Lato leśnych ludzi/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lato leśnych ludzi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Potrafi! — rzekł krótko, zawsze milczący Szczepański.
— Tedy Bartnik borowy jest naszym druhem i towarzyszem rodzonym! — zakończył Rosomak, wyciągając do chłopca prawicę do uścisku.
Powstał Żuraw i Pantera — podali także dłonie, a potem chłopak wyrwał się na boży świat, bo nie chciał, by kto ze starszych widział, że mu z oczu leciały łzy, a w piersi tak się tłukło serce, że słowa nie potrafił wymówić. I odtąd nikt nań nie zawołał: „Jaśku“, boby nikomu nie odpowiedział — ino dla matki czynił wyjątek.
Po tym chrzcie leśnym, mężczyźni wzięli się do klepania kos i Odrowąż rzekł do Rosomaka.
— Widzi się dziecinną zabawkę — ale taką co jej chłopak nie zapomni przez żywot. A pokieruje go w pracy i uchroni od podłości. Dzieciuch Bartnikiem zostanie. Milczał chwilę Rosomak, zapatrzony w klingę kosy — potem się wyprostował, objął oczami rozkochanemi las i niebo.
— Dziecinność! — rzekł zamyślony. — Mnie się zdaje wielkim skarbem, że my tu wszyscy mamy dusze i myśli dziecinne. Może idziemy ku Królestwu Niebieskiemu, wedle Chrystusowych słów obietnicy.
Dziesięć zamożnych stogów stanęło po polanach, owoc ich znoju i trudu. Czerwiec się kończył, słonecznego tryumfu i majestatu miesiąc, przepych barw, wzrostu i woni. Las był cały w kobiercach kwietnych, rozświegotany młodzieżą ptaszą, a już owocny, bo jagodniki dojrzały i barwiły ziemię.
Ludzi znój i trud zczernił, zesuszył, ale skrzepił, a Coto tak wyrósł, że odzież Żurawia nosił, a w drzwiach chaty musiał się schylać. Gdy skończyli sianokos, Odrowąż posłał Bartnika do domu, by obejrzał zboża, czy gotowe do żniwa, a pozostali zajęli się rybołóstwem, zaniedbanem przez pewien czas. Brodząc po wyschniętych zalewach, Pantera z Cotem obmyślili zapalić Kupalny Ogień, bo była to właśnie wigilja Św. Jana. Brodzili i wyciągali raki z pieczar. Połów był wspaniały, okazy olbrzymie.
— Ja to miejsce znam oddawna w sekrecie — śmiał się Pantera. To raczy matecznik. A spełzło się to plugastwo tutaj, od zeszłego roku — do zadartego przez wilki łosia. — Zadarły olbrzyma, bo się walił ciężarem w lód, a one wierzchem się trzymały. Ale jak zadarły, ginąc, w głąb poszedł i tylko rakom się zdał. Przypadkiem, brodząc, znalazłem w wodzie łeb i rogi. Siedmnaście miał rosoch. Patryarcha był.
— Czerep i rogi wydobyliśmy z wodzem, ale co do raków tom mu się nie pochwalił. Oni czasem trzy dni nic nie dostaną, a ja idę jak do spiżarni.
— Co my teraz będziemy robili, jak siano gotowe? — spytał Coto.
— Pomożemy w żniwa Odrowążom, a potem wódz myśli groblę rzucić na tę topiel do starych Puhaczych Chojar, żeby tamtą stronę módz zbadać dokumentnie. Tamtędy można będzie do Żurawich Lęgów się dostać i może remizy znaleźć. Hej! roboty nam nie zbraknie, ale w dzisiejszy dzień — nas wszystkich pierwszy smętek trąca!
— Dlaczego?
— Słońce od dziś mniejszeje! Idzie ku jesieni, ku zimie, ku nocy. Ha, trudno! — stęknął i, aby smętek odegnać, dodał:
— Kupałę zapalim na Wdowiej Górze. Widna będzie aż na stałe lądy — gdzie ludzie mieszkają. No, mamy ćwierć raków — dosyć na wieczerzę. Zostawimy matce w chacie i skoczymy stos kupalny przygotować.
Szczepańska, czyniąca wielkie porządki w chacie, przyjęła mile zdobycz, a oni, nie czekając powrotu towarzyszy, pobiegli w bór, a gdy wrócili o zachodzie słońca — Pantera oznajmił:
— Wodzu, palimy Kupałę. Ściągnęliśmy stos pod niebo wysoki.
— Dobrze. Wszyscy pójdziemy! Tylko ryby mnóstwo do sprawienia. Gromadnie trzeba pracować, żeby do wieczora skończyć!
Mniej się to Panterze podobało, ale stanął z innymi do roboty.
— Nie będzie głodu w post, mówił. Żeby jeszcze grzyby obrodziły — to zimować będziemy jak króle. Ot — i Bartnik wraca.
Bartnik przyniósł więź kłosów żytnich i ciężki tobół zapasów — przytem różne wieści ze świata.
Ziarno wyłuskał na dłoń Odrowąż — obejrzał, w zębach sprobował.
— Dopiero po Św. Pietrze można żąć — zdecydował.
