Lato leśnych ludzi/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lato leśnych ludzi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Monotonne dudnienie deszczu po dachu zbudziło Cota. Zaspał, bo w chacie panował roboczy ruch, izba zawalona była prętami łozy, łykiem dartem, rybiemi koszami i królował wśród tego Rosomak, już pracą zajęty.
— Leje — rzekł — będzie najmniej trzydniówka. Tamci poszli po kwiat Żurawia.
Pobiegł Coto do kąpieli. Hatora i klacz w otwartych drzwiach szopki rozmyślały, czy warto narażać na szwank swe skóry, i ziewały na przemiany. Kis, błyszczący nową suknią, mizdrzył się w lusterku krynicy — zmoknięte ptaki siedziały pod parasolkami liści.
— Co mam robić? — spytał chłopak, gdy połknął śniadanie.
— Do czego masz ochotę.
— Nauczyć się od wuja koszykarstwa.
— Nie trudna nauka. Wytocz dobrze nóż i szykuj mi, ot tak, witki. Dobieraj starannie, gładkie, giętkie, długie. Materjału tu nie brak.
Zaznajomił się tedy Coto z przyborami rybołóstwa, z ich pierwotnem a dowcipnem urządzeniem, z nazwą i teorją użycia.
Łoza, leszczyna, brzezina i konopne sieci stanowiły jedyny materjał — nóż, jedyne narzędzie. Gdy patrzał na ręce Rosomaka zdało mu się, że i robota jest fraszką, tak łatwo łoza się gięła, rozszczepiała, nabierała żądanej formy — wiązała szczelnie i mocno, jak żelazny drut.
Ale, gdy chciał sam pleść i wiązać, wszystko się buntowało, nie słuchało ręki, łamało, rozłaziło się niesfornie. Chłopak zrazu opuścił ręce desperacko i chciał roboty zaniechać, ale zawstydził się i, zaciąwszy zęby, zaczął ze złością z łozą upartą się borykać.
— Psia krew! Ja cię zmuszę! — warknął.
— Nie po naszemu! — pokręcił głową Rosomak. Nic tak nie zdziałasz, przestępując nasz leśny zakon.
— Ta łoza dała nam swe wici na użytek, alem, je tnąc, jej dziękował za dar, a teraz, je gnąc, życzliwie o niej myślę. Nie wolno się gniewać — gniew, jak bumerang, wraca do tego, co go cisnął. Udziela się niepokój wewnętrzny rękom, że szarpią, łamią, psują zamiast tworzyć i powstaje wokoło rozgniewanego i zło życzącego prąd szkodliwy. Przeproś, chłopcze, łozinę — ona dobra — tylko twe ręce niewprawne. Patrz i ucz się najłatwiejszych ruchów, ujęć, łączeń — a ucząc się myśl przychylnie o tem tworzywie i wżyj się w jego charakter i właściwości. Wtedy robota będzie dobra!
I zaczął spokojnie i cierpliwie układać palce chłopaka, kierować jego ruchami.
— Wuj się nigdy nie gniewa?
— Człowiekowi nie wolno używać słowa nigdy i zawsze. Mogę najwyżej rzec, że staram się gniewać jaknajmniej. Uważaj, nie przyciągaj za mocno tego łyka, a tę grubszą wić przed gięciem przygrzej nad ogniem — to ci się stanie giętsza — a palce lewej ręki tak trzymaj!
— Oj ta dana, oj dana! Rokicino kochana! — zaśpiewał wchodzący do izby Pantera — mokry i ziemią umazany. Przynieśliśmy „trepek królewny“ — na noszach — jak królewskie regalia. Ulewa, wichr, chłód — na pohybel komarom i innemu szkodliwemu robactwu.
Widziałem całe stadko morskich mew — muszą być srogie wichry na Baltyku, co je aż tak daleko zagnały. Uparty Żuraw poszedł z piłą do tej huby, a ja mam obiad gotować. Czy jest ryba?
— Jeden pyszny szczupak. Kosz był dziurawy, więc się drobiazg wysupłał.
— Oj — nawet go wódz oczyścił. Udał nam się — wódz! Ale widzę, że Coto ma już bąble na rękach. Przestań partolić — skocz na warzywnik — przynieś szczawiu i nowin! Okryj plecy siermięgą — bo nie nastarczymy suszenia szmat.
Pobiegł Coto — i wrócił z mokrym szczawiem i złemi nowinami.
— Coś wyłamało płot i stratowało kartofle — pewnie Hatora.
— Bardzo proszę nie obmawiać Hatory — sprawka łosia, albo kozła! Zaraz zobaczę.
— I korzystając z okazji prysnął od gotowania obiadu.
— Ten byle w chodzie! — zaśmiał się Rosomak — i zaczął sam gospodarzyć przy kuchni.
Pantera wrócił po dobrej godzinie, już nie mokry, ale jak gąbka nasiąkła.
— Zupełnie coś gorszego. Nasze kartofle zwęszyły dziki. Możemy się z niemi pożegnać.
