Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1843 |
Druk | M. Chmielewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W kilka dni potém, Staś nie mogąc wytrzymać dłużéj: z głową pełną marzeń, o nieporównanych wdziękach sentymentalnéj Hrabinéj; poleciał z drugą wizytą. — Wstydził się wuja i korzystał z przybycia kilku osób do niego, żeby się wymknąć nie postrzeżonym. Wyprawił konie za wrota, wsiadł do powozu i ruszył.
Marzeń jego w ciągu drogi opisywać nie będziemy, były roskoszne, poetyczne, — a sto razy od wszelkiéj najpiękniéjszéj rzeczywistości piękniéjsze. — Wystawiał sobie tę kobiétę, ideałem, cudem uczucia, duszą młodą i niezużytą, choć starganą laty próby i zawodów — wystawiał ją sobie, czémś nie ziemskiém. —
Znał on historją Hrabinéj, ale ta go ani odstręczała, ani zrażała — owszem pociągała jeszcze.
— O! mówił sobie w duchu — jest to serce z płomienia, które szukało drugiego podobnego sobie, rzucało się za niém, leciało, i nigdzie go znaleść nie mogło. Jest to kobiéta, któréj nikt nie pojął, nikt jak chciała nie ukochał, nikt nie wynagrodził miłością wielką, za wielką miłość — Nie młoda!! mówił sobie — Ale się serce nie starzeje, a ona jeszcze tak piękna, tak piękna, tak świéża — Co za oczy! co za oczy, co za spójrzenie! Ile dowcipu, ile wdzięku, ona młodsza od córki O! jak bym ja ją kochał gdyby chciała, gdyby pozwoliła.
J marzył Staś i nagle wielkim się śmiéchem rozśmiał.
— A gdyby to wujaszek wiedział, toby się dopiéro śmiał ze mnie, on co tak z niéj nielitościwie szydzi — A może on ma słuszność? O! nie — nie, to zimny człowiek, co w uczucie nie wierzy, bo niéma uczucia — Rzuca kamień na tę biédną Hrabinę! Ale cóż robić miała z takim mężem. Musiała miéć kochanków, albo się otruć. Jedno z dwojga. Ten żołądek nakryty hrabiowską mitrą, mógłże nie mówię uszczęśliwić taką kobiétę, ale przynajmniéj znośném życie jéj uczynić?? Ona nie jest zepsuta, nie — nie — cóż winna, że nigdy niemogła znaleść, tego kogo pragnęła, kogo jéj do szczęścia było potrzeba — i szła od jednego do drugiego i zawodziła się ciągle. Cóż winna? Ona biédna tylko — Gdyby była od razu znalazła taką duszę, takie serce, co by ją pojęły, ukochały — ona by była inną. — —
W tém miéjscu monologu, Staś powtórzył. — Bardzo ładna! bardzo ładna, burszowskie słowo, bardzo świéża jeszcze i wdzięczna. O oczy! jeszczem takich niewidział.
— Boś niewiele widział — powiedział sam do siebie —
— Jednakże — są to oczy o jakich się tylko marzy. Marzyłem o takich właśnie.
Ale otóż jesteśmy przed pałacem — Stasiu! bądź grzeczny, śmiały i patrzaj w piękne jéj oczy, może w nich co dla siebie wyczytasz —
Jakoż kocz stanął i on wysiadł, kamerdyner otworzył przed nim drzwi salonu i zaanonsował — przed próżnemi krzesłami, bo w salonie nikogo nie było.
Stanisław rzucił się na piérwsze krzesło; już mu wstyd było i téj wizyty i tych marzeń jakie miał w drodze, zdawało mu się że każdy wyczyta na jego czole myśli i nadzieje. Lękał się téż, aby nie spaść z wysokości swych marzeń i nie znaleść Hrabinéj, cale inną, od téj, jaką z piérwszego o niéj wspomnienia w wyobraźni swojéj utworzył.
— Kochany wujaszek, może ma słuszność, mówił w duchu, jestem młokosem, bez taktu, bez zastanowienia — Niewiedziéć co mi się przyśniwa —
Serce mu gwałtownie uderzyło, bo posłyszał głos Hrabinéj, która właśnie wchodziła.