— Pobujamy jeszcze tydzień po borze! — szepnął radośnie Bartnik do Cota.
— Jagodny tydzień! — rzekła Szczepańska. — Raki gotowe — chodźcie wieczerzać!
Zasiedli w koło stołu — gdzie się barwiły misy — pełne — i wśród chrzęstu łamanych kleszczy Pantera rzekł:
— Coto, wiesz ty — że ci trzeba samemu iść do Wdowiej Góry i stos zapalić!
— Dlaczego?
— Bo pierwszy raz Kupałę palisz i nie masz kwiatu paproci.
— A wy macie?
— Wszyscy.
— Eh — ja ta w to nie wierzę.
— Przyznaj się, że tchórzysz, albo, te nie trafisz w ćmie!
— Żadna sztuka trafić, ani się lękam.
— No — to idź! Dokaż!
Spojrzał Coto po wszystkich. Zdało mu się, że Bartnik się uśmiecha, że Rosomak bada go wzrokiem wątpiącym, że Odrowąż brwiami poruszył.
— Co to strasznego? Pójdę! — rzekł śmiało.
— W boru, po nocy, niesamowito! — rzekła Szczepańska. — Pantera się ino droczy — pójdziemy gromadą — śpiewając. Kto niezwyczajny — to może i zabłądzić i zamknąć.
Ale to tylko podnieciło chłopaka.
Zerwał się, wziął kapelusz, zapałki, zatknął siekierę za pas — i wyszedł.
— Oświecę wam drogę! — rzucił junacko, zamykając drzwi.
Ale na dworze, z jasności izby, ogarnęła go ciemność i długą chwilę szedł znajomą ścieżką — na oślep. Gdy się opatrzył, nie bardzo rozpoznawał — gdzie jest, ale szedł śmiało polaną, licząc, że przecie na szlak trafi. Jakoż odnalazł przetarty trop, ale zarazem wnurzył się w gęstwę, że już gwiaździstego nieba nie miał nad głową, i ogarnęły go tajemnicze, niepokojące nerwy szmery boru. Zaczęła go trapić niepewność drogi w mroku, drażnić szelesty, trącania gałęzi, mdłe światełka próchna i wreszcie stanął, czując, że mu serce bije na trwogę, a pot występuje na skronie.
I zaczął sobie w myśli powtarzać słowa Bartnika przy leśnym chrzcie.
„Ja się lękam ino wstydu” — i poczuł, że mu się dusza krzepi.
I nagle zaczął śpiewać, bo mu strzeliła myśl. „Najlepsza kompan ja — piosenka — i strach prysnął“ jak czarem; rozejrzał się przytomnie, poznał tuż obok olbrzymi jałowiec — był na ścieżce.
— „Hej bracia sokoły“! — śpiewał coraz głośniej — i ruszył naprzód, już opanowawszy trwogę. Gdy się z gąszczy wydostał, poznał, że drogi nałożył, ale się na haliźnie po niebie zorjentował i pewny kierunku tryumfował:
— Pantera się okpi na mnie! Trafię! Bylebym dobrze ominął tę małą topiel i odnalazł suchy bródek, między torfami. — Już się nie lękał. Tylko raz zadygotał gdy mu z pod nóg jakiś zwierz się porwał i z łoskotem runął w gąszcze. Ale to sekundę trwało i już za zwierzem skoczył — myśląc:
— Ten mi bród wskaże, bo nie głupi topielą iść.
Jakoż po chwili odnalazł przesmyk suchy, zatlił zapałkę i trop na piasku obejrzał.
— Dziki — ależ gmach! Odludek — emeryt — szepnął.
A potem wnurzył się w bród i człapał po wodzie bezpieczny, że nie ugrzęźnie i że dopiął swego.
Przed nim wznosiło się Wdowie Wzgórze. Był to najwyższy punkt tej wielkiej połaci dzikiego kraju, jałowe wzgórze piasków, usypane przedhistorycznemu pracami przyrody.
Przez czasy mnogie macierz przyroda nie znosząca jałowości zasiała tam źdźbła nasienne, nauczyła rośliny żyć na wydmie. W zagłębieniach osiadły wrzosy, tworząc zwarty kilim; na łysych czubach chwyciły się ziemi szorstkie trawy o siwych wiechach puszystych — mchy i porosty — a wśród nich jak klejnoty barwiły się w lato słoneczne żółte nieśmiertelniki, karłowate macierzanki i drobniutkie czerwone gwoździki.
— Patrzcie, jak się nasza Wdowa „wypimpiszyła“ — mawiał Pantera. — Nadziała na siebie bursztyny, ametysty i nawet nieco rubinów. Babsko udaje tylko nędzę!
Na najwyższym szczycie wydmy czerniał tej nocy stos olbrzymi, u którego Coto się wyciągnął i czekał przybycia towarzyszy.
Noc była cicha, przejrzysta, bezmiesięczna, ale pełna gwiazd i rozmarzającej lubości letniej.
Lelaki i sówki przemykały lotem bezszelestnym, polując na ćmy; z gąszczów odzywały się nawoływania żerującego zwierza, chrzęsty, szmery — z jakichś bardzo odległych ludzkich osad dochodziły szczekania psów.