— Mają dobry gust — rzekł filozoficznie Rosomak.
— Można na nie zapolować, kiedy szkodniki — wyrwał się Coto.
— To i na nas można polować — bo my też lubimy kartofle.
— Ale swoje!
— Jeszcze niewielu ludzi szanuje cudzą własność, a ty chcesz karać dzika, pramieszkańca boru. I zabijać — jakiem prawem? Zrobimy koło warzywnika pomost na drzewie i, jak się zanęcą, będziemy mieć pyszne studjum. Kartofli dostaniemy u Odrowąża.
— I to racja! — zgodził się Pantera, ale Coto milczał — nieprzejednany.
— Takem się spocił onegdaj, motykując — zamruczał.
— My też! — ruszył ramionami Rosomak. — Trud i praca sama w sobie przyjemna i zdrowa, a za kartofle dziki ci się jeszcze odwdzięczą — zobaczysz.
Po chwili wrócił Żuraw: druga gąbka — i ledwie do obiadu „wałęgi“, jak ich nazwał Rosomak, osuszyli siebie i izbę.
Ale potem ulewa i chłód tak się wzmogły, że nikt za próg się nie wychylił. Zaspany Kuba wylazł ze swego baraniego rękawa i ziewając przyłączył się do kompanji, zziębły Tupcio zaszył się w posłaniu Pantery — a ludzie zajęli się pilnie robotą. Pantera u okna łatał odzież — Żuraw zajął cały stół atlasami i zielnikiem, Rosomak coraz to wyrzucał przed chatę zreperowany kosz. Coto, pomimo bąbli, mozolił się z łozą, ale zamiast wymysłów — pogwizdywał: Koszykarza.
— Możebyś wziął odemnie lekcję łatania, ty, derusie, rekrucie! Patrz, jakeś kurtę urządził. Wisiałeś pewnie na jakimś sęku, zanim całe plecy się podarły.
— Ej — mnie się nie chce takiej babskiej roboty — mruknął lekceważąco chłopak.
— Co to jest babska robota? Nie każę ci dzieci rodzić ani karmić — co jest jedyne specjalnie kobiece. Zresztą każda robota każdemu człowiekowi równa. Nawet może ja lepiej łatam jak Drozdowa.
— Pantera zna tylko jedną kobietę — Drozdową.
— Już piętnaście zim swarzymy się — można poznać.
— A Pantera nie miał żony?
— Żony? A ty miałeś?
— Ja jeszcze nie, ale Pantera ma już pewnie trzydzieści lat.
— I siedm, rekrucie. Ale mi to jeszcze nigdy do głowy nie przyszło.
Począł się śmiać i zwrócił do Żurawia.
— Doktorze — możebyśmy sobie pofundowali po żonie?
— Spirea palustris! — zamruczał Żuraw, pisząc.
— A wuj przecie był żonaty! — rzekł Coto.
Rosomak milczał chwilę, bo zębami przytrzymywał wić.
— Tak. Miałem żonę i matkę! Obiedwie zmarły, ale żyją w mej duszy — czczone i bardzo umiłowane. Dlatego dziwne mi, gdy kto lekko o tych rzeczach mówi — wogóle rozmawia, i równie mi dziwne, gdy słyszę wyrażenie: baba, babskie. Zdaje mi się, że tacy nie pamiętają — co jest matka, siostra, żona: — albo są nieszczęśliwcami, którzy tych trzech rodzajów istot najświętszych nie mogli kochać, ni szanować.
Coto spuścił głowę i poczerwieniał, ale Rosomak dobrotliwie po głowie go pogładził.
— Leśny zakon, chłopcze. Miłować, szanować!
Zapanowało chwilowe milczenie, ale niespokojny Pantera wyjrzał oknem i krzyknął:
— Patrzcie! Nie mówiłem! Dudek wyleciał ze skrzynki.
— Doskonała okazja prysnąć od łatania i jeszcze raz zmoknąć! — zaśmiał się Rosomak.
— Nie. Mam dosyć. Tylko nie wiem dlaczego, jak zwykle w słotę, nie zaśpiewamy chórem. Tylko niech wódz wtóruje na skrzypcach, bo inaczej nie wytrzymam. Żurawiu — zaczynaj prym!
— Poczekaj do wieczora. Terazbyśmy napróżno sprzątali, by znowu się roztasowywać. Ja za godzinę kosze obłatam, Żuraw zawalisko roślin uporządkuje. Tymczasem możemy śpiewać nie kunsztownie — ot, jak trznadle.
I zaintonował Koszykarza. Coto i Pantera przyłączyli się ochoczo, ale bez wielkiego talentu. Żuraw czasami nerwowo ręce do uszu podnosił, aż wreszcie. począł spiesznie składać swe rośliny — oswabadzać stół.
— Ratunku, Pantero! Bierzesz jeden ton pierwszy — a potem nagle dwa tony wtóru. Przestań, bo wszystko sobie w uchu poplączesz.
