Lato leśnych ludzi/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lato leśnych ludzi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zapanowało nad ziemią słońce w całej potędze. Wieczorne zorze nie gasły. Ledwie się stały bursztynowe na zachodzie — już wschód opałowy się czynił i po krótkiej nocy budził się świat do czynu. Bujały liście, kwiaty — słały się dywany coraz barwniejsze, po wszystkich gniazdach samki ogrzewały jajka, lub zaczynały karmić pisklęta. Miodowa woń biła ku niebu z polan kwietnych — upajała szarą ćmę pszczelą, podniecając do rójki. Jak srebrne flety grały po lesie wilgi — ostatnie przybysze letnie! Nie było jeszcze lato, ale zaczynał się znój i gorączkowa praca tworzenia owocu z kwiatu, hodowania przyszłości.
Pod sosnami, w słońcu, zabarwiły się poziomki; w cieniu wystrzeliły pierwsze wielkie dzwonki; łąki zaczerwieniały od smółek.
Wszystkie te oznaki zbierał w myśli Pantera, przykuty do chaty — oczekując na coś — co go uwolni od gotowania i krzątania gospodarskiego.
Obierając kartofle, sprzątając, piorąc bieliznę, rąbiąc drwa, zawsze zerkał w kierunku kładek, które prowadziły do dalekich ludzkich osiedli.
Aż pewnego odwieczerza, gdy szykował ryby do suszenia, posłyszał szelest w haszczach — i na polanie ukazał się chłopak wyrostek.
— Jasiek! A gdzie matka? — krzyknął Pantera, czując wielką ochotę do fiknięcia koziołka z uciechy.
— Idzie z ojcem i z siostrą. Bo wiecie, mamy dziecko! Marynka! A gdzie dziadzio?
— W puszczy. Aleście marudzili z przybyciem w tym roku!
— Czekalim na ciotkę, która się aż do Kalwarji pieszo ofiarowała. Nie można było domu bez opieki ostawić! A wiecie? W tym roku już i ja koszę!
Stanął chłopak wyprostowany i dumny, że do znoju już jest godny — jak do sławy. Na ramieniu niósł już kosę i grabie i z pod kresów słomianego kapelusza patrzały mu zuchowato czarne oczy. Kosę starannie zawiesił w cieniu, pozbył się torby i spencera płóciennego i, skwarem spragniony, poszedł do wiadra z wodą.
A na polanę wyszło dwoje ludzi. Kobieta smukła, wysoka, z dzieckiem na ręku i mężczyzna czerniawy — obładowany kosami, grabiami, łozową kołyską i torbami.
— Pochwalony Jezus! — pozdrowiła kobieta, uśmiechając się z serdeczną życzliwością.
— Na wieki! Witajcie, matko! — odparł Pantera. — Oczy wypatrzyłem — tak was wyglądam! Łąki czerwone — gotowe do cięcia — a was niema i niema.
— Ale zato robotnica nam przybyła! — zawołała wesoło.
Pantera zdjął kapelusz, ukłonił się nisko szerokim ruchem.
— Panie ojcze, pani matko. Pięknie proszę o rękę tej panienki.
— Z miłą chęcią. Bierzcie i trzymajcie! — zaśmiała się, podając mu dziecko.
Pantera wziął je na ręce.
— Witam cię, panno młoda, i biorę cię sobie za żonę. Wolno pocałować? Bardzoś trafnie w matkę się udała. Oczki masz jak barwinek, a włoski ciemne. Na warkocze i ząbki jeszcze trzeba poczekać, widzę! Proszę panią do chaty — zaraz gniazdo jak dla wilgi uszykujemy!
— Kiedy żona dała wam córkę, mnie wypada dać posag! — rzekł czerniawy zięć Odrowąża, zdejmując z ramion swój ładunek i podając misterny łozowy koszyk na sznurach, pierwotną kołyskę.
W parę chwil instalacja nowoprzybyłych została dokonaną — wedle corocznego porządku. Kobieta z dzieckiem zajęła alkierz, posłanie Odrowąża wyniesiono do sieni. Dla Cota i Szczepańskiego z synem wysłano obficie siana na górze i Szczepańska wnet objęła chatne rządy.
Pantera bawił się dzieckiem, przekomarzał się z matką i promieniał radością, ze zbył żmudnego obowiązku, po dziesięciu tylko dniach dyżuru.
Udawało mu się tak co roku.
Ruszyli też zaraz we trzech obejrzeć trawy i wrócili wszyscy razem, bo się wnet zhukali w puszczy.
Coto wnet się z Jaśkiem poznajomił i zaczął napierać się kosy.
— Jakże to! — nudził Rosomaka — on ma tylko trzynaście lat, i kosi, a ja mam szesnasty.
— Ho, ho — ja mam trzydzieści siedm, i ledwiem się dziś ożenił. Pojąłem waszą wnuczkę — ojcze. Zaraz ledwiem ją poznał, bo bałem się, że mnie Żuraw ubiegnie! — śmiał się Pantera.
— No i na teściową zdałeś swą robotę.
— Ale za to wyręczę żonę w grabieniu.
— Coto, dostaniesz kosę — nie lamentuj — mam zapaśną. A dogodzę ci przez wdzięczność, żeś mi doradzał małżeństwo. Pyszny wynalazek. Zaraz mi przybyło powagi!
I, na zadokumentowanie tej powagi, dał susa w gąszcze, zabeczał jak kozioł i krzyknął.
— Hej, Jasiek, Coto — kto zgoni Panterę?
Chłopcy pognali.
— On ich godzinę będzie wodził, a wreszcie gdzieś się przyczai, zmami — że i do wieczora będą szukać! — zaśmiał się Odrowąż.
Jakoż gdy przyszli do chaty zastali Panterę z „żoną“ na ręku i Kubą na ramieniu. Trochę tylko był zdyszany.
