Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VIII/PM część IV/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

To zawieszenie nieprzyjaznych kroków trwało kilka minut. Szkaradna pasterka cierpkim i zakatarzonym głosem krzyknęła na tłumy swoich obrońców:
— Ha! podli, i wy pozwolicie aby strojnisie bili i mordowali wasze kobiéty... tak jest, on mię bił... on mię nazwał pijaną...
— To on sam pijak.
— Poczekaj-no kochanku, — rzekł jakiś dziki, który podburzony krzykami téj megery, wszedł na dwa schody i tam stanął jeszcze namyślając się, — obaczę ja twoję skórę, mój ty strojnisiu.
— To jakiś szpieg, — rzekł drugi.
— Tak, tak, to szpieg... — zawołało kilka głosów.
— Inaczéj... onby tu nie przyszedł...
— Ah! czekajno łotrze!
— Precz z nim!
— Trzeba go potargać! podrzeć na kawałki!
— Ale ich tu dwóch... tych strojnisiów, — zawołał jakiś głos, — drugi pierrot ma także drążek w ręku...
— Trzeba im temi drążkami pozatykać gardła...
— Hej... hej! żandarmi!...
— Co nas tam żandarmi obchodzą?... ścieśnijcie szeregi... — rzekł dziki, — a ręczę że wnet nie pozostanie już ani siadu... obu tych strojnisiów...
— Bądź pan gotów, — po cichu rzekłem do księcia, — nadeszła chwila działania; za najpiérwszym zamachem naśladuj mię.
— Ah! panie... ileż zniewag znosić muszę, — szepnął pan de Montbar blady z wściekłości, lecz pełen energii i odwagi.
Zaledwie zaleciłem mu aby był gotów na wszystko, dziki wszedł na ostatnie stopnie schodów i dostał się aż do nas. Stanąłem przed księciem, i rzekłem dzikiemu, nie ustępując z miejsca:
— No, spróbuj... dotknij mię?
— Co? może mię zjesz?
— Dotknij, mówię.
— Masz!!! — rzekł ten człowiek podnosząc na mnie rękę; lecz nim mię dosiągł, silnie ugodzony nogą od stoika pomiędzy oczy, padł i stoczył się ze schodów.
Tak dzielny odpór na chwilę przeraził oblegających.
— Trzymajmy się tutaj przez dwie lub trzy minuty, — rzekłem księciu, — a będziemy ocaleni. Widzę już żandarmów; przebijają się przez tłumy i idą nam na pomoc.
Zaledwie to powiedziałem aż jakiś Turek i atletyczny najemnik rzucili się na schody.
— Czy i ty chcesz także?... — spytałem Turka.
— Tak jest... chcę ci zapłacić, rzekł — i uderzył mię.
Właśnie podnosiłem drążek chcąc mu oddać za swoje, wtem towarzysz Turka raptem przykląkł, schwycił mię za nogi i obalił. Wprawdzie książę wymierzył mu raz, który mu się udał, lecz upadek mój dał hasło do powszechnego natarcia; a gdy po niesłychanych wysileniach podniosłem się nakoniec, ujrzałem pana de Montbar leżącego na ziemi, deptanego nogami, bitego w twarz... a Turek klęczący na jego piersi, ściskał mu szyję. Na chwilę oswobodzony od przeciwników, rzuciłem się na Turka, schwytałem go za włosy, i obalając go w tył, uwolniłem księcia. Wtedy klęcząc, mógł odpierać oburącz grad zadawanych mu razów...
Na szczęście kilku żandarmów, dalekich świadków téj sceny, z wielką trudnością przebiło się nakoniec przez tłumy. Na ich widok, jak zwykle najzajadlejsi napastnicy znikli; tłum sam cofnął się, i cały plac boju wkoło schodów wypróżnił się.