Była sama — Hrabia zaproszony z Alfredem na polowanie w sąsiedztwie, nie znajdował się w domu. Spojrzał na nią Staś i dreszcz go przeszedł.
— Taż to sama kobiéta, którą widziałem, o któréj myślałem? rzekł w sobie —
Hrabina, którą tylko co wystawiał sobie ideałem; stała przed nim zupełnie ziemską istotą. Był to dla niéj jeden z tych dni, w których i na umyśle i na twarzy starszą się wydawała niż zwyczajnie — Oczy jéj przygasłe, i lekkiemi otoczone zmarszczkami, usta prawie sine, twarz zbladła, czoło chmurne — Do niepoznania inna i o dziesięć lat starsza.
— To dobrze niéma przynajmniéj niebezpieczeństwa, rzekł Staś w duchu — odczaruję się dziś zupełnie.
Z smutnym, ale pełnym pretensij uśmiechém, Hrabina Julja, powitała nowego znajomego.
— Jestem jak Pan widzisz sama jedna, odezwała się, mąż mój z Hrabią Alfredem, pojechali na polowanie — Bardzom Panu wdzięczna żeś o nas niezapomniał. My się tu tak nudzim, tak niémamy z kim żyć tutaj. — Był Pan gdzie w sąsiedztwie.
— W jedném tylko miéjscu — ale to jedno za kilka stanie, odpowiedział Staś odzyskując wesołość i swobodę powoli — Proszę zgadnąć — jeżeli się godzi zadawać zagadki —
— Zgadnę od razu, przerwała Hrabina, widzę po sposobie mówienia, po uśmiéchu pańskim, żeś musiał być u Marszałkostwa —
— Cudownie! Więc już łatwo zgadnąć kogo tam zastałem?
— Najłatwiéj dla mnie, bo od nas tam pojechał Xiąże — I prawda że roboty panny Adelaidy, bardzo piękne? spytała Hrabina trochę szydersko —
— Prześliczne — nieszczęściém jest ich tak wiele, że każdéj z osobna, przyzwoicie ocenić nie podobna. Cóż gdy się jeszcze zechce oglądać zbiór obrazów Pana Marszałka.
— Ach! ciekawy! śmiejąc się zawołała Hrabina. Musiał go pokazywać —
— Nic byłby darował, ani jednych ram, gdyby nie przybycie Xięcia, które widocznie zmięszało.
— Co za domyślny człowiek!
— Co ja, tom tak niedomyślny, że pomięszania jego przyczyny odgadnąć nie potrafiłem. Bo przypuściwszy nawet, że Xiąże stara się o Pannę Adelaidę — nie widzę jeszcze przyczyny niepokoju i trwogi —
— Jakto? jeszcze jéj Pan nie widzisz, ożywiając się mówiła Hrabina, nie widzisz Pan, że walczy między chęcią nabycia tytułu dla córki i zięcia z tytułem dla siebie — a bojaźnią oddania majątku, w ręce znanego marnotrawnika?
— Teraz rozumiem — Ależ to nie piérwsza Xięcia wizyta?
— Gorzéj, bo może ostatnia?
Staś się rozśmiał — Żałuję, żeśmy tam nie zostali dłużéj!
— Byłbyś Pan nową zrobił znajomość, stryj Xięcia, miał tam nadjechać — Nie było go przy Panach?
— Nie jeszcze. — A ten stryj.
— Jest to brylant familij, odpowiedziała Hrabina. Pan wiész zapewne że w każdéj familij jest brylant jeden? U jednych brylantem jest najbogatszy, u drugich najrozumniéjszy, u trzecich najwziętszy. — Czasem kobiéta, czasem mężczyzna — Dość że w każdéj familij, jest taka gwiazda, co za całą familją świéci. Stryj Xięcia, jest właśnie brylantem familij xiążęcéj. Jest bogatym, ma związki, trochę po staroświecku, ale nie źle jest sam. Stary kawaler, przyjemnie naprowadza na myśl sukcessij, która wprawdzie na kilkanaście głów się rozpadnie, ale zawsze —
— Dla Xięcia zdała by się, wygląda tak chudo!
Hrabina się rozśmiała — i mówiła daléj.