— Gdzie chłopcy? — spytał Rosomak.
— Szukają Pantery po puszczy.
Rosomak i Żuraw powitali Szczepańską, ale Odrowąż nie dał długo gawędzić.
— Póki jasno narządźcie i poklepcie kosy. Jutro z rosą trzeba zaczynać.
Wziął tedy każdy kowadełko, młotek, kosę bez rękojeści i rozpoczęło się staranne, delikatne kucie.
— Hej kwiaty, zioła, manny, kostrzewy, tomki wonne i kto was tam zliczy i nazwie. To wasza śmierć kosę ostrzy i zębi! — rzekł Rosomak jakby z żalem, i z cicha, że go tylko druh Żuraw słyszał.
— Jedno dla drugiego żyje i ginie. Zostanie W ziemi korzeń — jak dusza! — odparł Żuraw.
— Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń! — podzwaniały po stali młotki, jakby dawały sygnał roboczego boju, a Odrowąż, jak wódz, każdą kosę niby klingę szabli pod słońce obejrzał, za godną uznał, lub sprawić jeszcze polecił, a dla Cota sam ostrze wyklepał, w rękojeść osadził.
A właśnie i chłopcy nadbiegli — zjajani, zamoczeni — w odzieży podartej, ale rozbawieni i śmiejący — niosąc w tryumfie kapelusz i chodak Pantery.
— Tropiliśmy jak ogary, ale Pantera od ogarów śmiglejszy! — wołał Coto.
— Rzuciłem wam chodak i kapelusz i widziałem jakeście lecieli, z nosem u ziemi — a ja siedziałem na Proszalnej Babie — nisko nad ziemią, a potem zeskoczyłem i poczedłem do chaty. Z was, rekruty, myśliwi z torbą na śliwy.
Odrowąż skinął na Cota i wyprowadził go na polanę.
— Masz, dzieciuchu, kosę. Przypatrz się jak osadzona. Tu oto ostrze, założone na dzierżak, pierścieniem żelaznym i klinkiem umocowane. Czasami, bywają okazje u nas, że się na sztorc oprawia, i wtedy kosiarze już się kosynierami zwą i koszą wraże łby.
Narzędzie to tedy szanowne i nobilitowane — więc trzeba je szanować i utrzymać w takiem ochędóstwie, jak żołnierze broń utrzymują, bo niewiedomo kiedy i naco będzie potrzebne. Rozumiesz?
— Rozumiem, ojcze! — odpał Coto, mimowoli prostując się jak szeregowiec przed wodzem.
— To dobrze. Jak nauczysz się ciąć trawę, pokażę ci — jako się robi, gdy na sztorc założysz. Teraz tedy ujmij — ot tak, stój prosto — ramionom daj rozmach i za każdym rzutem, przy końcu zakosu, prawą koniec ostrza nieco w górę poderwij. Ot tak. Nie kręć się cały jak wiatrak, ino w krzyżach jak na śrubie się obracajj. No — probój!
Coto stanął w pozycji, zaczął machać.
— Niczego sobie. Pojmiesz! — zachęcał go stary. — Ramiona rozprężaj, nie garb się. Swobodnie, drobno zagarniaj, grzywy nie zostawiaj — podrywaj u końca. A jak czujesz, że tępieje — popraw „menteszką“. Ot tak! W takt, równo — możesz zagwizdać: „Ej ostre, ej ostre, ej ostre kosy nasze“.
— A jak na sztorc postawię, to będzie: „Bartoszu, Bartoszu, nie traćwa nadziei“ — zaśpiewał Coto.
Uśmiech wygładził bruzdy na licu Odrowąża.
— Umiesz? Pewnie matka nauczyła? No to i chwała Bogu! Zdasz się do roboty.
— „Bóg pobłogosławi, ojczyznę nam zbawi“ — podchwycił Jasiek.
— Panie, rzekł Odrowąż do Rosomaka — może już oni doczekają sądu i wolni będą.
— Może oni — może ich dzieci lub wnuki. — Sprawiedliwość przyjdzie — i sąd być musi — odparł poważnie Rosomak.
Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń! wydzwaniała lita stal kos. Chłopaki zawzięcie słali pokosy. Ledwie ich zwołano na wieczerzę, a potem leżąc obok siebie na sianie gwarzyli.
— Jabym chciał dostać się do Ameryki! — mówił Jasiek. Ojciec powiada, że tam już jest z naszych wojsko, co tu przyjdzie — Mochów i Szwabów prać.
— U nas w szkole jest tajny związek wojskowy. Po nocach się ćwiczą. Mają rangi i odznaki — i przydomki. Ale to wielki sekret — i małych się nie przyjmuje, bo mogą się wygadać. A za zdradę kara śmierci. Ten, co stoi na czele, nazywa się Kruk — i tylko dwóch wie, który to.
— Jabym się chciał nazywać Strzała.
— A ja, Tur.
— Spać, smyki! — zawołał Pantera ze swego legowiska. Koszulę to jeszcze w zębach nosi, a już spiskuje. Wojaki, Tury, Strzały! A do krynicy po wodę w nocy lęka się iść, a byle za furtkę — to już zabłądził! Ojczyznę chce odwojować gębą, ale sam sobie w żadnej biedzie nie poradzi!
— To się pokaże przy okazji! — odparł zuchwale Coto i zaczęli szeptać z Jaśkiem.
Zdawało im się, że wcale nie zasnęli, to też bardzo byli zawstydzeni, gdy ich Pantera wyciągnął z siana za nogi, wołając, że kosiarze czekają.
Ranek był ledwie perłowy i słońce nie wstało, gdy ruszyli szeregiem za przodownikiem Odrowążem, znacząc ślad ścieżki na rosie. Stary półgłosem odmawiał pacierze, a wszyscy milczeli.
