoczynku. Zdarzało się że któś niémając kąta, na kilka miesięcy zasiadał u niego z całą familją. Trzecieski nigdy się nie poskarżył na to, nie stęknął; co miał, tém się dzielił, co mógł, to zrobił, nie chwaląc się, ani tém co dał, ani tém co uczynił. — Kochano go w sąsiedztwie i niémiał prawie nieprzyjaciół, nikt jednak w setnéj części nieoddał mu tego, co on ludziom robił. Nie żonaty, mało potrzebując; z okrawków swego ubóstwa, obdzielał jeszcze familją uboższą od siebie; a nikt niewiedział o tém nawet.
Taki był Pan Trzecieski, dodajmy do jego historij rysopis.
Wzrost średni, twarz ciemna ogorzała, ryża peruka na głowie, stary frak granatowy, zégarek z dewizkami ogromnemi, rękawiczki łosiowe, laseczka czarna z kościaną główką, stary kapelusz, lulka piankowa, kapszuk haftowany paciorkami przez siostrzenicę.
Ledwie się odtoczyła od ganku bryczka Pana Trzecieskiego, zajechał koczobryk Sędzica Pękalskiego.
Sędzic była to jedna z najoryginalniéjszych figur w sąsiedztwie. Miał on niegdyś pretensje do państwa, bywał u panów, grywał z niémi w karty, żartował ze ślachty i chorował jak to mówią na pana. A że u nas jest zwyczaj, przyjmować do towarzystwa wszystkich co grubo grywają, przyjmowano Sędzica, dobrze, grzecznie, sadzano za zielonym stolikiem i podawano mu rękę, spotkawszy. Sędzic z tego uroił sobie, że został już naturalizowany panem. W skutek więc przekonania o wysokiém swém pochodzeniu, ogromnéj fortunie, (miał piętnaście chat w polesiu a żył jak na stu) i nieopisanych przymiotach duszy, zaczął się starać o Hrabiankę, czy pseudo-hrabiankę W. — Nie prędko to postrzeżono, bo dozwalając Sędzicowi, grać z sobą, pić, polować, błaznować, tańcować, tracić co miał, panowie nawet nie przypuszczali, aby on ośmielił się, podnieść oczy na Pannę W. Panna W. miała prawda lat trzydzieści, nos czerwony, posag niewielki, ręce i nogi ogromne; ale należała do familij, która tém, się mocniéj panoszyła, im mniéj dawno weszła przez połączenie jednego z swych członków, w jaśnie wielmożny świat. Uważajcie tylko, jak zawsze daleko bardziéj panami są ci, co świéżo na panów wyrośli, jak się lękają, aby ich za bardzo nie wzięto i nie strącono z piedestału, na którym tak wybornie posągi udają.
Gdy się Sędzic jaśnie wielmożnéj matce oświadczył, stał się taki zamęt, zamięszanie, oburzenie, że gdyby był bratu Panny W. — przyłożył rękę do twarzy, nie tyle by to może animadwersij wzbudziło. Szeptano, jeżdżono, gadano, ruszano ramionami niesłychanie wysoko, naradzano się i Sędzic przez anioła, którego reprezentował półkownik jakiś pieczeniarz, wypędzony został z raju. Zamknięto za nim drzwi i — skończyło się — myślicie —
Nie, nie skończyło się — Sędzic nie dał się tak odepchnąć brutalsko i niestracił ani ochoty, ani nadziei posiadania czerwonego nosa panny W. — Miłość jego, cicha, nie wyjawiająca się na świat, powinna była jak rachował, pozyskać serce Hrabianki. Nigdy wprawdzie o tém niemówił z nią, ale był przekonanym, że go kocha i czerwoność jéj nosa, nawet tłumaczył sobie gwałtowną miłością nieustannie w nos bijącą. — Rzekł więc w duchu do siebie — Nie dajmy się tyranij rodzicielskiéj i przesądom zwyciężyć. Ja ją wykradnę.
Wszystko przygotowano do wykradzenia, ale gdy kochanek, u nóg panny wyjawił swój płomień i oznajmił jéj o przygotowanéj ucieczce, panna, która jak się pokazuje, wcale się dotąd miłości nie domyślała (i od czego innego miała nos czerwony) — zaczęła krzyczéć, płakać, odpychać. Sędzic oburzony uciékł. Postanowił się mścić że go niepokochała; zaciągnął się do ślachty, z pieczeniarza panów, stał się pieczeniarzem półpanków, demokratą, co chcecie. Zaraz na następujących kontraktach na kassynie, sfomentował młodzież do wyrządzenia kilku niegrzeczności Państwu W; narobił wiele hałasu, mnóstwo niedorzeczności i spoczął. Kiedy mówię że spoczął, to znaczy tylko że dał pokój, Państwu W, w szczególności, ale nie zaprzestał prześladować w ogólności panów, których uważał za osobistych nieprzyjaciół. Kilka już odbył pojedynków, w skutek nieroztropnych zaczepek, widział się wyśmianym, zrujnowanym — nic to nie pomogło, wiódł daléj wojnę zażarcie, stał się Don-Quichotem w swoim rodzaju, i za lada cieniem dobywał z pochew języka i szabli.
