Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/9
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Potrzebowałem wielkiéj władzy nad sobą samym, abym pozostał pozornie nieczuły i obcy rozmowie, która dotyczyła najdrażliwszéj kryjówki serca mojego... miałem się dowiedzieć o mieszkaniu ojca Reginy, a może nawet ją samą spotkać w tym domu.
Dzięki wskazówkom Klaudyusza Gérard, dostatecznie się obznajomiłem z arcydziełami mowy naszéj; zrozumiałem więc znaczenie porównania jakie Baltazar i hrabia de Mareuil u Don Juana pożyczyli; chodziło o Reginę. Jéj ojciec, jeżeli rzeczywiście był obłąkany, tém samém nie mógł już zbyt wielkiéj stawić zawady...
Zawady?... zapewne w zamiarach Roberta? Lecz jakież były te zamiary?... To wiedziéć potrzebowałem i to mię mocno niepokoiło.
Zdało mi się że dosyć dobrze znam Baltazara, i że pewnym być mogłem iż on nigdy by nie popierał złych lub niegodnych celów; ale nie znałem ani charakteru, ani poprzedniego życia Roberta de Mareuil. To tylko o nim wiedziałem, że go aresztowano trzy miesiące temu. — Czy przybywał z więzienia? Czy Baltazar wiedział o tém? Te mię na teraz zajmowały myśli.
Pragnąłem przeniknąć do głębi istoty Roberta de Mareuil: z najpilniejszą téż uwagą badałem jego fizyonomią, podczas gdy Robert pisał a zamyślony Baltazar tu i owdzie przechadzał się po pokoju.
Ciekawie śledząc Roberta de Mareuil, postrzegłem że suknie jego w niektórych miejscach wypełzły i starością świeciły, kapelusz zrudział, bóty popękały, bielizna była wątpliwéj białości. A jednak młodzieniec ten tyle miał w sobie wrodzonéj elegancyi, tyle wytworności, iż nieprędko uderzyło to ubóstwo odzieży; jego piękna twarz, jakkolwiek rysów niezbyt regularnych, miała nieskończony wdzięk i wyraz szlachetny, głowę nosił dumnie, czoło miał wysokie, oczy żywe, śmiałe, a lekko ściśnięte usta, nos prosty i długi, zapowiadały zarazem odwagę i przebiegłość.
Powinien był raczéj pociągać do siebie niźli przeciwne wzbudzać uczucie, a jednak, skutkiem może uprzedzenia, z kilku zmarszczeń brwi, z mrugnięcia okiem, z szyderczego uśmiechu wniosłem że człowiek len jest fałszywy, chytry i surowy.
Milczący, stałem u drzwi, przybrałem minę jak można najgłupszą; czekałem na list Roberta de Mareuil; tymczasem poeta przechadzał się po pokoju ciągle zajęty swoim pomysłem. Nagle zatrzymując się, rzekł mi:
— Marcinie... wszakżeś poczciwy i wierny chłopak...
— Panie... jakżeś łaskaw...
— Pragnę ci zapewnić zaszczytne stanowisko...
— Mnie, panie?
Mniemałem, że mi znowu wspomni o przyobiecanych dwudziestu pięciu luidorach, które mię kiedyś miały uczynić dwadzieścia trzy razy bogatszym od Jakóba Lafitte; ale nie. Baltazar Roger, z chwalebną skromnością częstokroć zapominał o milionach, któremi go uposażyła bujna jego imaginacya i które między innych rozrzucał.
— Tak jest, Marcinie, — powtórzył, — pragnę ci zapewnić zaszczytne stanowisko.
— Zbyt pan jesteś łaskaw.
— Powiedzno... sądzę... żem ci jeszcze ani grosza nie dał... od czasu jak wypełniasz moje zlecenia?
— Tak, panie... ale...
— No, nie mówmy więcéj o téj drobnostce, z czasem wszystko się znajdzie... nawet wkrótce... A teraz posłuchaj mię: pan hrabia Robert de Mareuil, mój przyjaciel, odtąd ze mną mieszkać będzie, zamiast więc przychodniego sługi, wolimy mieć lokaja wiernego i przywiązanego; chceszże przyjąć u nas te obowiązki?
— Panie...