— Śniadania nie będzie? — spytał Coto Jaśka.
— Z rosą najlepiej się kosi. Jak słońce wstanie matka śniadanie przyniesie. W południe będziemy spać!
Wyprowadził Odrowąż swą gromadkę na szeroką haliznę wśród lasu — przeżegnał się i zakos pierwszy położył. Za nim stanął Rosomak — i po kolei wyciągnęli się w szereg, siekąc równe sznury, ścieląc jednostajne wały trawy.
— Całe głupstwo! — myślał Coto, machając zajadle za Żurawiem, który czynił jakby od niechcenia, ruchem swobodnym, bez wysiłku. Doszedł do skraja Odrowąż i, zachodząc na następny zakos, po robocie śledził.
— Coście się tak zgrzali, chłopcy! Za łakomo zajmujecie — ot, grzywy zostawiacie. Drobniej, wolniej, a to i do południa nie wytrzymacie!
— Ale o! Wcale nie ciężko! — odparł Coto, zsuwając kapelusz z czoła i stając w pozycji do ostrzenia kosy.
— Zobaczymy tę łatwość jutro! — ozwał się Pantera. Machasz jak wiatrak skrzydłami i znaczny będzie twój pokos na każdej polanie. Szczęście, że jutro, ani ręką nie ruszysz, po tym impecie. A kosę ostrząc nie gap się na drozdzie gniazdo, ale patrz jak i poco pociągasz „manteszką“, bo i do południa ostrze bez klepania nie starczy.
Ale Coto w swej zarozumiałości ino ramionami rzucił.
— Pantera zawsze do mnie coś czuje!
Legł jeden pokos i drugi, aż się ukazała Szczepańska ze śniadaniem. Spoczęli tedy w cieniu na krótką chwilę posiłku i wrócili do pracy. Słońce poczęło mocno dogrzewać, kosili tylko w bieliźnie, pot spływał po twarzach i rękach, lica gorzały krwią. Nie odzywał się nikt, rozprężały się płuca pospiesznym tchem, spiekały się wargi pragnieniem.
Gdy zachodzili na nowy pokos ledwie był czas obetrzeć twarz rękawem, a już niestrudzony Odrowąż odsadził się naprzód i słał trawę na nowy wał.
Aż wreszcie na słońce spojrzał i stanął.
— Jedenasta, — rzekł — teraz poleżymy, prześpimy się, posilim, aż żar spadnie. Na wieczorną rosę trza poczekać!
Na to hasło sforna jego komenda w mig się rozprzęgła, zostawiając kosy jak broń na placu boju.
Okazało się, że kosząc każdy coś sobie upatrzył. Rosomak odszukał łozowy krzak wynalazł w nim gniazdo, Żuraw nożem wykopywał jakiś korzeń, Szczepański wyrąbał specjalnie zgiętą brzostową gałąź, Odrowąż wycinał hubę dębową, Pantera dopadł do napół dojrzałych poziomek.
Tylko chłopcy padli na ziemię jak martwi i natychmiast zasnęli.
Nie słyszeli sygnału na obiad, nie było sposobu ich rozbudzić.
— Niech śpią — zdecydował Rosomak — przyniesiemy im tu jedzenie. Ochwacili się doszczętnie.
Gdy się zbudzili, był wieczór. Zerwali się, obejrzeli — byli sami na skoszonej polanie. Obok nich stały dwojaki z jedzeniem i dzbanek z wodą.
— O Jezu! — krzyknął Jasiek — przespaliśmy cały dzień.
— I jak im się pokazać na drwiny Pantery — jęknął Coto.
Zamyślili się frasobliwie.
— Bo i wstyd! — szepnął Jasiek, blizki płaczu.
— Już lepiej wcale się nie pokazywać.
— A jakże?.
— Uciec.
— No i co?
— Gdzieś osiąść osobno w puszczy, na jakimś niedostępnym oblewie.
— Tobie moża, ale nie mnie. Matka będzie się trapić! — odparł poważnie Jasiek. Chyba jej powiem.
— No to leć i powiedz.
Pobiegł Jasiek, a Coto zaczął tworzyć plan owego osobnego bytu: schroniska na drzewie, posiłku z jagód i jaj ptasich — i zaczął mu się ten projekt podobać — gdy nadbiegł Jasiek.
— Matka mówi, że dziadzio zostawił dla nas rozkaz, żebyśmy poszukali raków na wieczerzę. Umyślnie nas zostawili.
— Może to nie prawda?
— Matka mówiła, słyszysz! Matka i za górę złota nie powie nieprawdy! — oburzył się Jasiek, i gotów był do bójki, żeby tamten ośmielił się pisnąć.
Miał już ze sobą siatki i torby i na przełaj ruszyli do jeziora.
— Bolą cię kości? — spytał Coto.
— Iii, nie! Trochę! — bąknął Jasiek.
Woda orzeźwiła ich i brodzili z rozkoszą, a że raki dobrze się brały, potrosze zapomnieli i wstydu i zmęczenia.
Gdy wrócili ze zdobyczą do chaty, tamci zawzięcie klepali kosy, nikt jakby ich i nie zauważył, a przy wieczerzy Pantera stękał, że rąk i nóg nie czuje ze zmęczenia, a inni przytakiwali mu.
— Po lacku robimy, nie po chłopsku — rzekł Odrowąż — a nawet i chłopi połamani się czują na początku. Nic to, trza się wykąpać i przemódz! Za parę dni zapomnimy! Żeby ino ten upał deszczu nie sprowadził.
Pokładli się zaraz spać i Coto śnił, że po dachu bębnią krople ulewy i można będzie leżeć w sianie do południa.
Ale był to tylko sen i zdało mu się, że chwilą zaledwie spoczywał, gdy go zaczął budzić Pantera. Pogodny świt wzywał do znoju.