Sędzic miał lat przeszło trzydzieści, wysoki, barczysty, przystojny; oczy czarne, wąs czarny, usta wcięte, nos orli potężny, postawa atletyczna. Lubił żyć i ostanim już gonił, piętnaście chat można jednego przeżyć wieczora, cóż dopiéro w lat kilka? Trzymał się tylko jeszcze na jakichś tam formach i formalnościach majątku; tradując zawsze sam w cudzém imieniu, aby któś niepotrzebny go nie zatradował.
Możeśmy już i tak za wiele osób opisali, więc na resztę, okiem tylko rzuciemy.
Towarzystwo, prócz wymienionych już osób, składała tak zwana ślachta różnego kształtu, wzrostu, stroju, i humoru. Granatowe fraki i czarne czamarki stroiły większość myśliwych, ozdobnych wielkiemi bakembardami, ogromnemi wąsami i mniéj więcéj nastrzępionemi czubami. Kilku nowatorów ukazało się z długiemi włosami i całkowicie zarosłemi brodami. —
Około południa ruszono do kniei i ku wieczorowi dopiéro, powrócono nazad do Sędziego, na tak zwany podwieczorek, mogący się wygodnie nazwać obiadem lub wieczerzą. Zwierzyny ubito bardzo wiele i w skutek szczęśliwych łowów, w różowych wszyscy byli humorach. Pan Antoni mianowicie cieszył się, że ta aristokracja, jak powiadał, ani jednéj sarny nie dostała, ani jednego dzika a oni pięć sarn i dwa warchlaki.
— Pańskie polowanie, mówił, nie dziw a nasze biédne, ślacheckie —
I na całe gardło rozśmiał się, jak z wybornego konceptu — nie jeden mu wtórował, bo wszystkim świérzbiały języki, wszyscy chcieli pośmiać się z panów i dobry im był lada pretext do tego.
Wszczęły się więc do koła stołu przycinki, koncepta, opowiadania: a wszystkie wymierzone były, jak się łatwo domyśléć, na tych nieszczęśliwych panów, którzy by się z nich piérwsi uśmieli, gdyby je słyszeli, (inszym tylko śmiéchem). Bywał w tych ucinkach dowcip, i nie było dowcipu, tylko złość czasem, żółć wezbrana wyléwała się — zarówno je jednak przyjmowano.
August i Staś, nie mięszali się do konwersacij prawie, uśmiéchali się z lepszych konceptów, spoglądali na siebie, lub gdy opowiadający, natarł na nich wprost i wymagał śmiéchu potakującego, że tak powiem, pistolet trzymając na gardle — śmieli się przez grzeczność i przymuszenie.
Pan Antoni, poznał że nieszczérze, nie sercem się śmieli i zaraz szepnął sąsiadowi swemu, który zajmował się pilnie zmiataniem z talérza.
— To bratuniu wilcy w owczych skórkach, jest w nich jakiś diabeł pański!
— Mniejsza o to odpowiedział sąsiad, niechaj słuchają, co gadamy, tém ci lepiéj.
Rzucona myśl trafiła doskonale do przekonania Pana Antoniego, jął się natychmiast umyślnych konceptów, wymierzonych, jak mu się zdawało, ku podejrzanym o państwo, Augustowi i Stasiowi.
— Panie Auguście, odezwał się — to pański siostrzeniec słyszałem? hm?
— Tak jest —
— Hm! dawno w naszych stronach?
— Nie tak bardzo —
— I zapewne porobił już znajomości?
— Byliśmy w kilku domach.
— O! to już pewnie zgadnę, gdzie — rzekł Antoni, wahając się na krześle — U Hrabiów —
— I tam byliśmy — blizkie sąsiedztwo.
— Za pozwoleniem, zawołał przechylając się Antoni do Stasia — choć to krótka znajomość, ale ja jestem tak sobie otwarty ślachcic — niech pan wybaczy, niebyłem za granicą, nieznam się na tych tam ceregielach i ceremonijach. — Słyszę pan był naprzód z wizytą u Hrabiów? —
— Byłem odpowiedział Staś patrząc mu się w oczy z krwią zimną — I cóż — ?
— Pewnie z ciekawości, dla poznania domu? hę?
— Zapewne —
— A to niezawadzi pana objaśnić cokolwiek o tym domu — To panie, z dobrego serca — Panie Onufry — rzekł do sąsiada drugiego, Waćpan najlepiéj znasz Hrabiów — powiédz no o nich panu.
Pan Onufry napiętnowany od ospy, suchy i blady ślachcic, ozwał się podnosząc, głowę. —
— Oj! znam na swoje nieszczęście tych przeklętych Hrabiów, bodajbym ich nieznał!