— Stary Xiąże, ma głowę, i jeśli kto, to on da sobie rady z Marszałkiem — qui est un dur à cuire, jednakże — Xiąże stary był podobno paziem Stanisława Augusta i dla tego pospolicie zowie się Szambelanem —
— Doskonała przyczyna.
— Możnażby go dziś jeszcze siwego nazywać paziem? niepodobna. A wiadomo że gdy paź wyrośnie, staje się Szambellanem koniecznie; więc Xiąże jest Szambellanem. Ma w sobie coś dworskiego i rycerskiego razem, dla kobiét przesadnie grzeczny, na klęczkach przed niémi, wystrojony, upudrowany, z gwiazdą błyszczącą na piersiach, z pierścieniami na wszystkich palcach, w trzewikach ze sprzączkami brylantowemi, wygląda jak bardzo ciekawy zabytek starożytności. Zręczny jak dworak, śmiały jak dworak, nięwątpię, że sobie z Panem Marszałkiem da rady.
— Proszę niezapominać, że Marszałek był adwokatem i plenipotentem podobno, wprzód niż został obywatelem i Marszałkiem.
— O! mimo tego jestem pewna, że się od Xięcia nie wykręci. Ten biédny długi Xiąże — to jego ostatnia nadzieja, il a pris ses mesures, żeby nie być odepchniętym. Prawdziwie w takim razie niewiem co by zrobił — musiałby gdzieś daleko jechać znowu za panną bogatą, bo w sąsiedztwie il a tenté tout, a koniecznie się musi ożenić.
— Gdyby to nie było śmiészne, było by bardzo smutne, takie polowanie na posag.
— Myśmy się do tego przyzwyczaili, odpowiedziała Hrabina, jest u nas kilku podobnych wiecznie starających się Panów, których niechybnie znaleść można wszędzie, gdzie wielki posag i jedynaczka — Jls font leur metier, z zimną krwią i rezygnacją osobliwszą.
W téj chwili rozmowa inny brać obrót zaczęła, z obmownéj prawie jaką była w początku, zaczęła ulatać i pochylać się w egotyczną. Hrabina doskonale umiała rozmawiać o niczém, i niekiedy wmięszać coś znaczącego, do tysiąca słów próżnych. Staś łapał chciwie, rzadkie znaczące wyrazy i nastrajał się trafnie do nich w odpowiedziach. Ożywiona rozmową Hrabina znowu zajaśniała stopniowo w jego oczach i odmłodniała. Już prawie równała marzeniu, nawet chmurka wisząca nad jéj czołem, dodawała jéj wdzięku, bo była piętnem biédnéj, niepojętéj kobiéty, jaką Staś w niej wymarzył. —
Wnijście Panny Róży z guwernantką do salonu, bynajmniéj nie przerwało, nie studziło rozmowy. Panna Róża usiadła zdaleka, a przy okrągłym stoliku został jak wprzódy Staś sam na sam z Panią Hrabiną.
Są znajomości sympatyczne, które się prędko robią i do poufałości zbliżają. Łatwo je wytłumaczyć, jakiémś podobieństwem charakterów; ale tłumaczenie to niedostateczne; najpokrewniéjsze charaktery, często się odpychają, najrozmaitsze przyciągają. Jest w tém tajemnica niepojęta. Jednego poznajesz, od piérwszego wyrzeczonego słowa, ufasz mu ledwie w oczy spójrzawszy, drugiego pojąć nie możesz żyjąc z nim długo, pojąwszy kochać nie potrafisz, choć wart przywiązania. Napróżno byś się chciał rozumowaniem przekonać, przymusić — nic tu rozumowanie nie nada. Przywiązanie, przyjaźń, miłość, przychodzą nieproszone, niespodziewane, i ani ich odepchnąć, ani pojąć nie można.
Po kilku godzinach rozmowy, która kołowała najdziwaczniéj, Staś postrzegł, że wyraźny postęp uczynił. Był już z Hrabiną jakby się z nią znał od lat dwudziestu, ona także traciła powolnie ten ton krochmalny przybiérany dla nieznajomych i mówiła z nim, jak z dawnym przyjacielem. — Mówiąc z sobą, nie szukali wyrazów, nie tłumaczyli się ciężko, jedno przed drugiém, rozumieli się łatwo, godzili na jedno i pojmowali nim myśl cała z ust wyszła —
Na drugą wizytę, było to już bardzo wiele i Staś więcéj nie żądał, brał za kapelusz, nakładał powolnie rękawiczki i sposobił się do odjazdu, myśląc już co przed wujem powié, gdy oznajmiono Xięcia Platona — starego stryja, o którym tylko co była mowa —
— Zatrzymaj się Pan chwilkę, powiedziała Hrabina, dowiemy się co się tam stało, wszakże niepodobna żebyś nie był ciekawy.