Ale Coto podniósł się i ze stęknięciem napowrót upadł na posłanie. Okropny ból wszystkich muskułów, kości, ścięgien wyciskał mu łzy z oczu, przyprawiał prawie do mdłości.
— Nie mogę się ruszyć — wyjęczał z płaczem. Zostawcie mnie. Chyba to paraliż.
— Paraliż! Czego to się zachciewa! Przemęczyłeś się, niezwyczajny roboty. Teraz się przemóż, bo inaczej i tydzień męczyć się będziesz. Każdy z nas trochę nadwyrężony, ale się to w robocie rozejdzie! Zęby zatnij i ruszaj się. Ot i Jasiek skurczony i krzywy, a chodzi.
— Nie ruszę się, nie mogę!— płakał Coto.
— No to leż, płakso, smarkaczu!
— Damy ci imię Robotna Gęba! — zadrwił Pantera i zniknął w otworze strychu. Coto, jakby po policzku zerwał się i, potniejąc z bólu, popełzł do drabiny.
Zginie, a nie zostanie. Umrze, ale bez wstydu. Ból aż mu kurczył twarz, ale niesłychanym wysiłkiem zszedł na dół. Wszyscy chodzili sztywno — to go pocieszyło.
— Bardzoś połamany? — spytał Jaśka.
— Nie pytaj! Strach, jak wszystko boli. Nie chce się słuchać, bo jak uważasz, to aż w gębie kwaśno się robi. Tamci nic po sobie nie pokazują, to i wstyd mazać się. Matka mówi, żeby się wykąpać, to woda ból wyciągnie. Chodźmy!
Zawlókł się Coto do kąpieli i rzeczywiście na tyle go to wzmocniło, że mógł iść bez wielkiej męki. Ale gdy stanął w szeregu z kosą — myślał, że zemdleje przy pierwszym ruchu.
Szczęściem nikt go nie pędził. Kosili małe polanki, rozpierzchli się po zakątkach. Za nim kosił Rosomak i folgował. Gdy po chwili stanął, by poprawić ostrze rzekł:
— Chłopcze, będziesz miał teraz dla trudu ludzkiego zrozumienie i cześć, bo sam to przecierpisz, co inni znoszą. Nie kosić się uczysz, ale przechodzisz szkołę zrozumienia pracy. Jutro już ci lżej będzie, ale pamięć bólu zachowaj.
Coto obejrzał się, że są sami i rzekł z cicha.
— Ale wuju, poco my się tak męczymy żeby bydło Odrowąża miało siano!
Rosomak się uśmiechnął.
— A pocoś się obejrzał i zcicha mi to mówisz. Czujesz, że zła to myśl. Przestań robić, jeśli tak czujesz, na nic twój trud.
— No, ale po prawdzie, tak jest.
— Po prawdzie pracujemy dla pracy, z ochoty. Mniejsza czyje bydło przekarmi się nasza pracą, byle sytość stworzeniu-pomocnikowi dał nasz trud. W mróz zimowy to siano da ciepło i siłę bydlęciu, które pracuje dla człowieka. Współtowarzysz to poczciwy! Zagarniaj, chłopcze, starannie tomki pachnące, groszki i tymotki i myśl jak ci wdzięczne będzie zwierzę za opiekę i pożywienie. A czyje ono? Nasze czy nie nasze? Niech o tem myśli taki, co nie rozumie, że ino dusza jest nasza własna, a wszystko inne — dzierżawne i czasowe!
Umilkli, tylko z cichym szelestem słała się trawa i Coto wstydził się swego odezwania.
— Hop, hop. Śniadania! — rozległo się wołanie Szczepańskiej.
— A co? Ruszacie się, chłopaki! — spytała.
— Ee, całkiem przeszło!— odparł Jasiek.
— Jutro już im nie nastarczymy! — rzekł Żuraw.
— Jutro odprawimy ich ruszyć pokosy.
— Jak pogoda posłuży — w sobotę trzeba stóg złożyć. Siano będzie jak szafran. Trzeba się zwijać, bo z pełni się zasłoci! I głuchy Święty nas posłyszy!
— Jaki głuchy Święty? — spytał Coto.
— A ten patron od deszczu. Przykazał mu Pan Bóg: idź gdzie proszą — a on dosłyszał: idź gdzie koszą. No i byle posłyszał ostrzenie kos — leje!
O południowej przerwie Żuraw zawołał Cota, by mu pomógł w kopaniu leczniczych korzeni — i zaprowadził go na pierwszą skoszoną polanę. Usiedli na pokosie już chrzęszczącym i Żuraw rzekł.
— Masz gorączkę chłopcze i możesz dostać zapalenia stawów. Weź ten proszek i rozbierz się. Trzeba cię wysmarować! Jak się zaniedbasz, odleżysz tygodnie.
— Jaki doktór dobry! — szepnął wzruszony Coto. — Istotnie, ledwie żyję!
I poddał się cierpliwie masażowi, a potem zasnął w cieniu, nakryty z lekka wonnem sianem i zbudził się, jakby odrodzony.
Przy obiedzie dowiedział się od Jaśka, że i on przeszedł przez umiejętną kuracyę doktora.
— On taki dobry, że aż strach! — mówił Jasiek. Dwa lata temu odratował mnie od śmierci — tyfus miałem. Jak dzień tak noc mnie pilnował, bo i matka ledwie była wstała!
— No, chłopcy. Wy już do grabienia się bierzcie, a starajcie się nam nastarczyć. Pojutrze całą gromadą stóg stawimy — zakomenderował Odrowąż.
Była to folga w znoju, inny ruch ramion i nie jednostajny wysiłek.
A największa była dla chłopców uciecha, że pracowali pod komendą „matki“.
Matką nazywali Szczepańską wszyscy.