— Co tam — byle wesoło! odparł figlarz ze śmiechem. Właśnie tak wyciągałem — żeby ciebie rozdroczyć. Teraz będzie koncert.
Coto bawił się całą duszą. Pieśń po pieśni, ludowe, narodowe, kipiące krakowiaki i oberki — smętne rusińskie dumki — płynęły z całych płuc, aż dygotały ściany chaty, aż im się śmiały oczy, pokraśniały twarze. Kuba skoczył na piec przerażony — Tupcio stoczył się z łóżka i ukrył się w kąt, za płotem ukazały się, zapatrzone ze zdumieniem w okno, głowy Hatory i klaczy. A oni naprzemian śpiewali i śmieli się z uciechy.
— Taka słota się nie sprzykrzy — rzekł wreszcie Coto.
Nie sprzykrzyła się, choć trwała tydzień. A ile się nauczył! Na trzeci dzień już związał porządny kosz na rybę, wiązał sieć prawie tak prędko jak Rosomak, łaty wstawiał geometryczne, a pozatem ile się nasłuchał tajemnic puszczy, ile przewertował atlasów — ile wykuł teorji z Naumanna, Brehma i Taczanowskiego, a ile się nauczył nowych pieśni, śmiesznych zagadek i przypowieści Pantery, a ile razy zmokł, zmarzł, bez szkody żadnej dla zdrowia, a jak się zżył z towarzyszami — jak się czuł swojsko wśród nich o tyle starszych, a tak młodych duszą!
Aż któregoś dnia dostąpił zaszczytu, że Rosomak posłał go w swojem zastępstwie by przejrzał parę bliższych koszy rybnych! Oni z Panterą założyli w izbie warsztat stolarski i obrabiali brzozową czeczotę na skrzynki, które Pantera fabrykował bardzo kunsztownie zimą.
— Przywiąż sobie od razu dwa pęcherze pod pachy, bo się utopisz! — rzekł chłopcu na pożegnanie niepoprawny kpiarz.
Ale Coto nie był już nowicjuszem. Wylał wodę z czółna i naśladował ruchy Rosomaka powolne, obrachowane. Nawet w braku fajki trzymał w zębach łodygę tataraku.
Parę razy zmylił drogę wodną, ulgnął z czółnem w szlamie, parę „hatów“ nie odnalazł — ale w rezultacie nawet się z głową nie skąpał — i ze sporym workiem ryby do domu zawrócił. Nagle wśród jakiejś gęstwy trzcin, w ciasnej „prości“, usłyszał tuż obok głos ludzki.
Jak już zdziczał i stał się ostrożnym na wzór tubylców puszczy — to okazał jego ruch z jakim wiosłem się całą siłą odepchnął i ledwie się obejrzawszy umknął. Mignęła mu jakaś głowa wyrastająca nad haszcze i tyle.
Gdy wylądował i wszedł do izby z rybą, rzekł. — Widziałem człowieka! — tonem jakby mówił: — widziałem hipopotama.
— Co znowu! W tę słotę! To chyba jakiś śmiertelnie chory do Żurawia.
— Kładki muszą być znowu pod wodą. Żuraw stęknął — i czekał na los.
— A może to był leśny duch. Uważałeś jedno miał oko czy parę? Róg sterczał na głowie?
A Coto szczerze raportował.
— Nie trafiłem do wszystkich „hatów“ — i dwa razy ugrzązłem na mieliźnie. Ale rybę przywiozłem. Są szczupaki i jazie.
— Ho ho! Jakie to już mądre i gadające, ten projekt na „leśnego ludzia“!
Pantera wytrząsł ryby w ceberek i zaczął je sprawiać, a Coto się przebierał u ognia, gdy wtem skrzypnęły drzwi wejściowe i głęboki głos pozdrowił.
— Jakże żyjecie, synkowie?
Zerwali się wszyscy. Oczy Rosomaka zabłysły tak, jak tylko do swych ukochanych ptaków, uśmiechnął się radośnie Żuraw i wszyscy jednym głosem odpowiedzieli.
— Witajcie, ojcze!
Do izby wszedł olbrzymi chłop. Twarz miał suchą, z orlim nosem, parę siwych bystrych oczu, usta osłonięte przystrzyżonym siwym wąsem — na głowie gęsta, krótka, szpakowata czupryna, a w całości swej typ przepyszny — sarmackiej siły i powagi. Miał na sobie burą kapotę, nogi w rzemiennych chodakach — przy jednym boku borsuczą torbę, przy drugim łubiankę — puzderko — na plecach strzelbę pistonówkę — za pasem rzemiennym siekierę. Pozdrowiwszy — podniósł oczy na Królowę i odmówił ich zwykłą modlitwę: Salve Regina, potem zaczął się rozbierać i zawieszać swe rzeczy w alkierzu Pantery — na zwykłych widocznie miejscach i mówił, odpowiadając na ich pytania.
