Listy do przyszłej narzeczonej (Ochorowicz, 1898)/List IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy do przyszłej narzeczonej |
Pochodzenie | Listy do przyszłej narzeczonej i Listy do cudzej żony |
Wydawca | Saturnin Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Jest coś sympatycznego w samym wyrazie: harmonia — coś z dźwięku arfy eolskiej, coś z majestatu sfer niebieskich, z tkliwości uczuć miłosnych i wiosennego śpiewu ptaków. Ledwiem napisał jego zgłoski, zbudził się w myśli mojej śliczny wierszyk Szyllera, w którym pocałunki Amalii przyrównywa do uścisku płomieni, do związku dwóch dźwięków „w pełnej nieba harmonii.“ I gdyby nie ta jedna okoliczność, że wyraz ten przypomina mi także niemiecką resursę w Warszawie, noszącą nazwę „Harmonii,“ a która przecież zakłóciła raz harmonię między dwiema narodowościami — powiedziałbym: że jest on ideałem wyrazów. Ale też trzeba przyznać, że równie jest daleko od Szyllera i jego „pełnej nieba harmonii“ do niemieckiej resursy w Warszawie, jak od Beethovena do Offenbacha. Możemy więc bezpiecznie porzucić tę nienaturalną asocyacyę i z pogodnem sercem zabrać się do rozbioru najpiękniejszego z rodzajów harmonii, bo harmonii duchowej.
Dwie dusze łączą się na życie całe. Odtąd uczucia ich nie trawią się w sobie i nie rozpraszają się marnie w otoczeniu obcych, obojętnych ludzi, lecz skupiają się w jedno wspólne ognisko, w jedno współczucie, w jeden akord. Najrozmaitsze upodobania równoważą się, uzupełniają, doskonalą — szczęście odosobnione staje się wspólnem szczęściem, troska jednostek — wspólną troską, a w tej wspólności, w tem zjednoczeniu szczęście staje się słodszem, troska lżejszą. Pięknie powiedziała Deotyma, że:
Gdy w sile dwu chórów zrównają się głosy,
Niebo usłyszy ziemię, a ziemia niebiosy...
bo jeśli niebo można zbliżyć do ziemi, to nie znam lepszego na to sposobu, jak właśnie w ustaleniu tego związku dusz, który ideałom wyrabia prawo obywatelstwa na ziemi, a życiu nadaje urok poematu.
Lecz jak osiągnąć ten cudowny związek dwóch dusz, dwóch atomów, kryjących w sobie dwa światy: uczuć, upodobań, nałogów i przekonań? Jak zapewnić temu chemicznemu połączeniu trwałość wobec wpływów otoczenia?
Za dawnych, oczywiście lepszych czasów, wierzono w przeznaczenie. Kochanków porównywano do dwóch gwiazdek na niebie, które, świecąc zdala jedna od drugiej, świeciły jednak dla siebie i prędzej czy później zejść się musiały w jednym uścisku, albo też, gdy taką była ich fatalna dola, zbliżały się w błędnej nadziei, by potem raz na zawsze rozerwać swe drogi i pobiedz na przeciwne świata krańce.
Śmierć i żona
Od Boga przeznaczona...
mówiono — a jeśli tego samego nie powiadano o mężu, to dlatego tylko, że w owych czasach żona dostawała się mężowi, jako nagroda lub kara, a mąż tylko brał lub nawet zdobywał żonę.
Dzisiaj chcemy wierzyć, że to, co było związkiem tylko, jest stowarzyszeniem, stowarzyszeniem różnych, lecz moralnie równych sił do wspólnych celów. Dzisiaj więc, wobec wolności wyboru, wobec mniej więcej równych praw, musimy szukać innych warunków harmonii. Patryarchalne poręczenie posłuszeństwa żony względem męża nie wystarcza. Nie przypuszczam, ażebyś mnie Pani posądziła o lekceważenie prastarych cnót i obowiązków; jeżeli bowiem chcę szukać innych warunków harmonii, to właśnie dlatego, że dawne okazały się niedostatecznemi do zachowania tych cnót prastarych, a jeśli zbaczam w czemkolwiek od tradycyi, to chyba w tem, że chcę, ażeby cnoty wypływały nietylko z poczucia obowiązku, lecz i z samolubnego uznania w nich warunku szczęścia, z obustronnej zgody charakterów, ażeby łączyły się nierozdzielnie z zadowoleniem wszystkich rozsądnych pragnień jednostkowych.