— Czekaj, potém odpowiesz... Dostaniesz mieszkanie, żywność, opranie, opał, światło, odzież, obówie, będziesz wyczyszczony, wyczesany.. i szanowany!... Dostaniesz pięćdziesiąt franków miesięcznie... które zmienione w kapitał, będą ci wypłacane... corocznie... z procentem... bo ty Marcinie nie pojmujesz co to znaczy zamiana procentu na kapitał, a potém znowu procentu od procentu... za pięćdziesiąt lat, w ten sposób kapitalizując same tylko twoje zasługi będziesz archimilienerém. Cóż? czy ci się to podoba?
Nie mogłem więc uniknąć tych nieszczęsnych milionów... Dwadzieścia trzy razy bogatszy od Jakóba Lafitte... archimilioner po pięćdziesięcio-letniém kapitalizowaniu zasług... była to dla mnie rzecz nieochybna... Jednakże z projektu Baltazara dostrzegłem najwyraźniéj, że poczciwiec, będąc wówczas w wielkim kłopocie i nie mogąc mię wynagrodzić za moje usługi, uznał że daleko krócéj i łatwiéj przyjąć mię za lokaja.
Przed przybyciem hrabiego Roberta de Mareuil, byłbym odmówił poecie, a oczekując powrotu pięknéj pory roku, w ciągu której spodziewałem się że jako cieśla znajdę robotę, byłbym zmienił ulicę unikając pokusy do bezpłatnego nadal pełnienia zleceń Baltazara; bo mimo szalonych projektów, miał on serce tak wyborne, charakter tak wspaniały, żem go bardzo kochał. — Atoli obecność Roberta de Mareuil i niepewna jakaś obawa o los Reginy, skłoniły mię do chwilowego przynajmniej zgodzenia się na ten projekt. Jakkolwiek słabym był węzeł mający mię połączyć z istnieniem Reginy, pochwyciłem go jednak, w nadziei że może mimo jej wiedzy wyświadczę jéj kiedyś jaką przysługę, i że znajdę może sposobność do tajemnego i nieograniczonego dla niéj poświęcenia się, któremu dało początek utrzymywanie grobu jéj matki...
Baltazar mniemał zapewne, że rozmyślam nad jego projektem, bo dodał po chwili:
— Nie spiesz się z odpowiedzią Marcinie... ale jeżeli raz co postanowisz... niechże to postanowienie będzie niezmienne...
Nie chcąc pokazać się skwapliwym w przyjęciu propozycyi, odpowiedziałem z niejakiém wahaniem:
— Ale, proszę pana, nie wiem czy będę mógł... dobry sługa tyle rzeczy umiéć powinien...
— Ty posiadasz wszelkie przymioty: jesteś nadewszystko prosty i naiwny... tak, dobrze mówię, należysz do rzędu osób, którym przyobiecano królestwo niebieskie, a które z czasem dostaną parę pięknych białych skrzydeł, co im przez całą wieczność grzbiet gładzić będą... Niech mię szatan strzeże od Frontinów! Skapinów! Figarów! Nie wiesz co ja przez te imiona rozumiem? Patrzysz na mnie głupowato, poczciwy mój Marcinie... Tem lepiéj... ja to lubię właśnie. — Jednę tylko masz wadę... tojest że umiesz czytać... ale za to pewno pisać nie umiesz?
— Przepraszam pana... umiem trochę.
— Tém gorzéj... ale trudno być doskonałym. Wreszcie z postępem czasu i przy dobrych chęciach potrafisz zapomniéć tego... No, jakże? przyjmujesz u nas służbę czy nie?
— Jeżeli pan sądzisz że się panu na co przydam... ha... to i spróbuję...
— Jesteś nasz, przeznaczam ci czterdzieści pięć franków zadatku... które wraz z resztą summy zostaną w kapitał zamienione...
— Dziękuje panu.
— Nie ma za co... A cóż! Robercie, czyś już napisał ten sławny list? — spytał Baltazar przyjaciela.
A gdy ten z pilną uwagą list odczytując, nie spieszył się z odpowiedzią, Baltazar zawołał:
— O czémże myślisz... Robercie?
— Odczytywałem list, — składając go odrzekł młodzieniec.
Trzeba było znaleźć lak, a przynajmniéj opłatek... nowy kłopot.
— Jakto! spytał Robert — i nie ma sposobu zapieczętowania listu? Jakże sobie zaradzasz?