Coto zapatrzył się w gwiazdy, zadumał. Pieśni płynęły mu z duszy — jakby wtopionej w to niebo i byt natury.
Czuł się zarazem bardzo małym — i bardzo potężnym: — atomem — ale atomem olbrzyma. A wtem z daleka dobiegła doń melodya.
Towarzysze szli od chaty i Rosomak nocy tej czarownej przygrywał na skrzypcach.
Wtedy Coto zapalił stos.
Płomień jął się suchego igliwia i mchu, zaczął biegać — jako jego obyczaj był, spiesznie, łapczywie — wydzierać się ku górze, klaskając, pogwizdując, zbierając moc do wybuchu.
A oto do tonów skrzypiec dołączyły się głosy ludzkie — kobiecy, wysoki, górujący — i stare, jak owe bory, nawoływanie odwiecznej piaśni: „Łado, Łado — o Kupało“.
Stos zapłonął — strzelił ogień ze szczytu — zabarwił purpurą i złotem niebo, oświetlił jaskrawo całe wzgórze.
— Zuch, Coto! — zawołał Pantera. — Północ! Znajdziesz, rekrucie, kwiat paproci.
Ostąpili wszyscy ogień, kończyli obrzędową pieśń, a potem Rosomak rzekł:
— Może przed wiekami — to jedno wzgórze sterczało nad masą wód jakiegoś wewnętrznego morza, i ludzie, mieszkający nad wodą, krzemieniem uzbrojeni — w skóry i łyka odziani — w tęż noc — aryjską pieśń do słońca już śpiewali.
— Tu są na szczycie wzgórza odwieczne lisie nory — rzekł Żuraw. — W wygrzebanym piachu znalazłem raz parę krzemiennych grotów.
— Hej, co w tej ziemi nie leży. Ludzkich kości i skarbów! — rzekł Odrowąż.
— Bośmy się położyli jako stróże na szlaku łupieżców, rabusiów i barbarzyńskiej dziczy, albo jak tama chroniąca ląd od zalewu. Przez wieki ileż razy na tej może samej górze płonęły nietylko kupalne ognie — a znaki płomienne czujności, trwogi — wołania: Orda idzie! Kozactwo idzie! Hetmańskie, starościńskie, wojewódzkie wici ogniste: „Kto duży — do znaku, kto słaby — w tajnie boru!“ Wy jeszcze, ojcze, takie znaki widzieli — my już nie, i dlatego myśmy zawsze w duszy smutni!
Zapatrzył się Rosomak w ogień, a wtem chłopcy poszeptali ze sobą i kopnęli się w las. Rozległ się łoskot siekier i wrócili uginając się pod ciężarem rosochatego, smolnego pnia.
Rozchybotali go i cisnęli w środek żaru.
— Łado-Kupało! — zawołał Bartnik. — Płońże, płoń na nasze młode szczęście, byśmy doczekali ognistych wici — do Znaku!
— Ot — i nie smęćcie się, Panie! — rzekł Odrowąż. Doczekacie się i wy. Jak żywie duch — to śmierci nie trza się lękać. Sen-ci to tylko czasowy!
A chłopcy spojrzeli po sobie, wyprostowali się, wyciągnęli po żołniersku:
„Jeszcze Polska nie zginęła“ zagrzmiało jak sygnał trąbki bojowej.
Wszyscy powstali i odkryli głowy.
Hej — rubieże dalekie Rzeczypospolitej, hej kresy ciche, puste, zdławione, wyludnione, wymordowane, wysiedlone, zamarłe dla szpiegowskiego oka tryumfującego łupieżcy — kata, kordonami bagnetów i ziemskiej mocy, dokumentami rządów potężnych i kongresów od Macierzy oddarte i z kart wykreślone!
Taki wasz głos i takie w tobie kości i skarby leżą i oczekują na zew od Matki-Pani!
I, gdy pieśń przebrzmiała, Odrowąż zaczął opowieść, co była jednym paciorkiem w różańcu dziejów.
— Jak nas rozbili pod Horkami, przedarliśmy się we czterech i zapadli w bory. Pan Seweryn, wasz stryj, ranny był w rękę, ja ino draśnięty po karku, ale było z nami dwóch kolegów z Korony. Jeden z Siedleckiego — i chorąży, Warszawiak. Podlasiak już miał pod czterdziestką, żonaty i dzietny; chorąży, dzieciuch gołowąs — kędyś ze Starego Miasta łyk, a zwał się Stacho Dziembor.
Małe to było, chude, czerniawe, pyskate, kłótliwe i szczekliwe, a zacięte i śmiałe jak jazwiec. Kulę dostał w biodro i wynieśliśmy go na rękach. Krwawił i mdlał — i tylko do mnie szeptał.
— Daruję wam Segelasówkę moją — tylko wynieście mnie, by psie krwie Orła nie dostały.
A sztandara z garści nie popuścił — aż gdy go gorączka do cna zmogła już w bezpiecznej kryjówce, a i to co się ocknął — to wołał: Mój Znak, mój Znak.