Czegóż dla osiągnięcia tego celu potrzeba?
Przedewszystkiem — wzajemnej znajomości. Nie tej, która się opiera na wiedzy o tem, jak narzeczony lub narzeczona tańczą, jak ubierają się, jakiemi językami mówią, jak grają lub śpiewają i gdzie bywają na wieczorach — lecz tej, która nas wtajemnicza w charakter i temperament, w sposób wychowania, w sposób zajęcia się domem, pożycia z rodzicami, z przyjaciółmi i przyjaciółkami, z młodszem rodzeństwem, ze służbą, wreszcie we wszelkie upodobania, przekonania i przyzwyczajenia religijne, estetyczne, obyczajowe — we wszelkie kaprysy i fantazye.
— Ależ to niepodobna! — zawołasz pani.
— Jeśli to jest niepodobnem — odpowiem — to w takim razie ludzie wcale nie powinni... grać w karty o grube stawki. Chyba, że małżeństwo nazwiemy zabawką tylko, a obowiązki małżeńskie — gminnym przesądem, który ludzi z „towarzystwa“ wcale krępować nie powinien. W takim razie — à la bonne heure! żeńmy się dla zaokrąglenia majątku, dla wejścia w stosunki, dla zapewnienia sobie protekcyi, karety, podróży do wód, swobodnych miłostek i modnych mebli — ale nie dla żadnych celów szlachetniejszych, jednostkowych i społecznych, których środkiem miała być rodzina. Bo przez takie związki celów tych nie osiągniemy. Któżby wstępował do spółki, nawet prawnie poręczonej i obwarowanej, z człowiekiem, którego zna o tyle tylko, że wie, jak się nosi, jak mówi i jak się uśmiecha? A przecież małżeństwo jest spółką przeważnie duchową, w której żaden kontrakt, choćby przed rejentem spisany, nie poręczy harmonii duchowej, mogącej się oprzeć tylko na wzajemnej znajomości charakterów.
Dajmy na to, że charakter panny jest uporny i kapryśny — mężczyzna, mimo wszelkich zresztą zalet umysłu i serca, jest gwałtownym i niewyrozumiałym. Tych stron charakteru nie poznaje się w salonie, na wieczorkach, na koncertach i przechadzkach; jeżeli więc młodzi kochankowie poprzestają na tem, że się kochają i że wiedzą nawzajem o swej uczciwości, zamożności, pracowitości i t. p., a nie wiedzą o tej jednej stronie swoich charakterów — cóż z tego wyniknie? Najlepsza „partya,“ obok przywiązania nawet, wytworzy małe piekło w domu, który miał być przybytkiem szczęścia. Powstrzymywanie objawu wad i namiętności, możliwe i naturalne przed ślubem — zwłaszcza jeśli stosunki między narzeczonymi były ceremonialne i nie trwały długo — zniknie po ślubie. Pani będzie chciała, żeby album leżało na stole, a pan, żeby leżało na konsoli, i scena gotowa; pani chce wstawać o dziesiątej, a pan chce mieć śniadanie o ósmej: i co rano wszczyna się o to polemika, wskutek czego przy obiedzie rosół wydaje się przesolonym, a piwo kwaśnem. I tak dalej — z małemi przerwami... Niechże do tego wszystkiego przyłączy się najniewinniejszy powód zazdrości, a będziemy mieli spazmatyczne szlochania, wyrzuty, rzucania książkami, zamykania się w swoim pokoju i t. p. miłe sytuacye.