— Byłbym już u was, synkowie, dawno. Co mi kładki! ja znam przejścia zawsze dostępne. Ale mi córka wnuczkę urodziła i trochę zachorzała. Musiałem tedy być za gospodynię i niańkę. A potem chrzciny! Trza było całą „okolicę“ ugościć. Teraz już z wami zostanę, aż przez sianokos. Trawy, widzę, dobre, ale z rybą ubogo w tym roku. Za wielka woda — i jeszcze dolało. Ale od nowin stanie dobra pogoda. A to widzę chłopak wam przybył do kompanji. Swój, czy cudzy?
— Siostry syn! — odparł Rosomak.
— Jasnooki i czarnowłosy — jako wasz ród. Krzepki w sobie i suchawy — pożyje długo, byle rozum miał. A mądry dzieciuch! Jakem na niego zawołał, to ino okiem rzucił i umknął. Tak chłopcze zawsze czyń, jak w pustce obcego spotkasz. Obcy a wróg to prawie jedno!
Stary był widocznie u siebie. Zajrzał do śpiżarni, do sieni, do komory — umył ręce, rozwiesił swą kapotę na ciepłym piecu, rozsiadł się ze swą kobiałką za stołem.
— Gościńce przyniosłem. Tytoń swój zeszłoroczny, na podziw się udał. A te nici na siatkę z samych „płoskuni“, odebrane po źdźble. Nie zerwie się, nie zgnije! A taki pantofel, macie?
— Remiszowe gniazdo! — krzyknął Pantera.
— A to dla doktora, z tej góry piaszczystej nad rzeką. — Bieda było, żyć wtedy jak tą siekierą trzeba było i drzewo ciąć i zwierzynę zabić.
— Przepyszny okaz! — radował się Żuraw.
— Jasiek tego massę nazbierał i trzyma dla doktora schowane w swironku. Są i skorupy — i całe garnki!
— Skarby!
— Jak co, komu! Dobrze uciechę sprawić. Jako mnie kiedyś chorążego strzelba! Nie znaleźliście przypadkiem?
Potrząsnęli głową; była to manja starego odnalezienia strzelby — ukrytej w czasie powstania.
Pantera dostał parę przepysznych rzemiennych chodaków, a resztę zawartości kobiałki stary zaniósł do śpiżarni.
— Magda napchała jaj i manny. Powiada, że czajcze się sprzykrzą! A teraz dajcie no robotę — i powiadajcie — jak się wam wiodło od przybycia.
Zaczęły się opowieści. Stary wziął się do wiązania sieci, oni do swych robót.
Przed obiadem Coto wymknął się za Panterą do obrządku zwierząt — i spytał.
— To ów sławny Odrowąż. A on kto właściwie?
— Mędrzec nad mędrce — w leśnym bycie. On to z nami chałupę stawiał, on nas wszystkiego, co umiemy uczył. A dla niego niema nic nieznanego tutaj.
— A on chłop. Bo mnie się zdaje, jakby z Matejkowskich rycerzy ożył.
— Jego pradziady byli dworzanami pradziadów Rosomaka, kiedyś, jak cały ten szmat lądu i wody do tego rodu należał. No i tak trwało przez wszelkie katastrofy. Ten Odrowąż był ze stryjem Rosomaka w powstaniu, uratował go od śmierci i Sybiru — wywiózł za granicę, i ledwie go ubłagano, zmuszono, by przyjął folwark w nagrodę. Ma tedy folwark, dworek, jedynaczkę córkę — tak urodziwą jak ziemia w Maju, zięcia mruka, ale bardzo porządnego człowieka, Szczepańskiego, wnuka Jasia — no i nowonarodzoną wnuczkę, niewiadomego mi jeszcze imienia.
— Co lato tamci spędzają z nami parę tygodni, bo koszą siano po polanach, ile im siły starczy — w czem i my im pomagamy — a stary, byle miał czas wolny — z nami bytuje. Zimą pilnuje naszego raju!
Gdy na trąbkę przyszły do obroku zwierzęta — Odrowąż je obejrzał starannie, uwolnił od kleszczów, których Pantera nie dopatrzył, pochwalił źrebię, dojrzał dziurę w dachu obórki, i zaraz ją zapchał szuwarem, a wracając do chaty rozejrzał się po niebie i ziemi, zawęszył i rzekł do Rosomaka.
— Jutro będzie pogoda, a że woda zgórowała na niższe zalewy — możemy poszukać ryby w szuwarach z nakrywką.
— Wuju — i ja popłynę! — zawołał Coto.
— Terefere kuku! Popłyniesz — ale po ziemi ze mną — i z motyką do kartofli — zaprotestował Pantera. — Kto z garnka żyje — musi do garnka przysporzyć.
Coto milczał — wdrożony do posłuszeństwa leśnego, ale łamał głowę, jakby i robotę złatwić i rybołówstwa nie stracić. Jakoż, zaledwie sprzątnęli po obiedzie statki, chwycił motykę i pomimo słoty popędził na warzywnik. Wrócił tryumfujący przed wieczorem i zastał w chacie tylko Żurawia.