Staś został z największą chęcią, pretextu tylko na to trzeba mu było.
Już stary Xiąże był w salonie i drobnemi kroczkami posuwał się szybko ku Hrabinéj, z różowym uśmiéchem na ustach.
Pocieszna to była figurka, maleńki, suchy, chudy, żółty i pomarszczony jak jabłko pieczone, z trochą siwych włosów pudrowanych na głowie, z szaremi oczkami, wązkiemi usty sterczącą brodą, w obcisłym fraczku z gwiazdą, w pończochach, trzewikach, z żabotem, w którym sterczała szpilka brylantowa, kapeluszem składanym pod pachą — stary motyl Stanisławowski, posuwał się do ucałowania rączek — anielskiéj, jak ją nazywał — Hrabinéj. Staś uważał, że mu tylko brakło z porcellanową rękojeścią szpady, żeby godnie reprezentować dworaków Stanisława Augusta.
— Jakże drogie zdrowie, anielskiéj Hrabinéj? spytał.
— Jak zawsze, odpowiedziała Hrabina rzucając ukradkiem wzrok na Stasia. Migrena i nerwy —
— O! te nerwy — Na nerwy nic nad pomarańczową wodę — rzekł wdzięcząc się Xiąże; proszę wierzyć i sprobować. Ja także bardzo na nie cierpię i to jedyne moje lekarstwo.
Powstał i z równą grzecznością, z jednakim uśmiéchem, powitał Xiąże Hrabiankę, którą nazywał — pączkiem różanym i guwernantkę, dla któréj innego tytułu nad Minerwę nie znalazł — Mógł by ją był bezpiecznie, nazwać angielskim piernikiem, zważywszy na silny koloryt jéj twarzy i włosów.
— A Hrabia nasz kochany? spytał.
— A la chasse?
— A kuzynek? (tak nazywał Alfreda.)
— Także?
— Niepojmuję téj passij — mówił Xiąże. Pojmuję, przywiązanie do całéj płci niewieściéj, którą ubóstwiam mimo szronu co mi głowę przypruszył — pojmuję karty, pojmuje les plaisirs de la table; ale polowania.
— Jednakże, odezwała się Hrabina.
— Bo naprzód, mówił Xiąże, jak można kochać się w zabawie, w któréj niémają udziału kobiéty!
— Toujours galant! Szepnęła Hrabina — bardzo dziękuję, w imieniu mojém i płci całéj. Ale terazniéjsi mężczyzni, nie lubią naszego towarzystwa, unikają od niego — Starają się być jak najmniéj razem z nami.
— To dowodzi jak się świat popsuł, odpowiedział Xiąże — nie było czasów nad nasze! C’etait le bon vieux tems! Hrabina się uśmiéchnęła lekko — podano herbatę.
— No, jakże, mości Xiąże, szepnęła do ucha Xięciu Szambellanowi — jak się udało u Marszałka?
Xiąże spójrzał na Hrabinę —
— Enlevé! odpowiedział.
— Doprawdy? je vous en felicite —
— Dziękuję — il n’y a pas de quoi —
— Ale skończono? spytała Hrabina.
— Tak jak skończono —
— Przyrzekli?
— Mogłoż być inaczéj?
— I Marszałek —
— Najszczęśliwszy w téj chwili — i niéma się co dziwować — Wszystko za nami — Jmie, połączenia, stosunki, dla takiego jak on dorobkowicza! A nam co się dostaje?
— Milljony? odpowiedziała Hrabina.
— Ale brudne — rzekł Xiąże po cichu.
— A panna?
— Gdyby nie to że się mój synowiec z nią żeni, powiedziałbym —
— Niech Xiąże powié, jak by się nie żenił.
Szambellan nachylił się prawie do ucha Hrabinéj —
— Była by z niéj doskonała — garderobiana.