Niewieleby też lepiej było, gdyby taka panna dostała się jakiemuś safandule, dobrodusznemu i najbardziej pokojowo nastrojonemu. Byłoby wprawdzie ciszej w domu, ale od ciszy w domu do spokoju w duszy bardzo daleko. Mąż znosiłby swoją dolę, lecz byłby wiecznie niezadowolony, a żona narzekałaby, że nie może znieść swojej doli, i także byłaby niezadowoloną.
Gdyby zaś ów pierwszy mąż dostał się potulnej gąsce salonowej, byłoby to samo, tylko naodwrót.
— Ale cóż na to poradzić? — powiesz pani.
— Przedewszystkiem, nie śpieszyć się do ołtarza. Powtóre, rozmawiać nietylko o pogodzie, teatrze i powieściach, lecz o życiu, o stosunkach, o obowiązkach, o pracy, o zajęciach i o upodobaniach własnych, poznawać się w dłuższem pożyciu, przy różnych okolicznościach i czynnościach, i rozmawiać trochę śmielej i trochę poważniej, niż to się zwykle praktykuje; śmielej dlatego, że rachowanie się zbyt wielkie z konwenansami prowadzi do obłudy, do wzajemnego tumanienia się; poważniej, ponieważ śmiałość bez powagi dowodzi tylko chorobliwej emancypacyi. Po trzecie (i tu właśnie dochodzimy do najważniejszego punktu), potrzeba wyrabiać w sobie tę zdolność, którą jeden z naszych młodych pisarzy nazwał psychologicznem współczuciem.
— Cóż to takiego? — spytasz pani ze zdziwieniem.
Jest to rzecz bardzo prosta i bardzo trudna zarazem, ale bez której niemożliwą jest harmonia w pożyciu.
Ażeby być jasnym, zacznę od przykładów.
Pan X. jest uczonym fizykiem i pracuje właśnie nad wynalezieniem nowego telefonu, t. j. przyrządu, służącego do przesyłania dźwięków. Kocha przytem żonę i jest przez nią kochany. Małżonka nie jest kobietą nierozsądną, ani próżną, a jeśli ma w sobie trochę zalotności, to chyba względem męża tylko. Lubi się ubierać dla niego — i właśnie w chwili, gdy mąż wpadł na pomysł takiej błony, której drgania odtwarzałyby najdokładniej dźwięki mowy ludzkiej, żona wbiega do jego pokoju w nowym kapelusiku, pytając z przymileniem:
— Cóż, czy ładnie?
— Ładnie, ładnie — odpowiada mąż, ale proszę cię, aniołku, nie przeszkadzaj mi teraz, bo jestem bardzo zajęty.
— Ale powiedz tylko, czy naprawdę ładnie, bo widzisz, te astry nakrapiane to nie nowe, tylko od dawnego ubranka odświeżone, a te wstążki, to Emilka mówiła...
— Dobrze, dobrze, tylko zlituj się, cóż mnie to może obchodzić?
— Tak, ja wiem, że ciebie może nic nie obchodzi, ty mnie zawsze tak traktujesz, ty mnie wcale nie kochasz...
I rozpoczyna się szereg wymówek i łez niewinnie przelanych, które mogłyby być łatwo otarte pocałunkami, gdyby mąż poczuwał się do winy. Ale on jest raczej skwaszony i zniecierpliwiony niż wzruszony; składa ołówek i papiery, zaczyna chodzić po pokoju, a żonie pozwala odejść, nie rozpogodziwszy oblicza.
Innym razem żona jest zmartwiona i smutna, bo śmietanka przypaliła się, a na domiar nieszczęścia, służąca „zabawiwszy się“ na mieście, nie nastawiła samowaru i jeszcze hardo odpowiada, że pani sama może sobie herbatę przygotować, bo jej już ręce i nogi od tej psiej służby odpadają... Mąż tymczasem, w wyjątkowo dobrem usposobieniu, siadł do fortepianu i, niewiele dbając o to, że herbata się opóźnia, delektował się nokturnem Szopena. Cóż to za rozkosz módz grać Szopena wtedy, kiedy interesa poszły pomyślnie, kiedy zajęcia skończone, a pokój zalega cisza wieczorna!...