No, dobrze! Zapadliśmy w takie tajnie, com tylko ja jeden znał — i legliśmy. Pan Seweryn, że się na ranach znał, opatrzył wszystkich i mnie wysłano na przesłuchy. Dotarłem do dworu, poszeptaliśmy z kobietami — przyniosłem szmat, chleba, kordyałów, maści, no i tak lizaliśmy się z ran.
Jak gorączka panu spadła, przyszła wieść ze dworu, że ucieczka za granicę konieczna i przygotowana — więc złożyliśmy naradę. Podlasiak i chorąży musieli zostać. Jeden ciężko był ranny — drugi miał go pilnować — aż ja wrócę, pana wyprowadziwszy za kordon. Wtedybym ich dwóch przeprowadził.
Chorąży tedy mi powiada: Kolego, pamiętajcie, że Segelasówka wasza, bo juchom Orła nie daliście, i mnie na plecach wynieśliście. Coś mi się roi, że na Powązkach nie spocznę, ale tu w waszym borze. Mniejsza, żołnierski cmentarz — zielona dąbrowa!
Byle pod swoim Znakiem! Podlasiak mnie dopilnuje i strzelbę doręczy.
Daj wam Boże szczęśliwie.
A Podlasiak powiada: Mnie szpetnie jakaś gorączka nęka, a muszę w swoje strony wracać, bo mam od naczelnika depozyt — całą sakiewkę dukatów mnie przed bitwą zlecił — ostatek kasy partji. I przykazał pod przysięgą — żebym odniósł do Narodowej Rady — wedle tajnego adresu. Tedy pośpieszajcie, kolego, z powrotem.
— A jeśli zginiemy? — powiada pan Seweryn.
A żeśmy żołnierze byli i twardzi — tedy Podlasiak powiada:
— Kto z nas żyw zostanie będzie tu czekać miesiąc — a po miesiącu sam ruszy, bo snać śmierć wam stanęła na przeszkodzie. Rachowalim, rachowali — zgodzili się!
Bo — nam było, zda się, suto czasu, a im trudno było wytrzymać dłużej przy życiu w borze, bez ognia i ciepłej strawy.
I takeśmy się rozstali — na wieki.
Na granicy — w ostatniej chwili, postrzelił pana Seweryna objeszczyk — żem go ledwie uniósł przed pościgiem — trza się było kryć po pustych szopach, mitrężyć, ranę goić — i dopiero po siedmiu tygodniach wróciłem w swoje strony — na śledztwa, areszty, ciąganiny — i baty.
Wykręciłem się jakoś cudem — i, ledwie wolny, poleciałem w bór. Kryjówka była pusta. Schodziłem, zdeptałem, przeszukałem puszczę — pytałem każdego drzewa, każdej piędzi ziemi, zwierza, ptaka, gadu — przetrząsłem gniazda i schroniska, każdą dziuplę i wykrot zbadałem i nic nie odnalazłem. Potem i na Podlasie powędrowałem, dopytałem o dzieci naszego kolegi — nie wrócił do domu.
I tak obydwaj tu leżą — i czekają Bożej chwały.
— Anioł Pański zwiastował Maryi Pannie — zaintonowała Szczepańska.
— I poczęła z Ducha Świętego — odpowiedzieli wszyscy.
Stos płonął, pryskał, łuną na niebie kwitł — po pieśni żołnierskiej — żywi wspominali modlitwą bohaterskie kości.
Ale Pantera nie mógł już dłużej utrzymać swej natury na tak wysokiem napięciu i, gdy skończyli modlitwę, zaczął podjudzać chłopców do skakania przez ogień i różnych łamanych sztuk. Zaprosił potem pannę młodą do tańca i pośpiewując, pohukując okrążał ognisko.
Potem namówił do śpiewu i przy skrzypcach i fletni Żurawia szła pieśń za pieśnią daleko w ciszy nocnej.
A wreszcie zaczęła Szczepańska prawić baśnie kwiecie paproci i skarbach.
Wyciągnięty u ognia, milczący — Rosomak słuchał. Dorzucił słowo Pantera, Odrowąż, nawet Żuraw — nawet mruk Szczepański. On zapatrzony w niebo milczał.
— Wódz zadrzemał — ozwał się Pantera. — A pewnie nie bylejakie cuda widział i słyszał. A, chodząc nocami po puszczy, może w chodaku miał kwiat paproci.
— Nawet go zawsze mam, a i to wam powiem, że każdy z nas go posiadał — odparł powoli. Wszyscy utkwili weń oczy pytające.
— Bo tak — mówił dalej. — W baśni tkwi cała mądrość pierwobytu i trzeba baśń w życie wprowadzić. W baśni śmiałki zdobywają królewny i szklanną górę, i żywą wodę i taką wolę i wytrzymałość trza mieć. Zdobywają szczęście, bo ofiarowują siebie, by słabych, uciemiężonych, zaklętych wyzwolić. W baśni silny wspiera słabego, głupi dobry zwycięża silnego złego — i w baśni stworzenie boże, ptaki, zwierz, gad, owad wraca do przyjacielstwa z człowiekiem, do zrozumienia się — jako być powinno.