Zaczepiono nas tak widocznie, krew płynąca z twarzy księcia tak wyraźnie świadczyła o nikczemności wymierzonego na nas zamachu, iż żandarmi, zwykle skorzy do aresztowania wszystkich bijących się w tych haniebnych miejscach, doradzili nam abyśmy wyszli z balu, a sami, gdyśmy zapłacili należytość za wódkę i złamany stołek, zasłaniali nasz odwrót.
Takie rozwiązanie zupełnie mię zaspokoiło. Przez chwilę obawiałem się aby mię wraz z księciem nie przyaresztowano; bylibyśmy musieli wyjawić nasze nazwiska, w jakże zatém śmiertelnym byłbym kłopocie!
Wreszcie dowiedziałem się już tego co wiedzieć pragnąłem: — Książę namiętnie kochał żonę;... duma i obawa śmieszności wstrzymywały go zapewne od objawienia swéj zazdrości Reginie i od błagania ją o przebaczenie, a usiłował w hańbiącym poniżeniu zagłuszyć swoje troski.
Ciągła miłość księcia dla Reginy wzbudzała we mnie niejakie współczucie; przekonywała mnie bowiem że serce jego nie zupełnie jeszcze było zepsute; zresztą tyle sam wycierpiałem, iż więcéj niż ktokolwiek wiedziałem co to są troski jakie zazdrość wywołuje; atoli duma pana de Montbar, jego fałszywy wstyd, haniebny środek zaradzania swoim męczarniom, przejmowały mię jedynie pogardliwą litością... Człowiek ten, nawet zakochany, nie przedstawiał żadnéj rękojmi przyszłego szczęścia Reginy; przeciwnie zaś silnie ufałem charakterowi, rozsądkowi, i osobistéj wartości Justa. W téj chwili posiadając prawie pewny środek usunięcia ostatniego skrupułu, jaki wstrzymywał Reginę od opuszczenia swojego męża, i skłonienia ją aby los swój powierzyła miłości Justa... któremu winna będzie przywrócenie sławy pamięci matki swojéj — prawie gotów byłem przechylić szalę na korzyść kapitana. Atoli zważywszy jak wielką biorę na siebie odpowiedzialność, chciałem w ostatniéj rozmowie z księciem, przekonać się raz jeszcze, czyli rzeczywiście nic się już po nim spodziéwać nie mogę... ze względu na szczęście Reginy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Skoro pan de Montbar wyszedł z sali pod zasłoną żandarmów, zażądał nieco świeżéj wody dla zatamowania i obmycia krwi twarz jego broczącéj; był smutny i ponury, zaszła dopiéro scena była mu tém przykrzejsza, że i ja w niéj udział miałem; uważał imię bowiem za sobie równego, a widział że znam pewne tajemnice, których rozgłoszenie stać się mogło zbyt dla niego nieprzyjemném.

— A teraz, mój panie, — rzekł skorośmy wyszli z balu, — spodziewam się że mi wyjawisz swoje nazwisko... Niech przynajmniej wiem, — dodał cierpko, — komu winienem niespodzianą pomoc, która mię ocaliła z rąk tych uliczników. Skoro zaś wypłacę się z długu wdzięczności... — dodał z wzrastającym zapałem, — zażądam od pana rachunku za zniewagi...
— Panie, — odpowiedziałem księciu, — pozwól że ci przerwę... Nierozsądnie jest że stoimy przy drzwiach tego fatalnego szynku... deszcz pada... nająłem fiakra na całą noc... Racz pan zatém przyjąć w nim miejsce, jeżeli pan tu nie masz swojéj służby... z największą przyjemnością zawiozę pana do domu.
— Panie, — zawołał książę, — nie sądź abyś mi się wymknął — muszę wiedzieć kto jesteś i wiedziéć będę.
— Pozwolisz pan powiedzieć sobie, — rzekłem — że wcale nie myślę wymykać się panu, skoro proszę abyś mi uczynił ten zaszczyt i wsiadł do jednego ze mną powozu...
— Zgoda... przyjmuję... — odparł pan de Montbar.