Była dla tych wszystkich mężczyzn symbolem majestatu kobiecego, a zarazem kobiecego czaru i wdzięku. Żeby godnie czcić, a zarazem kochać; dali jej tę nazwę szczytną a pieszczotliwą zarazem.
Więc rano Coto brał na plecy kołyskę, Jasiek grabie, „matka“ na ręce „pannę młodą“ i szli do roboty.
Kołyskę zawieszano w cieniu na drzewie, dzieciak osłonięty od owadów zasypiał, a polany, gdzie grabili, rozbrzmiewały wnet śpiewem i śmiechem.
Coto wnet zrozumiał, jak siano zbiera się w wały, jak się je potem gromadzi na „szczynki“ i znosi na grabiach wysoko, nad głowę, i kładzie w kopice. Oni znosili, „matka“ składała, uwijali się na wyścigi, podnieceni, rozbawieni, śmiejący, pomimo, że skwar smalił ich lica, a pot parował na plecach. A gdy skończyli kopicę i chłopcy odpoczywali i dopadali chciwie do bakłaszki z wodą, „matka“ odwiedziła gniazdo zawieszone na gałęzi, dobywała swe pisklę, karmiła je i — ucałowawszy — usypiała kołysząc i nucąc.
Dzieciak był widocznie zdrów, bo nie grymasił, i jakby rozumiał, że nie mają ludzie czasu do zabawy, zasypiał posłusznie.
Czasami od kosiarzy dochodziło ostrzenie kos i pod wieczór zjawiał się Pantera, jak mówił: w konkury do żony. Brał dziecko na ręce i nosił je, pokazując kwiaty i motyle, i prawił różne gadki.
Matka zostawiała ich wtedy i szła do chatniego gospodarstwa.
Umiała je prowadzić i miała czas na wszystko. Chata była umyta i ukwieciona, posiłek zwarzony, bydlątka dopatrzone, odzież i bielizna uprana. Gdy wracali z roboty, mogli spoczywać, nawet drwa znajdowali urąbane i pościele czysto zasłane, a kobieta uśmiechnięta, jasna wewnętrzną szczęśliwością miała dla każdego dobre słowo, żart i staranność.
W duszy Cota, którą miasto, koleżeństwo i złe książki już skaziły, odzywały się czasem głosy jakby wstydu i skargi. „Matka“, jakże on bywał dla swojej zuchwałym, lekceważącym, niechętnym. A profesorowa! Boże, czy Pantera o niej zapomniał, czy nie zażartuje kiedy, wobec tej „matki“, i co ona wtedy o nim pomyśli. A wiersze, które pisał do Wandy Albersonówny, znajomej ze schodów, rozczochranej, rudej zalotnicy, pensjonarki!
Przechwalał się przecie z jej zaczepek, spojrzeń i chichotu przed kolegami, mówili przecie często o rozpuście i drwili z panien. Coto nie śmiałby odezwać się o tem do Jaśka, z którym przecie zawarli przyjaźń i zmawiali się na różne awanturnicze wyprawy i snuli fantastyczne życie.
Najbliższym celem tych marzeń było otrzymanie leśnych nazw i przyjęcie w poczet leśnych ludzi.
— Tobie pół biedy, Jaśkiem Cię wołają, ale mnie jak kto powie: Coto! — to jakbym w ucho dostał. Już się o nic nie pytam, już wszystko leśne rozumiem i zawsze: Coto!
— Trzeba czemś się wsławić, coś zdobyć. Żeby tak nazwali Lisem?
— Lis, dobrze! Ale jak to zdobyć?
— Czekaj! Jak się z sianem skończy, poszukamy jam. Wykopiemy całe gniazdo! Wódz Rosomak będzie rad, bo lisy tępi. Albo żeby znaleźć orle gniazdo, ale to chyba na przyszły rok! Ot, Orłem się zwać!
Marzenia te przerywały sen, a może i we śnie dalej się snuły, bo często w nocy Szczepański lub Pantera trącał chłopaków i upominał:
— A to rajkocą i krzyczą przez sen jak żaby w błocie.
Chłopcy milkli przestraszeni:
— Ojej, jeszcze nas Okrzakiem lub Bąkałą nazwą! — szeptał Coto.
Gdy kopic postawili kilkanaście, zjawił się pewnego ranka na polanie gdzie grabili Pantera oklep na Łatanej skórze, ubranej w chomont i zawołał:
— Coto, postąpisz z piechoty do konnicy.
— Aha, jutro stogi staną! — ucieszył się Jasiek.
— Nie jutro, a dziś. Do południa trzeba kopice wszystkie ściągnąć ot, tutaj, a od obiadu cały leśny naród stoży.
— Rozkaz ojca Odrowąża, bo jutro ulewa!
— Oj, to dobrze! — wyrwało się chłopcom.
— Że pokosy zmokną to dobrze!? Oj, gospodarze, z was, co mają tylko stodołę pod kapeluszem, a w niej wróble się gnieżdżą! No, żywo, bierz Jasiek linkę, a ty Coto, gramol się na szkapę! A może ci zydelek podać? Zaczynajcie od najdalszych. Muszę, matko, z żonką się przywitać! Wziął dziecko na ręce i zaczął z niem tańczyć, pośpiewując:
Pada deszczyk, pada, po drobnej krzewinie
Kochaj że mnie, żonko, ino nie zdradliwie.
— Oj zięciu, zięciu, deszczu nie wywołuj, córki mi nie bałamuć, a chłopaków pokieruj! — śmiała się Szczepańska.
— Prawda! Coto pewnie pojęcia niema, czy koń ciągnie pyskiem czy ogonem.
— Są ludzie, co ciągną tylko językiem! — warknął Coto.
Pantera parsknął śmiechem.
— A toci rekrut pyskaty. Ochrzczę cię napewno Gęba Rusznica. Zobaczysz! No, jazda smyki!