Wtem wchodzi żona.
— Wyobraź sobie, ta Maryśka, niedosyć, że godzinę siedziała na mieście, jeszcze mi odpowiada i garnkami ciska. Ja ci mówię, że jak jej raz rozumu nie nauczysz, to ja nigdy nie będę miała spokoju. Proszę cię, idź zaraz i niech ja jej więcej nie widzę!
Dla miłego spokoju mąż wstaje i daje napomnienie służącej, pożegnawszy się z Szopenem, z marzeniami i dobrym humorem.
Albo znów: mąż wraca do domu po większej niż zwykle pracy biurowej, a idąc, marzy, jak to przyjemnie będzie włożyć pantofle, zasiąść wygodnie w fotelu, zapalić cygaro i gawędzić z żoną lub słuchać jej czytania. Jest najmocniej przekonany, że i jej to zrobi przyjemność; ale, na nieszczęście, nie pamięta o tem, albo raczej nie czuje tego, że kiedy on ma rozrywkę choćby w biurze, między kolegami, ona siedzi w domu od kilku tygodni; radaby więc rozerwać się i ludzi zobaczyć; jest przytem pewną, że i mężowi zrobi to przyjemność. I oto na progu wita go radosnym uściskiem:
— A! jesteś przecie! Wiesz co, była Emilka z mężem i prosili nas koniecznie na wieczór. Pójdziemy, prawda?
Następują uwagi i perswazye; mąż powiada, że nigdy nie ma spoczynku, że pracuje dla niej, a ona nie dba o jego wypoczynek; żona zaś utrzymuje, że właśnie on nic nie dba o nią, że zawsze wtedy chce siedzieć w domu, kiedy ona wyjśćby chciała i t. d.
Takie sceny powtarzać się mogą codziennie, a przyznasz Pani, że to wcale niezabawne.
Tymczasem, któż temu winien? — Właściwie nikt. Trzebaby być niesprawiedliwym, żeby którejkolwiek stronie przyznać większą słuszność niż drugiej. Dlaczego? — Bo ludzie ci nie odczuwają nawzajem swoich stanów duchowych, nie uwzględniają różnic, jednem słowem, nie mają psychologicznego współczucia. Tu już nie chodzi o współczucie zwykłe, o litość, o troskliwość i t. p. przymioty, gdyż te znalazłyby się z pewnością, gdyby mąż zachorował, gdyby żona miała jakieś zmartwienie, lub gdyby jedno z nich narażone było na niebezpieczeństwo, a choćby tylko na przykrość ze strony obcych; ale tu chodzi o owe mniej więcej dotykalne różnice w chwilowem usposobieniu, o odczuwanie tych chwilowo sprzecznych stanów duszy i rachowanie się z niemi, o wzajemne stosowanie się do siebie, o wzajemną wyrozumiałość, delikatność i względność. A tymczasem ci ludzie, mimo że są łagodnego i zgodnego charakteru, mimo że są uczciwi, mimo, że się kochają, nie przedstawiają tej wewnętrznej spójni, bez której harmonia różnych sił nie może być zupełną.
Współczucie psychologiczne jest niekiedy wrodzonym przymiotem; posiadają je ludzie od wszystkich kochani, bo zarówno dla wszystkich wyrozumiali umiejący szanować cudze potrzeby i upodobania tak dobrze, jak swoje. Częściej jednak trzeba je zdobywać dopiero. A jak dla ulepszenia własnego charakteru wogóle, tak i w tym szczególnym przypadku, najpotężniejszym środkiem i najodpowiedniejszą chwilą jest miłość w pierwszych miesiącach małżeńskiego pożycia. Najłatwiej wtedy zacząć wyrabiać w sobie ten cenny przymiot — ale też najłatwiej wtedy zapomnieć o tym niezbędnym warunku przyszłego szczęścia. Wówczas bowiem nie czujemy potrzeby żadnych o nie starań, wszystko się do nas uśmiecha, wszystko zdaje się przychodzić samo przez się, uczucie samo stwarza harmonię. Ale gdy ta epoka minie, gdy przyjdą chwile poważniejsze, może nawet ciężkie, wówczas nierychło ubolewać nad rozstrojem, który się wkrada w pożycie. Wówczas bowiem nie stanie sił i pobudek, i w najlepszym razie zawsze brakować będzie choćby małej cząsteczki tej pogody duchowej, jaką daje spójnia stosujących się do siebie potrzeb i wymagań moralnych, na podstawie psychologicznego współczucia.