W baśni — życia, siły, uzdrowienia, mądrość i jasnowidztwo dają źródła wody — krzepkość daje zbożowe ziarno, na szczycie, na tronie zasiada pastucha rodem, ale bohater z duszy i czynu.
Kto baśń zrozumie — i żyć wedle niej będzie, ten posiadł kwiat paproci. — Ten ma „oczy co widzą, uszy co słyszą“. Ten żyje mądrością przyrody. A jest li kto z nas tu bytujących — coby z doli swej nie był rad, drugim zajrzał, czegoś cudzego, obcego, dalekiego, innego pożądał? — Milczeli wszyscy.
— No, toć kwiat paproci mamy w zanadrzu głęboko — z kąd nie wypadnie: w sercu.
Powstał Rosomak, przeciągnął się — spojrzał po niebie.
— Ot i świt niedzielny. Żórawie stróże już grają. Do dom!
Nikt nie myślał o śnie. Cudny, pachnący, rośny świt wstawał nad puszczą. Chłopcy z Panterą kopnęli się do kąpieli, a Szczepańska rzekła.
— Niedziela jagodna być powinna. Nikomu obiadu nie dam, kto pełnego dzbanka nie przyniesie.
— Trudno — trza matki słuchać — idziemy! — rzekł Rosomak.
— Ale pierogi na wieczerzę sobie zamawiam! — dodał Odrowąż.
Jakoż, gdy chłopcy wrócili po kąpieli, znaleźli chatę pustą — a na progu trzy puste dzbanki i trzy kromki chleba.
— Aha, znaczy — jazda po jagody! — zaśmiał się Pantera, porywając najmniejszy dzbanek. — Można się będzie przespać, najeść czernic i poprosić drozdów, żeby pomogły zbierać.
— Do barci zajrzę, bo tam najwięcej poziomek — rzekł Bartnik.
A Coto, widząc Łataną Skórę idącą wolno na Pastwisko, wskoczył na nią — i tak ruszył w las, na beztroską wędrówkę.
Za matką dreptała mała Agatka, kropka w kropkę, łatka w łatkę pstra miniaturka klaczy — i, bawiąc się, skubała go za chodaki, bo zwykli byli swawolić i uganiać po polanach.
Dzień się zapowiadał upalny i Cota sen morzył, więc się wypraszał.
— Na odwieczerz, Agatko, pohulamy, teraz zaprowadźcie na polanę, pod omszony wykrot, w paprocie, i godzinkę się prześpię.
Klacz też kierowała się na odkryte polany i wyprowadziła go na Murawieweką trybę, gdzie rosła dąbrówka wonna — i wtedy zaczęła się pożywiać pilnie.
Coto ześlizgnął się na ziemię, obejrzał, szukając najwygodniejszego legowiska.
Stare, samotne dęby rosły z rzadka, a zwały porąbanych olbrzymów, oplecione zielskiem, wyglądały jak zielone, mogilne kurhany. Coto wdrapał się na jeden, między suchymi konarami się umieścił i wpół siedząc i wpół leżąc patrzał, czując jak powoli rozkosznie zasypia.
Klacz pasąc się oddaliła się znacznie. Agatka przyzostała, skubiąc dla zbytku paprocie pod jednym z olbrzymów.
Była taka cisza, że słychać było brzęk owadów. Puszcza stała bez ruchu, bez głosu, pławiąc się w słonecznem południu.
I oto nagle posłyszał Coto trzask złamanej suchej gałęzi na dębie, nad Agatką.
Podniósł oczy — i zerwał się jak puszczona z łuku strzała.
Cały dramat trwał sekundy. Na konarze mignął mu potwór w skoku — piorunem strzeliły z mózgu myśli-obrazy: Lithuania, śmierć — ryś — i cisnął się jak pocisk między ten skok zwierza — i źrebię.
Zwierz zwalił się na niego — wszczepił pazury w lewe ramię — obalił na ziemię.
Ból rozdartego do kości ciała, groza tamująca dech — instynkt drapieżny obrony. U twarzy zamajaczała paszcza czerwona, cuchnąca trupem, oczy zieloną źrenicą przecięte — i chłopak za gardło uchwycił bestyę dławiąc rozpacznym wysiłkiem.
Sekundy to trwało, i długo trwać nie mogło: ramię traciło moc, krew z rozprutej arteryi bluzgała strugą — oczy zachodziły mgłą — jeszcze sekunda i będzie koniec...
Walka odbywała się w milczeniu, gdy wtem rozległ się tętent — i gasnącemi oczami ujrzał Coto nad sobą ostatni obraz:
Rozdęte nozdza, błyskające źrenice — łeb klaczy zmieniony wściekłością. Dziko chrapiąc dopadła do zwierza i skoczyła obu nogami na krzyże drapieżnika.
Ozwał się chrzęst łamanych kręgów — zdławiony spazmem śmiertelnym pomruk bólu — i paszcza zwisła bezwładnie na piersi chłopca — ale on tego już ani widział, ani rozumiał, bo stracił przytomność.