Pan Antoni zatarł sobie ręce z ukontentowania, Onufry ciągnął daléj —
— Szachraje i kwita — Trzy lata jeżdżę i ani procentu, ani kapitału odebrać nie mogę. Na terminie Hrabiego niéma w domu, przed terminem powiadają, że jeszcze nie termin, po terminie, że już nie termin — i tak mnie wodzą — A czy to mnie jednego! Ot Pani Przyleska wdowa z czworgiem dzieci, cały fundusz powierzyła Hrabiemu — i teraz prawie o żebranym chlebie —
— A o Jéjmości? szepnął Pan Antoni —
— Jéjmościnych kochanków, jak piasku w morzu — mówił Onufry — Już co ta, to nie zmarnowała życia, mosanie, co użyła, to użyła! A te poczciwe hrabisko — wierzy w nią po dziś dzień, jak w samą cnotę. Teraz nawet na licha, zestarzała, a jeszcze się mizdrzy — ten Hrabiuk niedarmo tam siedzi —
— Kuzyn, szepnął któś —
— I bardzo bliski — odpowiedział Pan Onufry.
Wszyscy w serdeczny śmiéch.
— Niech się no pan strzeże, rzekł z cicha Antoni do Stasia aby i Pana nie zwerbowała — Staś pokiwał głową pogardliwie.
— Lubi Panie co raz co świéżego!
Któś z drugiéj strony stołu odezwał się —
— O kim to tam gadacie?
— O JW. Hrabi.....
— Oh! Jest o czém!
— Alboż nie — ?
— Znam ci i ja go dobrze, ułowił i u mnie dwa tysiące karbowanych; których podobno nigdy nie zobaczę.
— Kto? Hrabia..... przerwał trzeci — to i ja mam u niego sumkę. —
— Pokazuje się, rzekł Pan Antoni, ukosem spoglądając na Stasia, że wszyscy coś u niego mają. Zrujnowany kompletnie. Już do tego przyszedł, że u żydów pożycza na dwadzieścia pięć, i trzydzieści procentów. No, a spójrzcież na dom, na przyjęcie, na ludzi: to, to się jeszcze dmie i świeci, jakby nic nikomu niebył winien. Ale nie długo już tego.
— Co Pan mówisz niedługo? przerwał inny alboż to my damy jemu rady? Gdzie tam!! Pan będzie panem, a my z torbami pójdziemy —
— Niedoczekanie, rzekł Pan Antoni.
— Wiécie jego awanturę tegoroczną z pszenicą?
— Słyszałem —
— Przedał ją po ośmnaście złotych na pniu i wziął naprzód piéniądze; potém mu wyżéj postąpili żydzi, przedał drugi raz i znowu wziął piéniądze. — Piérwszego kupca zbył obligiem i kwita.
— To szkaradnie — ozwał się ktoś —
— To nie prawda — rzekł inny —
— Jakto nieprawda? — prawda święta.
— Wiém z pewnością że nie —
— Tylko proszę, nie broń tych panów.
— Ale kiedy co sprawiedliwe
— Dajno pokój! daj pokój! za krzyczano ze wszystkich stron.
Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot, ale po krótkim przestanku, znowu na któregoś z znajomych panów wygadywać zaczęto. Opisywano ich zjazdy, zabawy, sposób życia, rozwodzono się nad brudną stroną jego. Wyciągano więcéj niż podéjrzane wiadomostki, plotki które obiegłszy sąsiedztwo, nabrały na siebie tysiące dodatków. Tak przepędzono cały prawie czas obiadu i wieczór.
Przy kartach nieustawała taż sama rozmowa, przerywana tylko chwilowo, opowiadaniem własnych przygód przytomnych osób, lub żwawemi rozprawy o zadane, odrzucone, zabite, o honory i lewy. —
August ze Stasiem o wschodzie xiężyca, pożegnali gospodarza i wrócili do domu.
Pan Antoni widząc ich wychodzących, wskazał palcem na Stasia i rzekł pół głosem.
— Paniczyk! pachnie mu państwo, jak i wujowi — Zaczął wizyty od hrabiów. Ale pięknych się tu o nich rzeczy nasłuchał.
— Oj dobrze! — rzekł inny — niechaj wié co to za jedni, których tak szanują i towarzystwo ich nad inne przenoszą —
— Zadaję atout —
A Staś siedząc w powozie, rzekł do Augusta.
— Ależ ślachta twoja wujaszku!
— Cóż o niéj powiész —?
— Mogą być najpoczciwsi ludzie, ale —
— O! jest, ale —
— Ależ między niemi, człek się sądzi o wiek cofnięty. — Co za niewiadomość rzeczy, co za namiętna zazdrość! co za nieukształcenie —
— A serca dobre — rzekł August — serca dobre — Próżniactwo tylko i brak oświaty ich gubi. Słyszałeś ich gardłujących przeciw panom może nie bez słuszności — gdyby jednak który z tych nienawistnych im panów, wyciągnął rękę, poprosił pomocy, zażądał posługi i uchylił czapkę przed bratem ślachcicem myślisz żeby go odepchnęli?
— Takbym sądził —
— Sądziłbyś najfałszywiéj — Nikt by nieodmówił pomocy, usługi i ratunku. Złość ich większa jest jeszcze na języku, niż w sercu.