— Nigdy listów moich nie pieczętuję — ze staroświecką prostotą odpowiedzał Baltazar, — nic wierzę aby je czytać miano... a nawet co lepsza.. pozwalam na to.
— IDo licha!... bardzo temu wierzę... do takich hieroglifów trzeba znać klucz... ja nie raz muszę odgadywać twoje pismo... muszę improwizować myśl twoję... Ale na nieszczęście, nie umiejąc pisać tak kształtnie jak ty, muszę innym sposobem chronić się przed obcą niewyrozumiałością... i koniecznie obstaję za zapieczętowaniem listu.
— Otóż mam co nam potrzeba! — nagle zawołał Baltazar.
I wziął z komody ogromny zwój papiéru, jakiego zwykle architekci używają do rysowania planów.
Rzeczywiście był to plan.
— Cóż tam znowu masz u djabła? — spytał mocno zdziwiony Robert.
— Jest to plan pałacu, którym sobie kazał wybudować; — skromnie odpowiedział Baltazar.
— Kazałeś sobie budować pałać? — Właśnie po jutrze zaczynają... pragnąłbym Robercie abyś... sam własną, twoją ręką założył węgielny kamień do téj budowli, — serdecznie ściskając dłoń przyjaciela, mówił Baltazar.
I obracając się do mnie dodał z całą powagą:
— Jutro wieczór musisz się koniecznie zaopatrzyć w srébrną kielnię i cebrzyk ze słoniowéj kości, potrzebne do tego obrzędu... Pamiętajże o tém Marcinie.
— Dobrze panie, — tym razem zupełnie osłupiały odpowiedziałem, bom wierzył w pałac.
Lecz Robert de Mareuil, lepiej zapewne odemnie znający wyskoki bujnéj wyobraźni przyjaciela swojego, rzekł mu z najzimniejszą krwią:
— Zgoda... po jutrze założę węgielny kamień do twojego pałacu... ale...
— Na przedmieściu S. Antoniego! — zawołał istotnie uniesiony poeta — chciałbym skierować ludność Paryża w tę stronę... w ten dawny magnacki cyrkuł. Dam piérwszy przykład... znajdę naśladowców... założymy stolicę w stolicy... stolica to kraj, kraj... to Francya... Francya, to czoło Europy... Ten nowy cyrkuł nazwę: cyrkułem Europy!
— I owszem, bardzo dobrze — rzekł Robert, obawiając się aby koczująca myśl poety gdzieindziéj nie zabłądziła — buduj sobie pałac na przedmieściu S. Antoniego... nie pozwól niech ci przypomnę że list mój zapieczętować trzeba i...
— Słusznie — odparł Baltazar wzruszając ramionami i rozwijając ogromny arkusz pa pióru, na którym znajdował się skreślony plan okazałego pałacu z ogrodem. Nie brakowało tam ani elewacji, ani przecięcia, ani profilu. Gdzieniegdzie poprzyklejane były starannie małe papierowe opaski.
— Czy widzisz te opaski? — spytał Baltazar przyjaciela.
— Baltazarze, ja potrzebuję coś do zapieczętowania listu i nie odstąpię od tego.
— Te opaski są to dodatki, zmiany, jakie codziennie robiłem w pierwiastkowym planie mojego pałacu... Pomnik należy kreślić i poprawiać niby jakie poema; a czémże jest pałac, jeżeli nie poematem z bronzu i marmuru?
— Baltazarze, ja potrzebuję zapieczętować list — powtórzył niepoprawny hrabia.
— Wiem;., i dlatego téż mówię ci o tych opaskach: przyklejam je... czém?... oto tym klejem w tabliczkach który tu widzisz... Hum? a co? czyż nie prosto do celu zmierzam?... Później pomówiemy o pałacu, dasz mi o nim swoje zdanie; muszę zamówić do przyozdobienia ogrodu pięćdziesiąt do sześćdziesięciu grupp i posągów z najlepszego marmuru... Ha! nie mogę się decydować. Pradier wyborny; pełen wytworności. i wdzięku... ale dłuto Dawida daleko potężniejsze... pełne rozległości i powagi... Mamy także Dusseigner’a, Antoniego Moyne, Barrye, wszyscy pełni są oryginalnych pomysłów. W czémże tu u djabła wybrać... Tak samo rzecz się ma i z malowidłami... Delacroix, Paweł Delaruche i Amaury-Duval podejmują się niektórych... Chciałbym także miéć coś z robót Ingress’a, ale książę de Luynes zajął go zupełnie swoim zamkiem de Chevreuse, a przyznaj że to przykre... Ah! Robercie, Robercie... melancholijnie dodał poeta — jakże ja dobrze w téj chwili pojmuję wszelkie nudy, wszelkie kłopoty Medyceuszów.