I oto zawrzało w puszczy. Klacz, przygważdżając kopytami wroga, podniosła łeb i rżała dziko, a na to hasło „krwi“ — pędem z gęstwiny ukazała się Hatora i dopadła miejsca mordu, rycząc dziko, kopiąc racicami ziemię dokoła. Przytulona trwożnie do boku matki
wtórowała dyszkantem Agatka.
Ten sygnał zwierzęcy usłyszeli Rosomak i Żuraw, zajęci obserwacyą jakiegoś porostu na zmurszałej osice.
— Domowniki na krew trąbią. Coś się tam stało. Lećmy na ratunek.
I pobiegli; dopadli w porę.
Rozległy się sygnały, trąbki, gwizdki, wołania.
Nieprzytomnego chłopaka w mig przyniesiono do chaty — oddano w ręce Żurawia, do ciężkiego, bolesnego opatrunku.
Kręcił markotnie głową Żuraw, a wszyscy stali nad nim bez głosu, przerażeni; dopiero, gdy krwotok doktór zatamował i obandażował ranę, Odrowąż rzekł.
— Nie sumujcie. Żyw będzie. Doktór niech swoje robi, a ja do domu zaraz pójdę i przyniosę swoich leków. Mówię wam — żyw będzie, tylko szmat krwi stracił, to i omdlał. A wy: Pantero ze Szczepańskim
skórę rysią pięknie obciągnijcie, a głowę zaraz do mrowiska zakopcie dla oczyszczenia. Rzadka sztuka, i trza będzie przeszukać; kędyś gniazdo być musi i małe, bo mleczna samica — bestya.
Gdy się Coto ocknął — leżał w komorze na posłaniu Rosomaka i czuwała nad nim Szczepańska. Przy oknie na stoliku Żuraw przyrządzał miksturę.
— Łatana Skóra! — szepnął chłopak.
— Co, dziecko? — szepnęła kobieta.
— Łatana Skóra uratowała. Już było po mnie. Dajcie pić! Doktorze — pewnie lewej ręki nie będzie?
— Będzie, będzie! Na skrzypkach grać będziesz, tylkoś ranny. Jakże to się stało?
— Na Agatkę miał skoczyć — z konaru. Więc myślałem, że odepchnę, uduszę! Nie wiem, nic nie myślałem. — Małej żal było!
Ale to potwór — żeby nie klacz!
Mówił szeptem — rwały się słowa i zapadł w jakieś senne majaczenia. Wieczorem dostał gorączki — i powtarzał.
— Widzi Pantera, widzi Pantera — pokaże się przy okazyi, żem nie Gęba Rusznica, ani Coto głupi! Aha, Pantero, aha!
Czuwali nad nim na przemiany wszyscy — o świcie wrócił Odrowąż — z torbą pełną flaszek i maści i rzekł do Żurawia.
— Dopuści mnie doktór do pacjenta? — Uśmiechnął się Żuraw — i spojrzał wokrąg puszczy.
— Od kilku lat pod waszym rektoratem uczę się w tej Almae Mater — jakżebym waszej nauki nie czcił.
Stary mędrzec wziął tedy chłopaka w kuracyę, zlał ranę pięknie pachnącym balsamem, ugotował z ziół napoju, na rozpaloną głowę przyłożył okład chłodzący, i to sprawił, że po dwóch dniach gorączka spadła i chory zażądał posiłku, a potem spał jaknajspokojniej i poto się tylko budził, by wołać: — jeść.
A wreszcie zbudził się pewnego dnia z uczuciem ozdrowienia i jakiejś wielkiej radości życia.
Wokoło panowała cisza i słoneczność, przez otwarte szeroko okno alkierza słało się ciepło letnie i zapach żywicy. Rozejrzał się Coto — był sam, ale za drzwiami słychać było jakiś roboczy szmer.
— Matko! — zawołał.
Ale zamiast Szczepańskiej ukazał się Odrowąż z miską w ręku.
— A co? Jeść chcesz!
— I jeść, i żyć, i gadać, i śpiewać! Opuściła mnie słabość. Tak mi dobrze! Dziękuję, ojcze.
Zaczął pożerać z wilczym apetytem polewkę, gęstą od ryby i kartofli, zaprawioną obficie śmietaną.
— Matki niema?
— Nikogo niema. Wszyscy u żniwa — ale co wieczór jeden przybiega o ciebie się dowiedzieć.
— Mój Boże, a czy dla mnie żniwa starczy? Już wstanę, ojcze, tylko lewa ręka jeszcze nie słucha!
Usiadł na posłaniu i poczuł pod stopami futro — spojrzał.
— Bestya! — zaśmiał się.
— Należy ci się pod nogami ją mięć, a i czapkę ci Pantera zdobył.
I pokazał Odrowąż dwie małe skórki kociąt.
— Znalazł w dziupli dębowej. Podrapały mu szpetnie ręce, ale całe gniazdo zczezło, dzięki tobie.
A ot — i czerep masz na pamiątkę boju — mrówki oczyściły cudnie.
— Straszny zwierz — chyba mocniejszego niema w puszczy?
— Niema — tylko szczęściem rzadki. Dawniej bywało, że i niedźwiedzia zadarł. Teraz niedźwiedzi niema, ale łoś mu się też nie obroni.