— Odziobałem całe pole. Wolnym na jutro.
— Pantera tego właśnie chciał!
— A gdzie tamci?
— Popłynęli obejrzeć wysokość wody — ot — wracają. Przynieś no wody z krynicy.
Wrócili i wnet się wzięli do porządkowania jakiegoś cudacznego kosza, który Rosomak zniósł ze strychu.
— Podobne do muchołówki — takiej szklannej — zauważył Coto.
— Twój wujko — majster do rybołowu. Zobaczysz, jaka to sztuka.
— To weźmiecie mnie ze sobą?
— Poprobujemy — czyś udały. Rybactwo, to jak w karty grać, ślepa rzecz. Bywa kompan szczęśliwy — bywa i złooczny. Poprobujemy — jakiś ty!
— Umiem już kosz zastawić, i pływać ma mnie wuj nauczyć, i racze pieczary znam nad jeziorem, i wiem jak się każda ryba zwie.
— Nawet i taka, co piszczy? — uśmiechnął się Odrowąż. — I pewnie kiełbie umiesz łapać.
— Nie — piszczącej nie znam — ani kiełbi. Niech mi ojciec opowie o strzelbie z powstania — będę słuchać do północy.
— Hej — gadki się prawi po Św. Marcinie — albo spoczywając w skwarne, niedzielne południe. O tej porze światła nie wypada świecić wieczorem. Ze słonkiem trza iść spać — na żórawia wołanie wstawać.
Jakoż stary kubek mleka wypił na wieczerzę — i zaraz poszedł spać do alkierza Pantery, który zalokował się na stryszku chaty.
Coto postanowił świtu nie zaspać, ale zbudziły go nie trąby żórawie, ale monotonny, przeciągły głos ludzki.
To Odrowąż odmawiał Godzinki, a na świecie był pogodny ranek.
— No, odwalona słota — wiedźma! — rzekł wesoło Pantera, zeskakując z góry i stanął, nasłuchując.
— „Tyś niezwyciężonego plastr miodu Samsona“ — to jeszcze dobrą chwilę potrwa — nim dziad skończy — szepnął. — Chodź, pokażę ci pływanie.
Świat, deszczem obmyty, aż oczy rwał krasą. Polecieli, prawie nadzy, do ruczaju i Pantera, po swojemu, wciągnął chłopaka od razu w głęboką zatokę, że się wnet zaczął topić i bezradnie, rozpaczliwie miotać się w wodzie. Tedy go podtrzymał i, bawiąc się, sztuki pływackie pokazując, ośmielił, lęk przemógł — sposobów uczył.
— Nie takie to straszne, jak się zdaje — rzekł Coto, gdy po pierwszej próbie na brzeg się wydostał.
— Niema tu nic strasznego, bo jakby się nawet utopić, to raz śmierć! — zdecydował filozoficznie Pantera, wycierając się garścią szuwaru i naciągając suchą bieliznę.
Gdy wrócili na śniadanie Odrowąż Godzinki odśpiewał i ozuwał się na przyźbie.
— Zaraz ruszymy? — spytał Coto!
— Ryba nie zwierz — nie żeruje o świcie. Lubi słonko — jak owad! Chyba wiosną to z łuczywem jej się szuka i bije. I za godzinę będzie czas.
Nie kwapili się. Przy śniadaniu zaczęli sobie opowiadać różne rybackie wydarzenia; potem wypalili po parę fajek i nareszcie ruszyli.
Na przodzie czółna zajął miejsce Rosomak, mając pod ręką cudaczny swój kosz Odrowąż umieścił się w tyle, a Coto przykucnął w środku.
— Do koszów i zaglądać nie warto — woda poszła wyżej hatów. Od razu płyńmy za jezioro w tataraki! — rzekł Rosomak, biorąc się do wiosła.
Coto podziwiał jak czółno w ich wodzy zwrotne było, zwinne, lekkie. Przemykało przez ciasne przesmyki, kręte prostki. A oni, wiosłując od niechcenia, gwarzyli o zwierzu i borze, o życiu letniem i zimowem tej Bożej głuszy, tylko nie było mowy o ludziach.
Wreszcie wypłynęli na bezbrzeżną połać zatopionych nizin, porosłych szuwarem i tatarakiem. Zrzadka jak bukiety stały łozowe krzaki i wypryskały nad kobierzec zielony czuby wodnych żabieńców i kobylnika.
Badawcze oczy rybołowów objęły to wodne pole umilkli — fajki wsunęli w zanadrze, przysposobili się do roboty.
Odrowąż wiosło ujął staranniej, Rosomak swoje ujął w lewą rękę i z koszem w prawej stanął na samym czubie łodzi, kędy tylko na dwie stopy było miejsca i najlżejsze zachwianie groziło przymusową kąpielą.
— Może ja pomogę wam wiosłować, ojcze, — rzekł Coto.