W kilka minut później weszliśmy na ciemną uliczkę, gdzie mię oczekiwał śpiący na koźle Hieronim.
Struchlałem na myśl że nagle przebudzony, zapomnieć może o tém co mu zaleciłem, i nazwie mię po prostu Marcinem. Miałem więc prosić księcia aby piérwéj wsiadł do powozu, a potém dopiero chciałem obudzić Hieronima; lecz zniecierpliwiony pan de Montbar, schwycił go za kołnierz i mocno nim wstrząsnął.
Zacny woźnica ziewnął, wyciągnął się i nakoniec rzekł:
— Hę?... a co to?... zaraz! zaraz!
— Żywo, Hieronimie, spiesz się mój kochany, — głośno zawołałem, — pójdź no nam otworzyć drzwiczki, — wyraz nam dobitnie wymówiłem.
Hieronim wszakże bardzo dobrze pamiętał co mu zaleciłem, bo zeskakując z kozła, rzekł z uszanowaniem:
— Ach! dla Boga! racz pan przebaczyć panie markizie... trochę zasnąłem...
— Markiz!... dobrze, — półgłosem powiedział książę sam do siebie, słysząc że mi woźnica taki tytuł nadaje.
— Racz pan wsiadać, — rzekłem do księcia, w chwili gdy niespokojnie przypatrywał się numerowi fiakra: sądził zapewne, że pamiętając numer, łatwo znajdzie Hieronima i od niego dowie się o mojém nazwisku, jeżeli je dłużéj ukrywać będę. Była to ważna okoliczność; znałem uczciwość i przychylność Hieronima, lecz on nie wiedział ile mi na tém zależało, aby moje nazwisko na zawsze zatajoném zostało przed księciem. To téż ujęty znacznym datkiem, Hieronim po prostu mógł powiedzieć, ze się nazywam Marcin. Na nieszczęście żadnym sposobem nie mogłem uprzedzić tego poczciwca, i nie wiedziałem czy przed nadejściem dnia będę mógł to uczynić, zależało to bowiem od tysiąca nieprzewidzianych wypadków jakie rozmowa moja z księciem wywołać mogła.
— Racz pan wsiąść do powozu, — powtórzyłem panu de Montbar.
— Przepraszam pana, — odpowiedział wyprzedzając mię.
Wsiadłem za nim.
— Gdzie pan markiz każe jechać? — spytał Hieronim, zamykając drzwiczki.
— Sądzę... że do pana? — rzekłem księciu.
— Dobrze, do mnie, — odparł po chwili milczenia, — tam będę wiedział... co mam począć.
— Na ulicę Uniwersytetu, — mówiłem Hieronimowi, — powiem ci gdzie stanąć.
Powóz ruszył szybko.
— Teraz, panie markizie, — żywo rzekł książę, kiedy przez nieostrożność woźnicy znam przynajmniéj pański tytuł, mam nadzieję, że mi pan dłużéj nazwiska swego ukrywać nie będziesz.
— Panie, — odpowiedziałem, — najprzód chciejmy pomówić z sobą na seryo... i o rzeczy zbyt ważnéj...
— Tak jest!... na seryo i o rzeczy zbyt ważnéj! — zawołał.
— W takim razie, racz mię pan kilka chwil bez przerwy posłuchać, bobyśmy tracili czas zbyt drogi.
— Mów pan, słucham.
— Jesteś pan... najnieszczęśliwszym z ludzi...
— To rzecz niesłychana! — zrywając się ze swojego miejsca zawołał książę, — teraz nawet litość! no... niech i tak będzie... przyrzekłem milczéć... aż do dna zatém wychylę kielich goryczy.
Potém dodał cierpko:
— Pobudzić do litości... ha!!
— Nie panie, to nie litość, ale szczere współczucie...
— I czemuż winienem to tak szacowne współczucie? — spytał szyderczo rozdrażniony książę.