— Może pyskować Coto, gdy mu ubliżają! — ujęła się Szczepańska. — Za dwóch robi i składnie mu idzie na cud!
— No, kiedy matka za nim, to już nie ubliżę. Zajeżdżaj Coto do tej kopicy. Stój!
Tedy otoczył kopicę linką, przyciągnął na supeł, założył zań orczyk, który się wlókł za postronkami chomąta, i uderzył dłonią po grzbiecie klaczy.
— Jazda, kieruj po równem, na polanę.
Zgarnęła się w sobie Łatana Skóra i posunęła się jak żywa kopica. Jasiek z Panterą eskortowali.
Gdy trzy kopice były ściągnięte, Pantera zostawił robotę chłopcom, a sam zaczął łozę rąbać i ułożył spód pod stóg. Na sygnał obiedni robota była skończona i chłopcy oba konno ruszyli do chaty — śpiewając.
— Będzie deszcz! Dziadzio się nigdy nie myli. Popłyniemy na jezioro, na raki, na rybę — będziemy pływać, nurkować! — cieszyli się rzetelnie, jak dzieci!
Odrowąż po niebie frasobliwie śledził, nie dał chwili spoczynku. Ledwie przełknęli strawę, już pędził.
— Żywo, widły, grabie! Wszyscy! Chałupę zostawić pustą. Żywo, bo nie zawierszymy! — Pobiegli wszyscy kłusem. Założono stóg, stary stanął na tym spodzie, a wtedy wszyscy, z gorączkowym pośpiechem, zaczęli zbierać siano na widły i podawać mu w górę.
I znowu przekonał się Coto, że był głupim rekrutem. Gdy tamci wszyscy nabierali na widły naręcza ogromne, że aż się gięli pod ciężarem, gdy wznosząc brzemię zadawali na stóg, jemu siano umykało, rozsypywało się, że donosił puste widły, i rozpoczynał robotę napróżno blizki płaczu, a omdlewający z nieużytecznego wysiłku.
A towarzysze byli tak zajęci, tak spieszyli, tak ciężki mieli trud, że wprawdzie nikt zeń nie drwił, ale też nikt nie uczył i nie pokazywał sposobu. Pracowali milcząc, popędzani jakąś grozą, która się zbierała w niebie, wypełzała z ciemniejącego widnokręgu.
Stóg rósł, niknęły w nim kopice — był już tak wysoki, że przystawiano doń drabinę, wbito między szczeble żerdź, na której konno umieścił się Szczepański, odbierał pełne widły i podawał wyżej. Zwijali się zajadle, gorączkowo, bez chwili odetchnienia, aż z góry rozległ się głos Odrowąża.
— Zawierszam. Dobra nasza! Zbierajcie czysto, obierajcie boki grabiami, szykujcie powrósło! Już nam deszcz nie straszny. A deszcz już leciał, już wicher się zrywał, chmury wychodziły nad las, zaczynało w nich huczeć, jak werbel na bitwę.
Ludzie jeszcze zajadlej pospieszali.
— Powróz prządź, ot tak! — zawołał Jasiek zdyszany, przypadając z Cotem do stogu i snując zeń siano, które Szczepańska skręcała w powrósło.
A tamci zbierali rozstrzęsione resztki kopic i podawali, wołając ochryple.
— Zabieraj — hop — odbieraj!
Wicher począł się z nimi borykać, szarpać siano, wydzierać z rąk brzemiona.
— Dawajcie sznur! — krzyknął Odrowąż.
Podano mu dwa, skrzyżował je na szczycie, końce utwierdzono w ścianie, z wideł uczyniono parę stopni, po których stary zsunął się na ziemię.
Tedy się przeżegnał — jakieś litery w powietrzu w stronę chmury nakreślił.
— Nad chudobą naszą i nami Bóg łaskaw, dał czas i siłę — by dokonać. Niech Mu będzie cześć i chwała.
— Na wieki wieków Amen! — dopowiedzieli.
I stali chwilę wszyscy na widłach wsparci, dech łapiąc i znojone twarze do wichru zwracając, a wtem lunął deszcz i grzmot uderzył z chmury.
Tego wieczora, gdy Coto chciał wziąć łyżką do ręki, nie zdołał zgarnąć palców.
Zawstydził się i spojrzał, czy kto to widzi. Ale wszyscy jedli i gwarzyli, tylko Żuraw nań patrzał, głową skinął porozumiewawczo i nieznacznie wywołał go do komory.
Kazał mu się rozebrać, położył na swej pościeli i jął ramiona i ręce masować. Chłopak usypiał, śmiertelnie znużony i tylko szeptał:
— O, dziękuję, dziękuję. Bylem mógł jutro z wami razem się znoić! O, bylem mógł. — I zasnął. Żuraw go okrył i rzekł z cicha do wchodzącego Rosomaka.
— Zwyciężył leśny duch. Rodzi się w nim nasza dusza.
— Chwała Bogu! Będzie szczęśliwy! — odparł Rosomak, przesuwając serdecznie ręką po ciemnej głowie śpiącego.
Nazajutrz padał deszcz, ale Odrowąż zakomenderował kośbę, więc chłopcy nie mieli wakacji, ale zato koszenie mokrej trawy było lżejsze i upał nie obezwładniał, więc dotrzymywali starszym kroku.
Dopiero po dwóch dniach, gdy dużo było zwalonej trawy, a pogoda się nie ustalała kosiarze spauzowali i rozpierzchli się. Rosomak z Odrowążem popłynęli na połów, Szczepański z Żurawiem i Panterą darli łozę i pletli chodaki, a chłopcy pobiegli w las, by wyszukać lisich jam zamieszkałych. I tak myszkując, gapiąc się, zaglądając do gniazd, usłyszeli w powietrzu dziwny szum. Nad polaną nisko leciała szara kula.