— Cyt! siedź cicho! nie przeszkadzaj! — fuknął dziad, wpatrzony w Rosomaka. Czółno posuwało się powoli — prawie dnem muskające o trawy.
Rosomak oczami badał toń — i niekiedy ruchem wiosła wskazywał kierunek. Coto oczy wytrzeszczał, ale ani co widział, ani cośkolwiek rozumiał.
Nagle Rosomak kosz w wodę cisnął i nogą go przydeptał — jednocześnie wiosłem utrzymując łódź w miejscu. Było to mgnienie oka, ale w tej sekundzie Odrowąż swoje wiosło zaparł w grunt, a Rosomak nogę cofnął, kosz poderwał i wytrząsł zeń sporego szczupaka.
— Udało się. Dobry czas! — uśmiechnął się Odrowąż wyjmując wiosło i garnąc znowu wodę powolnym ruchem.
— Jakże to? Jak wuj wiedział, że tam jest ryba? — spytał Coto, aż oszołomiony sztuką.
— Uważam na ruch traw, gdzie ryba żeruje. Nie zawsze się trafi! — odparł Rosomak spokojnie.
— To straszna sztuka, wuju, tak się utrzymać: i siebie, i kosz, i łódkę. Jak wuj to potrafi! — zachwycał się chłopak. — Jabym się skąpał.
— I jam się nieraz skąpał — i z innym sternikiem nie dam rady. To rybactwo wymaga by dwaj byli jak jeden. Widzisz — ot tam — ryba chodzi!
Umilkł, znowu się cały we wzrok skupił — i naprężony do rzutu i skoku ruchem lewej ręki dawał znaki.
Zapał ogarnął Cota. Podniósł się i aż drżał. Znowu rzut kosza, małe drgnienie łodzi, przedziwna zwinność rybaka w utrzymaniu równowagi — i znowu błysnął w słońcu biały brzuch ryby, spadającej z kosza do czółna.
— Dzieciuch ma szczęście! — rzekł Odrowąż. — Zbieraj ryby do torby i nie stój, bo mi zasłaniasz.
— Boże, żebym ja tak potrafił! — westchnął chłopak.
Bywały jednak rzuty chybione. Wtedy Rosomak mruczał: — pudło! — a Odrowąż spluwał w wodę. Bywała zdobycz marna, płotka, drobiazg. Wtedy Rosomak mruczał: — szlak znaczy, jakby krynolinę nosiła — a Odrowąż komenderował chłopcu: — Wyrzuć do wody z powrotem, nie dla nas taki towar!
Po tym zielonym łanie płynęli zygzakiem, nawracając, krążąc — pochłonięci namiętnością łowiecką — nie rachując ni czasu, ni sił. Słońce dogrzewało mocno, po twarzy Rosomaka spływał pot, chłopcu, od wpatrywania się, latały płatki czerwone przed oczami. Aż wreszcie z kosza na dno łodzi spadło coś czarnego wielkości talerza.
— Ot i czerepacha, tfu! — splunął Odrowąż. — Już nic nie złowim po niej.
— Żółw! — krzyknął Coto. — Będę go hodować!
A Rosomak spojrzał na niebo, odłożył kosz, i zstąpiwszy w środek łodzi, usiadł i wydobył fajkę.
— Południe — ryba w głąb poszła. Możemy spocząć. Pod ławką jest torba z chlebem. Jedz chłopcze.
Starsi palili, rozglądając się. Ptactwo wodne krążyło z wrzaskiem — czajki i hryce najzuchwalej dopadając i łając intruzów.
— Dzieciuch ma szczęście! — ozwał się nagle Odrowąż, dając wyraz myślom, które snuł. — Bo i z rodu szczęśliwego ma krew — choć nazwisko inne. Takto chłopcze — możesz się górnie nosić. A żebyś wiedział w czem rodu szczęśliwość — w tem, że umie jednako, bez lęku, tracić — i nie rachuje, dając. Trzeba dać wszystko — da — ani się zawaha, ani pożałuje! Tego nie potrafi ni głupi, ni cham! Na to potrzeba wiele razy wszystko stracić, wszystko oddać! Powiadał mi mój dziad — co był w insurekcji z panem — że nawet podjezdek w stajni nie ostał, a sprzedali nawet guzy od szat. A jak się mój dziad frasował — to pan się śmiał: „Co się krzywisz, jakbym na marmuzele stracił! Rzeczypospolitej dano — skrypt mam“. I szramę głaskał na twarzy! — Zadumał się Odrowąż, fajka mu zgasła i potem, jakby do siebie, zamruczał.
— Jaśnie wielmożna Pani. Trza jej wszystko dać. Tak się należy!
Wytrząsł fajkę, wstał — wziął za wiosło — i pchnął czółno.
— Poprobujemy na Pohybelniku — tam jazie okrutne się trafiają, a może i sum z głębi na mieliznę wyjdzie.
Pokręcił głową Rosomak.
— Tam spód torfowy, jałowizna, zimno. Kierujcie przez jezioro — na zalany ług.