Zaczęli się śmiać po cichu.
— A quand donc la noce?
— O! to jeszcze nie ułożono —
— To przynajmniéj zaręczyny?
— Nie odstąpiłem od zaręczyn i zrobiłem je zaraz. Panna była uszczęśliwiona.
— Ja myślę, że i Xiąże —
— Mój synowiec?
— A tak —
— Zrezygnowany. Mnie to tylko smuci że nie ładna — O! bo okrutnie nie ładna, i nic dystynkcij! nic dystynkcij. Spójrzysz na nią i powiész zaraz z kąd wyszła!
Cała ta rozmowa odprawiła się po cichu, Staś tymczasem przewracał Album na stoliku.
— I nie wahał się Marszałek.
— Nic a nic — to jest, trochę — z początku, ale jakem go wziął na stronę i wystawił mu wszystko —
— Chwałaż Bogu, że się to skończyło.
Hrabina dała oczyma znak Stasiowi, który rozmowy dosłyszéć nie mógł. Że wszystko skończono; Staś tego tylko czekał, wziął za kapelusz, pożegnał się i wyjechał.
W drodze znowu go opanowały myśli; teraz rozważał każde słówko Hrabinéj, tłumaczył, wykręcał, przypominał każde jéj spójrzenie —
Jeszcze piękna, bardzo piękna, mówił w sobie. Niewiém czemu, z początku wydała mi się — Byłem tak zmięszany. Nic dziwnego. A co dowcipu! co dowcipu! Kontent jestem z mojéj wizyty, nie stracona, zbliżyliśmy się trochę, a do tego poznanie tak szacownego oryginału, jak stary Xiąże — Ale co to wuj powié.
W tak urywanych i poplątanych myślach, Staś powrócił do domu. Kilka stojących przed nim powozów, oznajmywało mu, że się jeszcze goście nie rozjechali, poszedł więc prosto do saloniku, w którym nad herbatą i fajkami, całe męzkie towarzystwo zgromadzone było —
Wuj zaprezentował go sąsiadom, a po cichu szepnął na ucho.
— Jużeś latał gdzieś Stasiu?
— Zgadłeś wujaszku, ale próżno byś chciał mnie przerobić.
— Herbaty dla pana Stanisława.
— Panowie nie na polowaniu? rzekł Staś, wszakże to wielkie polowanie w sąsiedztwie?
Niezręczne i nie w porę było to zapytanie, wszyscy w téj chwili znajdujący się sąsiedzi u pana Augusta, należeli do stronnictwa tak zwanéj ślachty, nie przypuszczonéj do poufałych zabaw panów Hrabiów, pół i ćwierć Hrabiów, co ich bolało niezmiernie. Trzeba albowiem wiedziéć, że pomimo pozornéj harmonii między domy pańskiemi i pół pańskiemi w każdéj okolicy, a ślacheckiemi; pomimo wzajemnych ceremonijalnych odwiedzin, nigdy i nigdzie panowie ze ślachtą zupełnie się pogodzić nie mogą i żyć na stopie przyjaznéj, poufalszéj.
Ślachta, wyobraża sobie nieustannie, że panowie nią poniewiérają i śmieją się z niéj, choć by nawet panowie nie myśleli o tém wcale — Panowie z trudnością przyjmują i przypuszczają do siebie ślachtę, nie mogąc wyżyć jéj życiem i pogodzić się z jéj obyczajami. Tak, choć pozornie wszyscy są z sobą dobrze, po cichu z siebie wzajemnie szydzą, nienawidzą się, wynajdują najpoczwarniéjsze plotki — Czasem nawet, na jakim balu, zgromadzeniu, długo tłumiona nieprzyjaźń, wybuchnie; towarzystwo rozbije się na dwa stronnictwa, zawre, zaszumi, zagrozi sobie — i ucichnie znowu, czekając tylko powodu, do nowego wybuchu. To polowanie w sąsiedztwie, o którém nie w porę wspomniał Staś, składało się właśnie, z najarystokratyczniéjszego towarzystwa okolicy, do którego tylko przypuszczeni byli, wybrani ze ślachty. A tych wybranych było nie wielu.