Lecz Robert de Mareuil skoro tylko dostał nieoceniony kawałek kleju, natychmiast zajął się jak mógł zapieczętowaniem listu, nie zdając się wcale podzielać ubolewań poety, z powodu przyozdobienia swojego pałacu. Ja zaś zupełnie byłem przekonany; widok planu z opaskami, a osobliwie polecenie zaopatrzenia się w srebrną kielnię i cebrzyk z kości słoniowéj aby można było założyć węgielny kamień pałacu, wywarły na mnie niepokonane wrażenie. Zaczynałem brać Baltazara za jednego z dziwacznych milionerów, którzy pod płaszczem ubóstwa lubią ukrywać skarby swoje; to też i przyobiecane dwadzieścia pięć luidorów, nie wydały mi się tyle bajecznemi. Ale wkrótce zajęły mię ważniejsze myśli, bo Robert de Mareuil oddając napisany list rzekł:
— Czy znasz mój chłopcze, przedmieście du Roule?
— Znam panie... albo prawie jakbym znał. Wprawdzie niedawno jestem w Paryżu... ale rozpytam się... i trafię niezawodnie.
— Pójdziesz pod N. 119...
— Dobrze panie...
— Spytasz o barona de Noirlieu. Wreszcie, umiesz czytać... nazwisko masz tu na adresie...
— Rozumiem panie...
— A mój pomysł... przerywając przyjacielowi zawołał Baltazar.
— Jaki pomysł?
— Przekonania się czy baron rzeczywiście znajduje się w położeniu Hamleta lub Ofelii, kiedy miał być w położeniu Jerzego Dandin?
— I cóż! — powiedział Robert, — jakże się o tém przekonać?
Poeta wzruszył ramionami i rzekł do mnie:
— Skoro tylko przybędziesz do pałacu barona de Noirlieu... powiesz odźwiernemu że przynosisz list adresowany do własnych rąk barona.
— Dobrze panie.
— Ale, do własnych rąk barona... czy rozumiesz?
— Bah! proszę pana, chciałbym zrozumieć.
Baltazar odwrócił się do przyjaciela i z tryumfującą miną wskazał na mnie.
— A co, wszak powiedziałem ci że on nie będzie nigdy Frontinem?
— Jakto! — zawołał zniecierpliwiony Robert de Mareuil — nie rozumiesz że masz oddać ten list samemu tylko baronowi?
— Ah! tak panie... teraz rozumiem; i nie oddam go nikomu tylko panu baronowi.
— Przecież! — wtrącił Baltazar. Teraz to co innego... A maszże ty dobrą pamięć?
— Co proszę pana?
— O! skarbie niewinności, niech cię!... Kiedyś co widział lub słyszał, czy ci to tkwi w pamięci?
— O! nie, proszę pana, za dzień lub dwa najdaléj to już nic nie pamiętam.
— Słuchajże! oddając list baronowi... patrz na niego pilnie, badaj jego twarz, uważaj dobrze co będzie robił, słuchaj pilnie co ci powie odebrawszy i przeczytawszy ten list... osobliwie staraj się to wszystko dobrze spamiętać... i zaraz wracaj opowiedziéć nam... Przecież niepodobna abyś przez tak krótką chwilę miał to zapomniéć?
— O! nie, panie... tak zaraz nie zapomnę... Ale na przykład, nazajutrz, już pewno nic pamiętać nie będę.
— Widzisz Robercie że ten chłopak to anti-Scapin! zawołał Baltazar.
— Jeżeli cię spytają od kogo ten list przynosisz — dodał przyjaciel poety, powiesz że od pana hrabiego Roberta de Mareuil, który dopiero co przyjechał...
Tu Robert namyślał się przez chwilę, poczém mówił znowu:
— Przyjechał... z Bretanii.
— Czy rozumiesz? z Bretanii — odezwał się Baltazar i widziałem że powstrzymał gwałtowny wybuch śmiechu — z Bretanii? — powtórzył.
— Rozumiem panie...
— No, idź... a spiesz się... powiedział Robert.