— Pańskim nieszczęściom!
— Moim nieszczęściom?
— Tak jest, pańskim nieszczęściom i do tego okrutnym: Pan zawsze namiętnie kochasz panią de Montbar, i od ośmnastu miesięcy walczysz przeciw téj miłości; dla jéj pokonania próbowałeś wszystko... dobre i złe; nakoniec uczuwasz pan okropne męczarnie zazdrości. Wczoraj jeszcze wylewałeś łzy miłości i rozpaczy przed portretem żony swojéj!
Szczerość mowy mojéj, któréj wiernie przytoczane fakta niemało powagi dodać musiały, przekonanie wreszcie że znam szczegóły, których według jego mniemania nikt znać nie mógł, sprawiły, że książę osłupiał i zrazu ani słowa wydobyć z siebie nie zdołał.
— I dlatego, właśnie że w sercu pańskiém tkwi jeszcze żarliwa i głęboka miłość, — mówiłem daléj z pełném zapału przekonaniem, — położenie twoje, panie, tak żywo mię obchodzi... jednak, wierz mi pan, położenie to nie jest jeszcze rozpaczliwe... bo prawdziwa miłość... cudów dokazać może... Pół roku temu, pan wstydząc się nakoniec próżniactwa, w którém dotychczas upływało twe życie, wracałeś już odważnie ku życiu godniejszemu ciebie, godniejszemu imienia, którém się chlubisz... i słusznie się chlubić możesz... bo pański pradziad... którego portret kazałeś przenieść do swojego gabinetu, abyś się umacniał jego szczytnemi przykłady...
— Ah! z tego można oszaléć, — prawie z trwogą zawołał książę, — nie wiem czy czuwam czy marzę... Co to za człowiek? zkąd on?...
— Ten znakomity wojownik, a twój przodek panie, — rzekłem nie zważając na przerwę księcia, — marszałek książę de Monthar pozostawił imię zaszczytne, poważane. Podczas wojny bohatersko walczył za Francyą... w czasie pokoju, broniąc sprawy wydziedziczonych, domagał się i uzyskał dla nich prawa jakich im zaprzeczano. Tak świetny zawód twojego przodka winieneś był naśladować panie... Raz zrozumiałeś go... raz twoje szlachectwo... szlachectwo prawdziwe... bo szlachectwo duszy, oburzyło się nareszcie przeciw niepłodnemu życiu, przeciw zapamiętałości, przeciw haniebnym wyuzdaniom, w skutku których dzisiejszego wieczoru, widziałem cię zhańbionego, zbitego.
— Ależ panie... niech przecież wiem czyś przyjaciel lub wróg! — zawołał mimowolnie wzruszony książę, — jeżeliś przyjaciel, po co ta tajemnica?... A wreszcie panie, — dodał książę zawstydzony że przeniknąłem jego uczucia, — jakiém prawem w ten sposób do mnie przemawiasz? nie chcę aby...
— O! pan mię aż do końca wysłuchasz, — zawołałem. — Nadaremnie chcesz ukryć wzruszenie wywołane, nie żadnemi wyrzuty, bo do nich nie mam prawa, lecz sympatyą którą panu objawiam; jako człowiek z sercem pojmuję i oceniam, panie, wspaniałomyślne twoje postanowienie... piękny bowiem i szlachetny był twój zamiar odzyskania miłości pani de Montbar przez okazanie jéj twego przywiązania, miłości równie żarliwéj jak dawniéj, lecz teraz mającéj wyższą cenę moralną, bo mogącéj przywrócić pana na właściwe stanowisko. Niestety! dlaczegożeś znowu zboczył z téj pięknéj drogi?... Dlaczego straciłeś odwagę?