Tymczasem w pierwszej epoce nic łatwiejszego, jak wyrobić je w sobie: trzeba tylko wiedzieć o tej potrzebie, czuć w niej warunek zadowolenia na przyszłość i częściej myśleć o usposobieniu i potrzebach moralnych drugiej osoby; nie tylko o tych, które dla wszystkich są widoczne, lecz i o tych także, które tylko kochające serce w głębi duszy odkryć potrafi. Wtedy i na pokazanie nowego kapelusza, i na upomnienie służącej, i na zabawę wieczorną znajdzie się, a raczej odczuje czas odpowiedni; zajęcia i rozrywki rozłożą się w sposób, dla obu stron dogodny, i nigdy nie przyjdzie do stanowczej kolizyi pragnień, do zerwania harmonii duchowej.
Zarzucisz mi Pani może, że jest to obraz idealny, że zupełna jedność uczuć i woli, a tem samem i niewzruszona stałość pogody małżeńskiej jest niepodobną. Ale ja też wcale nie myślę żądać takiej monotonnej jedności. Owszem, przyznam się Pani, że miłość, oparta na zupełnej abdykacyi z odrębnych pragnień jednostkowych, wydaje mi się czemś niesłychanie nudnem i martwem, czemś w rodzaju średniowiecznej muzyki, nie znającej akordów dysonansowych. Niechże mnie Bóg broni od takiej ślamazarnej miłości!
Miłość bez walk, bez starć serdecznych, bez łez gorących, bez chwilowych udręczeń zazdrości, może być dostateczną dla ślimaków, ale nie dla ludzi, a przynajmniej nie dla tych stosunków duchowych, jakie ja sobie w wyobraźni mojej przedstawiam. Gdybym wiedział, że żona moja zgadzać się będzie na wszystko, co powiem, i że ja będę się musiał zgodzić na wszystko, co ona powie — to wolałbym sobie kupić lalkę gadającą, to przynajmniej nietyleby kosztowało.
Jeżeli zaś małżeństwo jest stowarzyszeniem różnych sił dla wspólnych celów, to samo się przez się rozumie, że siły te nie mogą być martwe, lecz żywe. A wszystko, co żyje, żyje przez ścieranie się, przez walkę, dążącą do harmonii. Tego też pragnę i w małżeństwie. Zgoda charakterów nie znaczy ich tożsamości. Owszem, jestem najmocniej przekonany, że charaktery zupełnie jednostajne są najgorszym materyałem do spółki takiej jak małżeństwo, jeśli się ma jakiekolwiek pragnienia i cele wyższe, oprócz zaspokojenia żołądka i znośnej wegetacyi w społeczeństwie. Tylko bieguny przeciwne przyciągają się i tylko różne siły są w stanie wytwarzać coraz to nowe kombinacye stosunków. A jakże przerażająco nudnem byłoby życie bez tej możności urozmaicenia go! Wiecznie pogodne niebo, bez żadnej chmurki, bez ożywczej rosy deszczu, jakżeby prędko stało się nieznośnem!
W przykładach, które powyżej przytoczyłem, nie mieliśmy do czynienia ze sprzecznemi charakterami — charaktery te były owszem zgodne i łagodne, a przecież nie mogły poręczać szczęścia. Podobnież nie poręczałyby go charaktery zupełnie sprzeczne: ale różnice, znaczne nawet, wydadzą najpiękniejszą harmonię, jeśli tylko spełnione będą warunki, które powyżej podałem. Kolizye uczuć i pragnień nigdy nie przekroczą granicy właściwej, jeśli nad niemi czuwać będzie najpewniejszy stróż wewnętrznej harmonii — umiejętność odczuwania obcych stanów duchowych.