— Wyście go ojcze bili kiedy?
— Mało. Ostatni był lat dziesięć temu. Zadarł łanię i tak się przeżarł, żem go śpiącego na drzewie dopatrzył — i zabił.
Coto siedział zasłuchany.
— Tak dziwnie cicho! — szepnął.
— Bo już lato, Lipiec. Ptaki skończyły gody — owad tylko w skwarze hula i brzęczy.
— To już dawno leżę?
— Trzeci tydzień.
— O Boże! Tyle czasu bez roboty.
— Nie wiele. Zdrową masz krew. Po kłach i pazurach rany jadem jakimś zachodzą i ciężko się goją. Bogu dziękuj, żeś miesięcy nie odleżał.
Ujął go za rękę i począł palce jakimś tłuszczem maścić i rozcierać.
— Będziesz władzę miał, ale nie zaraz. To nic! Grzyby zbierać zdołasz, a to będzie pierwsza robota. Z nowiu już powinny się wysypać, bo ziemia kwitnie.
A wtem prędkie kroki rozległy się w ogródku — i w progu stanął Bartnik, zdyszany i uśmiechnął się radośnię.
— Już uciekasz z posłania. Chwała Bogu.
Uścisnął dłoń chorego, pocałował dziada w rękę i prędko raportował.
— Wódz przysłał po miód — bo jutro u nas dożynki.
— Już — tak prędko! — zdziwił się Odrowąż.
— A bo tak! Jak ludzie zobaczyli doktora z kosą — tak się zlecieli z chorobami — a on powiada: — Zboże nie może czekać; niech kto mnie wyręczy przy kosie, to idę. Tak się zaraz rzuciło pięciu i kobiety do wiązania. A potem znowu przyszła gromada do wodza — żeby jakiś spór graniczny rozsądził i w mig go wyręczyli. No — i położyliśmy żyto i jęczmień i rychlik już koszą. Ino huczy u nas na polu, a śmiechu, a śpiewu, a ochoty — że ha! Wódz kazał miodu przynieść i skrzypce! Zaraz do barci po miód skoczę — inobym chciał mleka się napić, bo straszny skwar — a doktór krzyczy, żeby wody nie pić, bo ludzie zaczynają na biegunkę chorzeć. Ojciec już mendle zwozi na gumno!
I poleciał chłopak, a Coto też zaczął napierać się na Boży świat, ale ino na przyźbie usiadł tak jeszcze był słaby i na płacz mu się zbierało, że lecieć, pracować, znoić się i cieszyć z nimi nie może.
— Nic to! — pocieszał go Bartnik, gdy wrócił z lipówką pełną miodu, i dał mu na miseczce kawał plastru jeszcze przejętego ciepłem i wonią ula — nic to! Ale co się dla ciebie szykuje, żebyś wiedział! Pantera z wodzem szepcze, alem podsłuchał.
— Co? — powiedz!
— Nie wolno mi gadać! Zobaczysz!
I śmiejąc się, chłopak tobołki zabrał, pożegnał się i poleciał z powrotem.
— Ojcze! Co mnie czeka? Pewnie wiecie? — napadł Coto na Odrowąża.
— Nie wiem! Ale myślę — że cię czeka to, co się należy zuchowi: chwała i honor — odparł stary — głaskając go po głowie.
Minął jeszcze jeden cichy, skwarny dzień letni. Coto już od rana wyszedł na podsień i rozkoszował się życiem: W naturze czuć było przesilenie, koniec jednego okresu. Wśród gałęzi drzew i krzewów ćwierkała młodzież ptasia, dopominająca się u rodziców pożywienia, przelatujące nieśmiało z konaru na konar
w skwarnem powietrzu bujały wielkie bąki, gzy i motyle — monotonnie gruchały turkawki, czasem przerywał ciszę krzyk sójki, zwiastującej jastrzębia, a tło letniej muzyki utrzymywały świerszcze, bezustannie
strojące swe jednotonowe skrzypce.
Słońce stało w potędze dojrzewania.
Na jarzębinach poczynały się barwić paciorki i wielkie liliowe dzwonki kwitły pod pniami brzóz — na których już gdzieniegdzie błyskały pojedyńcze złote liście.
Świerszcze, owady lotne, turkawki śpiewały kołysankę, co wreszcie uśpiło Cota, który się w ogródku na derce wyciągnął i dał się słońcu wzmacniać i goić. Aż gdy się ocknął — miało się na odwieczerz i z puszczy wynurzył się Odrowąż i z zawiniętej poły kapoty wysypał na przyźbę kupę żółtych lisic i syrojadek.
— Ot — i pierwsze grzyby już są. Będzie urodzajny rok.
— Myślałem, żeście ojcze poszli na dożynki.
— A ciebie miała łania karmić, jak świętych na puszczy! Zanimbym zeszedł, to i oni wrócą. Pewnie na noc będą.
Zaczął stary grzyby na wieczerzę obierać i prawić leśne baśnie — i tak im zeszło do wieczora.
Chłopak upierał się doczekać towarzyszy, ale musiał po wieczerzy już spać do alkierza, bo jednak jeszcze go ten dzień zmęczył. A zresztą chciał przespać niecierpliwe oczekiwanie tego, „co się dla niego szykowało“.