Rozpoczęły się znowu łowy.
— Wuju, — zaczął prosić Coto, — żebym ja raz sprobował! Już widzę ruch ryby — już rozumiem jak wuj nakrywa! Raz jeden sprobuję!
— Niech zbędzie ochoty! Tu płytko; nie grząsko. Niech się skąpie — woda ciepła! — poparł go Odrowąż.
— Co się mam skąpać! Potrafię!
— Na wszelki wypadek zdejm koszulę i zzuj chodaki! — rzekł Rosomak.
— Ale ja czuję, że potrafię! — upierał się chłopak. — To tylko zrazu wydaje się takie trudne. Teraz rozumiem.
Rosomak zeszedł ze swego stanowiska oddał mu wiosło i kosz.
Coto stanął na krawędzi, zachwiał się, podtrzymał wiosłem.
— Na obu nogach twardo i śmiało stój.
— Ja wiem, tylko... o — już stoję.
— Wiosło podnieś, bo czółno trzymasz bez ruchu! — komenderował Odrowąż.
— Zaraz, zaraz! Tak się to zdaje łatwo. O — już!
W tej chwili stracił równowagę i głową naprzód wpadł w wodę.
— Aha — już! — spokojnie rzekł Odrowąż.
— Mówiłem — zdejm koszulę! — dorzucił równie spokojnie Rosomak.
Chłopak zerwał się na nogi i chwytał oddech. Trochę się zląkł, a najbardziej stracił rezon. Wgramolił się do czółna — a Rosomak, jakby nic nie zaszło, wyłowił wiosło, kosz, kapelusz i zajął znowu swe miejsce.
— Oczom wszystko łatwe się zdaje, jako myśli i językowi — rzekł Odrowąż. — Nic to! Skąpiesz się raz i drugi — za trzecim dostoisz. Potem, kosz ciskając, znowu się skąpiesz — a wreszcie sposób zrozumiesz — i byleś uparcie chciał i rybactwo lubił — to będzie ciebie i łódź, i woda, i ryba słuchała. Władzę nad każdą rzeczą tak można wziąć.
— Ojcze, na lewo, żywo! Tam coś wielkiego chodzi! — szepnął Rosomak.
Podał się naprzód, wyprężył i skoczył. Cisnął kosz i siebie zarazem. Woda bryznęła pod nim, zakotłowało w koszu — nie podnosił go — ale przez wierzchni otwór ramię zanurzył.
— Jest! jakiś ludojad! — zawołał.
Odrowąż czółnem nawrócił — Coto zelektryzowany skoczył też do wody i do kosza się cisnął.
Po chwili trudu Rosomak zdobycz przytrzymał — Odrowąż wiosłem kosz podważył, Coto go do czółna wygarnął:
— Sum wąsacz! Osobliwość! Trzymajcie pod koszem, bo wyskoczy! No, teraz do domu wracać. Udało się, jak w bajce.
— A czemu wuj nie zrzucił koszuli i chodaków! — zaśmiał się Coto, gdy obadwa, do cna zmoczeni, znaleźli się w łodzi.
— Bo mi nie poradziłeś! — uśmiechnął się Rosomak.
Teraz dla rozgrzania parli łódź żywo, a Odrowąż takie znał prostki i przesmyki, że ani się obejrzeli, byli w swej przystani.
Rosomak huknął — nikt mu nie odpowiedział, tylko Kuba przyśmigał po gałęziach i skarżył się, że głodny. Odezwała się też klacz i nawet apatyczna Hatora oznajmiła, że jej się należy południowy obrok. A słońce stało dobrze po południu. Chata była pusta. Na stole leżała kartka od Żurawia, że przyszedł po niego chłop o ratunek dla chorej żony i że wróci zaledwie na noc. Ale Pantera o sobie żadnego nie składał raportu i Rosomak głową pokręcił.
— Figiel jakiś, komuś płata, albo zaspał w puszczy. No — bierzmy się do roboty! Rozpalaj ogień, chłopcze, i przebierz się. Ja domowników nakarmię i krowę wydoję. Zaraz nam trzeba ryby oprawić, bo upał. Naści, Kuba, orzechów — nie lamentuj!
Odrowąż nie dbał o obiad i spoczynek. Zaraz suma na trawę wywlókł, zabił i jął śluz ze skóry wiechciem i popiołem oczyszczać. Coto skoczył mu do pomocy.
— Pantera opowiada, że raz w brzuchu suma znalazł żydowskie bogomolje. Podobno połknął cyrulika, który się utopił.
— A pantofle strawił. Ho, ho, Pantera widział pewnie i króla wężów z kamykiem, co czyni niewidzialnym. Tego kamyka on często używa!
— On także opowiadał, że dał gadzinie rozdrażnionej gałązkę lipową do ugryzienia. No — i gałązka zrobiła się gruba jak kołek. Czy to być może!
— Wszystko być może — byle znalazł się głupi, co kłamcy uwierzy.