— Rój, rój! — krzyknął Jasiek i pognał; skoczył i Coto i rozpoczął się szalony pościg. Przez krze i zwały pędzili, ciskając na rój garście ziemi, liście, gałązki, krzycząc zdyszani, podrapani, a zajadli.
Jakaś pierwotna żądza zdobyczy ogarnęła ich — jakaś pasja praojców bartników. Darliby się tak przez bagna, trzęsawiska, wody — nie ustaliby — chyba martwi.
Aż wreszcie rój zmęczony opadł na krzew kaliny, na spoczynek.
Ciemne mrowie owadu uczyniło jakby szare grono i znieruchomiało.
— Wody, wody! Kropić, bo się za chwilę porwą. — komenderował Jasiek.
Coto przyniósł wody w kapeluszu i prysnęli na rój.
— A teraz co? Co z nimi robić? — pytał zdyszany.
— Dawaj koszulę, moja podarta! — jąkał Jasiek bez tchu, pomagając towarzyszowi rozebrać się. — Związuj kołnierz i rękawy witką łozową — mocno — ot, tak, prędzej, nim się opamiętają i zaczną ciąć. Podsuń koszulę pod gałąź. Trzymaj, uważnie, żeby wszystkie zamknąć. O, już się burzą! Ani drgnij! Trzymaj, niech tną, my przecie leśne ludzie. Cierp, cierp — zaraz gałąź utnę.
Coto zaciął zęby, spełniał rozkazy, otoczyła go szara ćma, poczuł na ciele piekący ból, brzęk gniewny, zapach kwaśny jadu, ale się zapamiętał w postanowieniu, ani pisnął, ani się opędzał.
I oto tryumfujący stanęli po dokonanem dziele. Obadwa spoceni, zziajani, brudni — jeden do pasa nagi — i poznaczeni śladami żądeł.
I trzymali jako zdobycz cudaczny worek z koszuli, w którym huczał rozpacznie uwięziony rój.
— Czyja będzie zdobycz? Bo teraz napewno dostanie się nazwę! — rzekł Jasiek. — Dobrze będzie, jak nazwę Bartnik! Ja straszną mam do pszczół ochotę. Ale i tyś gonił, i wodę przyniósł, i koszulę dał, i ciebie więcej ścięły! Chcesz — to nieś!
Zawahał się Coto — pomyślał. Byłaby to jego pierwsza zdobycz i pozbyłby się nienawistnego przezwiska, ale czuł, że toby było fałszem.
— Nie, tobie się należy. Jabym nie wiedział co to leci — anibym ścigał, ani wiedział jak uwięzić! Nie! Ty nieś!
— Dziękuję ci. Teraz z nami braterstwo na śmierć i życie. — wykrzyknął rozpromieniony Jasiek. Włóżże moją koszulę, a ja lecę z rojem. To się wódz ucieszy! Świętojański rój — to skarb!
W osadzie zeszli się wszyscy na obiad, gdy wpadł Jasiek, nagi po pas, ze swą zdobyczą w garści i zdyszany wołał:
— Do wodza, niosę zdobycz.
Rosomak wyszedł z chaty, a chłopak wyrecytował orację, którą sobie ułożył.
— Leciał rój — ja za nim. On na skrzydłach — ja piechotą — i dognałem. Zebrałem w com miał na sobie — i przyniosłem. Proszę wodza o borową nazwę, i żem jest leśny ludź — jako wy starsi!
Coś mu się splątało w oracji — ale Rosomak zrozumiał i, biorąc mu z rąk zdobycz, rzekł bez uśmiechu, bardzo poważnie.
— Zuch jesteś. Rozważymy twe życzenia i dowiesz się wieczorem naszego postanowienia.
— Oszalał chłopak. Nagi biega po puszczy! Nie wstyd ci? — wdała się matka i wepchnęła Jaśka do alkierza.
— Do wieczora barć masz wystroić na przyjęcie twego roju! — zawołał za nim Odrowąż.
— Mam, dziadu, mam — chojar upatrzony! — odpowiedział chłopak zdyszany, kręcąc się w rękach matki, byle prędzej się oblec i lecieć.
Umieszczono rój w cieniu, uwieszony u gałęzi, i wnet wszyscy ruszyli, by mieszkanie mu urządzić. Zabrali ze sobą długą drabinę, sznury, narzędzia i Jasiek tryumfujący poprowadził.
— Będą ludzie z dzieciaka — rzekł Odrowąż, gdy stanęli przy starej, samotnej sośnie wśród leśnej polany. Ma oko! Dziupla ku wschodowi, konar nad nią jak okap. Byle wnętrze nie za obszerne, będzie barć cudna! No, chłopcze, strójże sam.
Jasiek już był na drabinie, a że nie sięgała, „leziwo“ ze sznurów urządził i, zawieszony u wylotu dziupli, dłutem i siekierą otwór oczyścił i wnętrze spenetrował.
Nie mogąc bezczynnie wytrwać, Pantera wnet po sznurku z hakiem aż na górny konar się wydźwignął, konno na nim zasiadł i jak dwa dzięcioły kuli!
Podawano im z dołu narzędzia, mech, glinę, wreszcie zatwór z deski i ćwieki.
Po paru godzinach karkołomnej roboty zeszli na ziemię i pokładli się jak martwi ze zmęczenia — ale barć była gotowa.
— Będzie ta sosna Piastem się zwać — rzekł Rosomak.
Odrowąż spojrzał na słońce.
— Biegaj, Jasiek, po rój! Można osadzać.
Nadchodziła najcięższa próba bartnego egzaminu. Bez żadnej osłony twarzy i rąk, bez skropienia wodą, bez dymu — musiał Jasiek rozdrażniony niewolą rój przeprowadzić do nowej osady.
Gdy wstępował na drabinę, w zębach trzymając huczące pszczoły — Odrowąż komenderował.