Nazajutrz chata zawrzała zwykłym gwarem. Od świtu rozlegały się rozprawy Pantery przy obroku i doju, rozhowor Rosomaka z Odrowążem o żniwie, pogwizdywania Bartnika, kłótnie Kuby z Żórawiem
o orzechy i Coto począł do nich wołać, witać.
Ale przedewszystkiem odbył się opatrunek kalectwa, z wielką pociechą i radością, bo rana bliźniła się świetnie, a potem Pantera wziął się do tualety chorego!
— Na gody, panie młody, na gody! — mówił strzygąc go, czesząc, szorując, oblekając w czystą bieliznę.
— Co za gody? Na jakie gody? — pytał Coto — dopomagając jak mógł jedną ręką.
Ale Pantera stroił cudaczne miny, a potem po swojemu „prysnął“ w las, stęskniony za bujaniem i swobodą.
Rozeszli się wnet inni, każdy do swej namiętności: Odrowąż z Rosomakiem na połów, Bartnik do pszczół — tylko Żóraw pozostał na gospodarstwie, ale się też zatopił w segregowaniu mnóstwa okrzesek, krzemiennych grotów i siekier; skorup i glinianych paciorków — zdobyczy z dalekich lądów.
Po południu przybiegła Szczepańska. Zawiesiła kołyskę z „panną młodą“ w alkierzu, jęła się po swojemu do roboty, napełniła weselem i śpiewem całe obejście.
— Bez kobiety — śmiecie się u was gromadzi! — śmiała się do Żurawia.
— Nie może być ładu bez matki! — potwierdził.
Zaczęła tedy Szczepańska szorowanie gruntowne, umaiła kwieciem izbę, bieliznę brudną wyniosła do wody, a pomagał jej Coto wedle sił — oczekując niecierpliwie wieczora.
Nareszcie, gdy obsiedli wszyscy stół z wieczerzą, ozwał się Rosomak.
— Jest tu wśród nas Coto?
W chłopcu zabiło na gwałt serce.
— Niema u nas żadnego Cota — odparł Pantera.
— Jest leśny nasz druh, Orlik bojowy, co z gołemi rękami na rysia się rzucił.
— A dlaczego się rzucił? Czy życia swego bronił?
— Nie bronił swego, ale cudzego życia — i takiego słabego stworzenia-zwierzęcia, co człowiekowi służy ciche i posłuszne, a bywa od ludzi zwykle wyzyskiwane tylko i krzywdzone. A Orlik bojowy jako bratu i przyjacielowi skoczył na ratunek — i omal swego życia nie
postradał. Przeto mu cześć i chwała za taką duszę miłosierną.
— Chwała! — powtórzyli wszyscy.
— A czy Orlik bojowy czci w tej puszczy Boga Mistrza, co te cuda uczynił, i bratem się czuje każdego stworzenia, co z nami tu żyje.
— Czczę i szanuję! — szepnął wzruszony chłopak.
— A czy Orlik bojowy opanował nocny lęk puszczy i nie trwoży go wodna toń, ni bezdeń trzęsawisk?
— Śmiały jest i spokojny! — rzekł Żuraw.
— A czy Orlik bojowy trudzi się i pracuje z umiłowaniem trudu i pracy.
— Radosny pracownik jest! — poświadczyła Szczepańska.
— Tedy Orlik bojowy jest naszym bratem i druhem serdecznym — rzekł uroczyście Rosomak, powstając i wyciągając prawicę.
Powstali wszyscy, ale w tej chwili rozległ się za chatą ruch, szamotanie, i rżenie końskie.
Nikt poprzednio nie zauważył, że Pantera z izby się wyślizgnął. Teraz rozwarły się szeroko drzwi chatnie i, tupiąc hałaśliwie kopytami, wkroczyła Agatka, cudacznie przystrojona.
Miała na szyi wieniec z nieśmiertelników złotych — na grzbiecie rozpostartą rysią skórę, a u grzywy przyuszach skórki kociąt. Stanęła na środku izby, trochę wystraszona i zarżała.
Na to hasło w otwartem oknie ukazał się łeb Łatanej Skóry, patrzącej dobrodusznie — i odzywającej się uspokajająco.
Za Agatką ukazał się Pantera i rzekł.
— Domowniki proszą wodza ze swym przyjacielem i obrońcą, i polecają mi złożyć mu łup zdobyczny.
Coto nie znał słów na odpowiedź, tylko objął Agatkę za szyję i całował ją w chrapy — wycierając nieznacznie o sierść łzy wzruszenia.
A potem wyprowadzili się razem na polanę i poczęli harcować we troje, bo i Bartnik przyskoczył do kompanii.
Patrzała na tę swawolę z pobłażanim Łatana Skóra, a z pewną krytyką flegmatycznie przeżuwająca Hatora.
I patrzał zazdrośnie z płotu Kuba, ale się trochę bał przyłączyć do harców.
I odtąd nikt już Orlika bojowego nie nazwał Cotem, bo drogo swą leśną nazwę zapłacił.