No, ale do tego wszystkiego potrzeba przedewszystkiem jednej rzeczy:
Trzeba kochać...
**
Trzeba kochać...
Ej, nie tak to trudno, jak się zdaje! — pomyślałem sobie, składając list napisany; już czuję, jak mnie coś korci, żeby iść do nich i samemu list odnieść; już widzę czarne oczy, przebiegające żywo po papierze, i serce mi bije silniej na myśl, że doszedłszy do ostatnich słów: „trzeba kochać“ moja czytelniczka może powiedzieć z westchnieniem:
— Nie tak to łatwo, jak się zdaje!
Brr!... aż mnie mrowie przeszło po skórze, takie zimne, czarne oczy zobaczyłem przed sobą. Czy ona mnie wcale nie kocha?... Spróbujmy!
Nie byłem już teraz tyle naiwny, by próbę robić na balu. Postanowiłem skorzystać z prostej wizyty, po wysłaniu listu poprzednio. Rozumowałem teraz w ten sposób: jeżeli kocha, musi być zazdrosną.
Zatem — do dzieła! Obmyśliłem plan doświadczenia i z dobrą miną wszedłem do salonu.
Moja pani siedziała nad drzewkiem, którego rysunek wyobrażał kawałek morza i kawałek brzegu piaszczystego. Przerwany łańcuch wisiał u pnia wbitego w ziemię, a z boku, jednym końcem zatopiona w piasku, sterczała żelazna kotwica.
— Jak się panu podoba ten obrazek? — spytała po przywitaniu.
— Dziwnie smutny.
— Dlaczego? Wszakże to symbol nadziei, a tam za morzem błyska wschodzące słońce...
— Tak, ale ta nadzieja wsparta na piasku, a słońce takie zimne i tak daleko!...
— Można je zbliżyć, jeśli pan chce...
— Jakto, można zbliżyć?... — zapytałem radośnie.
— Za pomocą głębszego wcięcia. Promienie wyjdą jaśniej i pełniej...
— A tak, za pomocą głębszego wcięcia... — powtórzyłem machinalnie. — Żeby to tak można...
— Ależ można, powiadam panu. A co do nadziei...
— Więc mogę mieć nadzieję?... — pochwyciłem w zamyśleniu.
— Możesz pan mieć cały obrazek, gdy go skończę i każę odbić. — A mówiąc to, spojrzała mi filuternie w oczy, jak gdyby nigdy nic.
Byłem rozdrażniony i postanowiłem rozpocząć eksperyment, żeby raz przecie wiedzieć, czego się mam trzymać. Miałem już przygotowany pierwszy frazes, gdy tymczasem ona wyprzedziła mnie:
— Bardzo jestem ciekawa, czy też pan się kiedy ożenisz?
— Dlaczegóżby nie. Właśnie...
— Co właśnie?
— Właśnie chciałem się pani zwierzyć, jako życzliwej dla mnie, i prosić o radę...
Słowa z trudnością przechodziły mi przez gardło, bo nie przywykłem do kłamstwa, ale postanowiłem zrobić swoje i mówiłem dalej:
— Znam pewną panienkę, bardzo ładną, bardzo wykształconą i...
Czarne oczy, które podczas tych słów były spuszczone, podniosły się teraz poważnie i patrzyły we mnie ze zdziwieniem.
— I bardzo ją pan kochasz? — spytała.
— Nad życie. Jestem przytem pewny, że mam wzajemność. Kochała mnie bowiem pierwej jeszcze, nim ja ją pokochałem. Znaliśmy się od dziecięctwa; lecz z początku lubiłem ją tylko, potem przywiązałem się do niej, bo jest dobrą, poczciwą, serce ma złote, a oczy takie niebieskie, jak najpiękniejszy błękit nieba... Potem przekonałem się, że uczucie rośnie zwolna, ale bezustannie, że ciągle o niej tylko myślę...