Potem dodał:
— Ale zapomniałem... gdyby cię nie dopuszczono do barona... przyniesiesz list hapowrót... a służącemu powiesz że przyjdziesz znowu jutro rano o dziewiątéj.
— Dobrze panie...
— A przy tej sposobności — rzekł znowu Robert po chwili milczenia, uważaj czy pomiędzy służącym i którzy cię przyjmą, będzie jaki mulat.
— Mulat, proszę pana? a co to takiego?
— Człowiek piernikowego koloru, lub coś podobnego — rzekł Baltazar.
— Ah! dobrze, proszę pana... rozumiem.
— A gdyby przypadkiem, z niejakiém zakłopotaniem mówił znowu hrabia Robert — wprowadzono cię do barona... a ujrzysz przy nim młodą panienkę... słuszną... bardzo ładną... z trzema czarnemi znamionami na twarzy... widzisz że ją łatwo poznasz?
— Poznam panie.
— Otóż! — ciągnął dalej hrabia — uważaj, czy ta panna nie będzie blada... smutna.
— Nie ma w tém nic złego, — dodał poeta.
— Pewnie, proszę pana... zaraz poznać można... kto blady i smutny...
— No, poczciwy Marcinie — rzekł Baltazar — rozpuść skrzydła... i zlatuj ze schodów.
Ruszyłem ku drzwiom, ale w chwili gdym miał wyjść, zmieniłem zamiar i naiwnie spytałem Baltazara:
— Proszę pana, a dokąd mam się udać po srébrną kielnię?
— Hę? — mruknął poeta ogromnie otwierając oczy.
— A tak panie, po srebrną kielnię którą mi pan kupić kazałeś?
— Kazałem ci kupić srebrną kielnię? — odrzekł poeta patrząc na mnie.
— I cebrzyk ze słoniowéj kości, prószę pana.
— Cebrzyk ze słoniowej kości?...
Biédny poeta o wszystkiém zapomniał.
— A tak! — głośnym śmiechem wybuchając zawołał Robert, — dla założenia...
— Jakiego założenia? — spytał coraz bardziej zdziwiony poeta obracając się do przyjaciela.
— Węgielnego kamienia...
— Gdzie?
— Na twój pałac...
— Na mój pałac?
— Na twoję stolicę... w stolicy... na twój cyrkuł nowéj Europy... O czemże u djabła myślisz Baltazarze?
— Ej! do licha!... czemużeś mi tego od razu nie powiedział? — zawołał poeta. Obaj widzę cedzicie słówko po słówku? jakbyście koronkę odmawiali... W istocie trzeba żeby mi Marcin kupił poświęcaną kielnię i cebrzyk!
— A gdzież się to sprzedaje, proszę pana?... spytałem poety — a przytém ja nie mam pieniędzy...
— Czekajno! — zawołał Baltazar jakby nagłą myślą uderzony. — Jaki to mamy dzień pojutrze?...
— Dzisiaj panie mamy wtorek — naiwnie odpowiedziałem — po jutrze więc będziemy mieli czwartek.
— Czwartek! wilia do piątku! — trwogą i oburzeniem wybuchając wrzasnął poeta, — jabym miał w wilią piątku zakładać węgielny kamień mojego pałacu... a to chyba, aby mi się ten pałac potém na głowę obalił... O fatalności!... co za wróżba!... jak smutny prognostyk!...
Poczém dodał powoli i rozrzewniająco:
— Nie Marcinie, nie mój chłopcze, nie przynoś ani kielni ani cebrzyka... chyba że chcesz widzieć jak. kiedyś twojego biédnego pana własny jego pałac gruzami swojemi zasypie.
— O! panie...
— Byłem pewny twojego serca... Idźże teraz dopełnij dane ci zlecenie, a wracaj rychło...
— Idę panie — odpowiedziałem, zmierzając ku drzwiom.
I w chwili gdym je zamykał, usłyszałem głos poety powtarzającego...
— W wilią piątku... Nie, nigdy! w tym względzie jestem równie zabobonny jak Napoleon!.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z gorączkową, pożerającą niecierpliwością pobiegłem na przedmieście du Roule.
Adres barona de Noirlieu taki sam był jak i ów królewską koroną i symbolicznemi znaki ozdobiony adres na pargaminie... który znalazłem w pularesie zawierającym listy matki Reginy.