— On mi obiecał to pokazać, tylko żmii nie spotkaliśmy temi czasy.
— Jak się trafi żmija, to właśnie lipowej gałązki nie będzie pod ręką.
Rosomak przyniósł im mleka i chleba, na gotowanie obiadu nie było czasu.
Zajęli się wszyscy trzej sprawianiem ryby; i tęgo się zmachali, gdy wreszcie ukazał się Pantera, niosąc w ręku przepysznego ziolonogłowego kaczora.
— Byłem u pszczół na Puhaczym Ostrowiu! — zagadał swą fugę.
— Lada dzień będą się roić! Okrutna siła. A wracając — patrzę: z sosny zrywa się jastrząb — i coś błyszczy przy rososze. A to on, szelma, kaczora tego tam przyniósł — i zaczął drzeć. Ot, na szyi znaki. Odebrałem! Ale i wam wyprawa się udała. Suma pod nakrywkę wódz wziął! Ot — majster. Dajcie, ojcze — zastąpię was! Palcie fajkę od komarów.
Odrowąż się wyprostował, obejrzał kaczora i, krzesząc ogień do fajki, powoli odparł.
— Z sumem też osobliwość się stała. Płyniemy, płyniemy — patrzymy: sokół leci i pęc: coś nam w czółno upuścił. Tenci sum był.
— Ho, ho! Musiał nie sokół a nurek być! — zaśmiał się Pantera.
— Nie. Sokół — i pewnie ten sam, co tego kaczora na wędę ułowił.
I Odrowąż pokazał dziób ptaka, rozdarty żelazem haczyka.
Coto na razie nie zrozumiał i patrzał zdumiony, aż go objaśnił wybuch śmiechu Pantery.
— Ot, i dopatrzył. Przed wami nic się nie ukryje. Mówiłem ci, rekrucie, mędrzec nad mędrce ten nasz nauczyciel.
— No, to opowiedzże, jakeś polował? W jeziorze, z harbuzem na głowie?
— Nie. Z brzegu, na Tęczowym moście. Kaczki tam stadami żerują. Nawlokę kijanek na haczyki, puszczę na wodę, a sam leżę i czekam. Fatyga nie wielka, a sznurki od wędek o nogę zaczepić, to i przespać się można. Jak kaczka się złapie, to sama znać da i obudzi, za nogę ciągnąc!
Rosomak ryby sprawiał i ani słowem się nie odezwał, ale milczenie to dobrze Pantera rozumiał, bo po chwili zaczął się usprawiedliwiać.
— Właściwie myślałem, że się szczupak złapie, ale te kaczki to takie obżarte, że szufluje błoto — na nic nie zważając. No i te kaczory, to nicponie. Gniazda nie patrzy, samki nie pilnuje, o małe nie dba. Łobuzy błotne! Prawda, wodzu? Rospustniki to — i byłyby pewnie nawet pijaki, żeby kto tam na bagnie wódkę szynkował.
— Jeśliś się uczynił kaczym misjonarzem, to w ten sposób obyczajów nie poprawisz.
— Zawszeć o jednego zbereżnika mniej!
— Pozostali cnoty nie nabiorą, ale chytrości w unikaniu — misjonarza!
— Gotowe! — zawołał Pantera, prostując się. — Teraz niech nam doktór gotuje głowę suma, a ryby do pieca. A żeby wódz na mnie nie był krzywy za tego marnego kaczora — to ja powiem, żem odkrył osobliwość. No — mówić?
— Pleć, pleciugo! — zaśmiał się Odrowąż.
— Znalazłem gniazdo kaczki na drzewie. Dalibóg — na sośnie.
Rosomak ruszył ramionami, Coto parsknął śmiechem.
— Bywa! — potwierdził Odrowąż. — Nawet ci opowiem jak małe wyprowadza, bom widział: brała każde w dziób, znosiła na ziemię i kładła łapkami do góry. Leżały spokojnie na grzbiecie, aż zniosła ostatnie. Wtedy każde odwróciła na łapki — i poszły za nią — sznurkiem — do wody.
Nikt mu nie zaprzeczył, a Coto jął się napierać, żeby go Pantera zaraz do gniazda prowadził.
— W niedzielę pójdziemy. A teraz, Pantero, chatnim ładem się zajmij, bo Żuraw wróci dobrze w nocy. Zresztą on już swój miesiąc odsłużył. Na ciebie kolej. — Pantera obładował się rybami i ruszył do chaty pośpiewując:
Oj dej dy dy oj dydy,
Zagnali mnie do bidy!
Oj do bidy, do jakiej.
Dali łatać przetaki.
Bujne wyprawy, wałęga po puszczy, cudaczne łowy i pomysły — wszystko trzeba było przerwać, zaprządz się do orki domowego gospodarstwa — na cały długi miesiąc.
Przez chwilę osowiały był Pantera, potem — coś sobie wymyślił na pociechę, bo zaczął pogwizdywać i uśmiechać się do siebie i zabrał się do roboty z wielkim rozmachem.