Byli to ci, co na nich ślachta ukosem patrzała, że często Hrabiowskie wyciérali progi i sadzili się w swoich domach na przyjęcie panów, którzy im się szyderstwem za to wypłacić mieli.
Wszyscy spójrzeli na Stasia, gdy wspomniał o polowaniu, a jeden podżyły, otyły, z ogromnemi faworytami jegomość, odezwał się mieszając swoją herbatę.
— To panie, polowanie grubéj zwierzyny, na grubego zwiérza.
Wszyscy się chórem rozśmieli; nawet Staś półgębkiem im dopomógł.
— Jakto? spytał.
— Gdzieby to nam jechać, na takie jaśnie wielmożne polowanie! mówił ten sam gruby jegomość — Sami tam Xiążęta i grafy i grafiątka; gdzie to tam się biédnéj ślachcie mieszać!
— O! a gdyby cię zaprosili, panie Antoni, rzekł ktoś drugi, to byś pojechał przecie, i jeszcze byś się pysznił.
— Pojechałbym jak na komedję, odpowiedział jegomość gruby z bakembardami, a co pysznić się, to nie byłoby z czego.
— Otoż to nabiją zwierzyny! mówił ktoś inny.
— Jeśli tak polują na zwiérza, jak na ślacheckie sumki, to będzie licho sarnom i dzikom, — rzekł trzeci.
— A co panowie, odezwał się piérwszy gruby pan Antoni — Czy to téj jesieni, oni tylko polować będą, a my nie? Czy nie złożemy polowania? Czy niémamy sieci i psów i strzelb? hę?
— Dobra myśl, panie Antoni, pokażmy im, że i my potrafim polować jak oni — Zobaczemy czyje polowanie będzie lepsze!
— A wybornie! wybornie! odezwano się ze stron różnych.
— U mnie knieje doskonałe, rzekł Sędzia, proszę do mnie, bardzo proszę, na ślacheckie polowanie, i ślachecki podwieczorek, jeśli łaska.
— Na kiedy?
— Na Niedzielę —
Tu się zaczęły układy o polowanie, o psy, o sieci, o ilość huczków, którą każdy z sąsiadów miał przysłać. Nie potrzebujemy mówić, że wiele było hałasu, sporów, medjacij, nim się to wszystko ułożyło, nim się zdecydowano kogo zaprosić, a kogo wyłączyć.
Jednogłośnie jednak usuniono od zaszczytów i przyjemności polowania wszystkich tych, którzy uczestnikami byli łowów arystokratycznych.
Nagadawszy się, nakrzyczawszy, naprzypominawszy po tysiąc razy jedno, napowtarzawszy odwiecznych konceptów, goście się przecie rozjechali.
— Jakże chcesz; rzekł August stojąc na ganku, aby się z nich panowie nie śmieli, kiedy naprzykład dziś, układają dla tego tylko polowanie, żeby tém jakąś przykrość im wyrządzić. Panowie, którym naturalnie, wszystko to jest niezmiernie obojętném, muszą się śmiać z pretensij dokuczenia, która dokuczyć im nie może!
Wiele jest śmiészności u panów, ale wiele i u ślachty naszéj. Gdyby ślachta trochę lepiéj godność swoją pojęła, mniéj by się daleko z niéj śmiano.
Masz wujaszku słuszność, rzekł Staś, ale to tak z niemi, jak zemną — Chcesz koniecznie ludzi przerabiać. To się nigdy nie udaje; znosić ich tylko jak są, śmiać się z nich, żałować ich potrzeba. Proszę kochanego wujaszka, czy kiedy, ludzi nie mówię, ale jednego człowieka przynajmniéj, ktokolwiek przerobił? Mnie się zdaje że nie. Jak mu przyjdzie pora, sam się chyba odmieni, a ludzie mówią — patrzcie oto go przerobił.
— Trudno jednak zaprzeczyć, żeby jedni na drugich nie wpływali.
— Trochę, trochę wujaszku — wpływają tyle, że się człowiek czasem wstydząc ich, ze swoją naturą przyczai i schowa. A taki natura ta sama.
A wié wujaszek, że Xiąże otrzymał rękę panny Marszałkownéj Adelaidy i pięć tysięcy poduszek szytych na kanwie w posagu?
— Winszuję — ale nie zazdroszczę —