— Że nie możesz pan żyć bez niej i t. d. A często ją pan widujesz?
— Ostatni raz... wczoraj... byłem u nich na wieczorze tańcującym... — odpowiedziałem, jąkając się.
Przeciwniczka moja zamyśliła się przez chwilę i nagle wybuchnęła głośnym śmiechem.
— A kiedyż pan list pisałeś?... Wczoraj po południu nie był jeszcze zaczęty, a dziś rano odebrałam go.
Złapała mnie na kłamstwie, nie było co wykręcać się.
— Pani — rzekłem — przebacz mi, że chciałem grać komedyę. Kocham cię i chcę wiedzieć, czy mogę być kochanym?...
— To zależy od temperamentu, od stanu zdrowia, od asocyacyi wrażeń przyjemnych... a ja tego wszystkiego nie umiem ocenić. Młode panny nie mogą wiedzieć, czy kochają, czy tylko ulegają złudzeniom... Mogę panu tylko tyle powiedzieć, że apetytu wcale nie straciłam, sypiam doskonale... zazdrosną, jak pan widzisz, nie jestem.
— Pani żartuje sobie ze mnie, a mnie to boli. Zresztą, nie mam prawa wymagać współczucia...
— Psychologicznego? Naturalnie, byłoby to zawcześnie. Ale to wstyd, że pan, który tak wymownie o niem piszesz, sam go nie posiadasz, w przeciwnym bowiem razie wiedziałbyś, że twoje doświadczenie z zazdrością było zupełnie niepotrzebne...
— Było niepotrzebne... — powtórzyłem smętnie.
— Tak jest, było niepotrzebne, ponieważ widując mnie prawie codzień, powinieneś pan był odczuć psychologicznie, że...
Resztę dokończyło spojrzenie.
— Że mnie pani kochasz! — zawołałem radośnie, okrywając pocałunkami obie rączki, których mi wcale nie broniła.
Przeciwniczka moja utrzymywała wprawdzie, że zupełnie co innego myślała, że jestem zbyt pośpieszny w wyprowadzaniu wniosków indukcyjnych, że jest to tylko moja hypoteza, niepoparta dostateczną ilością faktów, że wewnętrzne poczucie świadomości ulega licznym złudzeniom, o ile przechodzi od ja do nie-ja — ale rączek nie cofała.
Było nam tak dobrze!...
W kilka dni potem postanowiliśmy uzupełnić obustronną znajomość naszych charakterów. Wyspowiadałem się mojej pani ze wszystkich wad i słabostek, ze wszystkich błędów mojej młodości, które nieraz surowe wywoływały napomnienia, ale po których szczerem wypowiedzeniu tak mi było lekko na sercu, jak po prawdziwej spowiedzi. Wyznałem jej, że jestem niekiedy uparty, zarozumiały, gderliwy, wymagający i t. d. Ona zaś...
Ale to już tajemnica autora.
Wolno mi powiedzieć tylko tyle, iż na jej wyraźne żądanie musiałem opisać, punkt po punkcie, cały charakter mojej wrażliwości, mojej umysłowości, moich uczuć i woli, tak, jak on mnie się samemu przedstawia, a ona, wprawdzie dopiero po bardzo usilnych moich prośbach, uczyniła to samo względem siebie. Te dwa „portrety psychologiczne“ wymieniliśmy zamiast pierścionków — i tak się odbyły nasze prywatne zaręczyny. Urzędowe nastąpić miały dopiero po piątym liście.
- ↑ Napisawszy ten nagłówek machinalnie, uczułem zbytnią jego śmiałość, ale po chwili uwagi, przypomniawszy sobie przysłowie: Audaces fortuna juvat, pozwoliłem mu bezkarnie anonsować gawędę, która coraz bardziej wkraczała w sferę rzeczywistości.