— Żebyś się nie spieszył, żebyś się nie oganiał, żebyś się na nie nawet w myśli nie rozgniewał. Po głosie słychać, że matka jest — więc się nie zerwą. Ża pazuchą łyżkę masz. Pomalutku czerpaj, i do oka puszczaj. A uważaj na matkę, żebyś nie uraził.
— Pomogę mu! — rzekł Rosomak, porwany swem amatorstwem i wciągnął się po sznurze na górny konar.
— Wolę się gapić z dołu! — mruknął Pantera,
We dwóch na górze było lżej. Rosomak związkę potrzymał. Jasiek się wygodnie na leziwie umieścił. Otworzono więzienie, szara ćma otoczyła ich, ale już Jasiek pierwszą garstkę do oczka przysunął — i z cicha, radośnie szepnął:
— Idą.
Obadwa wlepili oczy w szarą, ruszającą się masę i nagle Rosomak, przechylony zupełnie głową na dół, zanurzył rękę w mrowie i szepnął.
— Matka.
Pięść jego szara była jak kłębek. Przesunął ją do wrót barci i obadwa zaśmieli się cicho, radośnie.
— Poszła! — szepnęli.
— Niechże jej będzie szczęśliwie! — rzekł z dołu Odrowąż, kręśląc krzyż nad barcią.
Teraz mądra ćma rzuciła się do barci całą masą — jakby rzeką szarą, jakby armją karną. Szły, szły, jakąś piosnkę nucąc, poruszając skrzydły jak proporcami, obładowane miodem, kwietnym pyłkiem, błyszczące od blaszek wosku.
Miały ze sobą wszystko co trzeba, by swe państwo założyć, pobudować, rozmnożyć się na miljony syte, karne i bezmiernie pracowite.
Teraz już tylko trzeba było czekać by przeszły Te, co zleciały, opadały i maszerowały nie gniewne, te, co były obsiadły ludzi, szły po rękach, nie tnąc wcale.
— Na podziw dobre! — rzekł Jasiek.
— Mądre — dodał Rosomak. Jakem matkę trzymał, ani jedna nie ucięła. Ależ bogaty naród. Będzie ze dwa garnce!
— Mam dla nich bukiet na nowe siedlenie — zawołał z dołu Żuraw, ciskając wiąz malissy i macierzanki.
Uchwycił Rosomak i zatknął nad zatworem barci.
— No, złaźcie! — wołał Pantera. — Pójdą i same, bez waszej namowy.
— Ale! — upomniał Jasiek. — Nie wolno się spieszyć! Nam tu dobrze. Tak cudnie pachnie żywicą, miodem i ziołami — i tak pięknie patrzeć jak ordynkiem maszerują i śpiewają.
— Różne bywają przyjemności — trzeba wierzyć. Wódz już pół godziny głową na dół leży, a ty siedzisz na pętli, bez oporu pod nogami.
— Wiadomo, bartnicka robota i uciecha — rzekł sentencjonalnie Jasiek.
— No, to się cieszcie — my idziemy kosy klepać.
Tego dnia, gdy spożyli wieczerzę i zapalili fajki, Rosomak się odezwał.
— Czy jest tu między nami Jasiek Szczepański?
Chłopak oczy podniósł, ale nim usta otworzył, odpowiedział Pantera.
— Niema tu nijakiego Jaśka Szczepańskiego, jest Bartnik borowy, nasz druh i towarzysz.
— A czy ten młody bartnik miłuje pszczoły, nie krzywdzi ich, nie rabuje, nie gniewa się gdy kłóją, nie chowa ich dla przeklętego pieniądza?
— Nie handlarz, a miłujący jest! — rzekł Odrowąż.
— I będę! — szepnął Jasiek.
— A czy ten Bartnik, co chce naszym być — miłuje Boga, Stworzyciela tego boru?
— Miłuje, pacierz serdecznie mówi i nigdy nie kłamie. — rzekła matka.
— A czy ten Bartnik miłuje i nie uczyni krzywdy Wszelakiemu bożemu stworzeniu, co tu z nami żyje i rośnie w tym lesie?
— Jako towarzyszy i przyjaciół miłuje i szanuje! — rzekł Żuraw.
— A czy ten Bartnik nie ma w lesie czegoby się lękał w dzień, czy w ciemnej nocy?
— Ja się ino lękam wstydu! — odpowiedział hardo Jasiek.
— A czy ten Bartnik umie wszelką leśną robotę, by w boru mógł żyć — choćby sam został?
— Potrafi! — rzekł krótko, zawsze milczący Szczepański.
— Tedy Bartnik borowy jest naszym druhem i towarzyszem rodzonym! — zakończył Rosomak, wyciągając do chłopca prawicę do uścisku.
Powstał Żuraw i Pantera — podali także dłonie, a potem chłopak wyrwał się na boży świat, bo nie chciał, by kto ze starszych widział, że mu z oczu leciały łzy, a w piersi tak się tłukło serce, że słowa nie potrafił wymówić. I odtąd nikt nań nie zawołał: „Jaśku“, boby nikomu nie odpowiedział — ino dla matki czynił wyjątek.
Po tym chrzcie leśnym, mężczyźni wzięli się do klepania kos i Odrowąż rzekł do Rosomaka.
— Widzi się dziecinną zabawkę — ale taką co jej chłopak nie zapomni przez żywot. A pokieruje go w pracy i uchroni od podłości. Dzieciuch Bartnikiem zostanie. Milczał chwilę Rosomak, zapatrzony w klingę kosy — potem się wyprostował, objął oczami rozkochanemi las i niebo.
— Dziecinność! — rzekł zamyślony. — Mnie się zdaje wielkim skarbem, że my tu wszyscy mamy dusze i myśli dziecinne. Może idziemy ku Królestwu Niebieskiemu, wedle Chrystusowych słów obietnicy.