— Dlaczego? — zawołał książę, coraz bardziéj porywany bądź samą siłą dziwnego położenia, bądź wrażeniem, jakie nań moje słowa wywarły. — Dlaczego nie wytrwałem? — a potém nagle głos wstrzymując: — Lecz czy oszalałem, dodał porywczo, że panu odpowiadam... jakież pan masz prawo do mojego powiernictwa?... kto pan jesteś, że znasz moją przeszłość, tajemnice mojego życia, mego serca? Tak jest, kto pan jesteś? dlaczego pragniesz wybadać mię w tém, z czém się nikomu nie zwierzyłem? dlaczego chcesz abym się przed tobą usprawiedliwiał, usprawiedliwiał przed człowiekiem, którego nie znam, którego piérwszy raz może widzę, a to w komicznym stroju, z twarzą w komicznéj masce ukrytą!... Pytam siebie czy to nie sen? czuwam że ja? czyż te wszystkie nieszczęsne wypadki téj nocy nie są li marzeniem? Co pan chcesz odemnie? Jaki twój zamiar? jestżeś, powtarzam, nieprzyjaciel lub wróg? odpowiadaj panie! odpowiadaj!
I nieczekając na odpowiedź, mówił daléj jakby w obłąkaniu:
— Atoli mniejsza czyś przyjaciel lub nie... tyle wiesz o mnie, tajemnice które uchwyciłeś tak są ważne, iż trzeba koniecznie abym wydarł ci życie, albo zginął z twój ręki... A teraz słuchaj: żądasz żebym ci się zwierzył, chcesz tego?... mniejsza... jutro drogo mi to opłacisz!! Zresztą dziękuję ci panie, bo oddawna ukrywane troski dusiły mię... piekło zesłało mi powiernika! Otóż, tak jest, ubóstwiam moję żonę... ona pogardza mną... ona kocha innego... Tak jest... abym odzyskał jéj miłość, pragnąłem poprawić się... pragnąłem zacniejsze wieść życie... Jeżeli zaś nie wytrwałem w tych usiłowaniach... to dlatego że mię w nich ani utrzymywała, ani ku nim zachęcała jedyna osoba, zdolna natchnąć mię odwagą... a nawet gdyby chciała, przeistoczyć mię zupełnie... Teraz już zapóźno... Piérwsze usiłowania przyjęto ozięble i szyderczo. Wówczas zbrakło mi sił, wróciłem do życia, którego nicość czuję, ale które mię przynęca samą sprzecznością zwierzęcych wrażeń. Przebywając dzisiaj w pałacu Montbar, jutro zagłuszyć się w haniebnej jakiéj kniei... otóż, przyznaję, takie ostateczności miały dla mnie potężny urok... A pan który mię śmiesz ganić, wieszże przynajmniéj przez kogo i dlaczego nabrałem tak poniżających a dziwacznych nałogów?
Książę mówił z coraz większém uniesieniem; postrzegłem że gotów zwierzyć się z rzeczami nader ważnemi dla ostatecznego mojego postanowienia; lękałem się abym nieroztropném słówkiem nie przeszkadzał, milczałem więc; on zaś z podwójną cierpkością tak dalej mówił:
— Kto nie zna okoliczności, kto nie pojmuje wpływu wychowania, łatwo drugich obwiniać może! Czyliż to moja wina, że sierota w dwunastym roku życia, wychowany byłem przez krewnych żyjących według trybu przyjętego w roku 1760tym? W piętnastym roku uczułem w sobie powołanie do wojskowego stanu. — „Wstydź się! — odpowiedziano mi, — czyi książę de Montbar może zasiadać na szkolnych ławkach, tuż obok mieszczan? i wyszedłszy z klass zostawać pod dowództwem nie wiedzieć kogo? To niepodobna.” Zrzekłem się zatem wojskowego zawodu. Późniéj, w ośmnastym roku życia, chciałem poświęcić się dyplomatyce. Odpowiedziano mi podobnież: — „Mieszczanie wszystko zajęli. Czyż książę de Montbar może być adjunktem lub sekretarzem pana ambasadora nie wiedziéć kogo? Cóż znowu! w nieszczęśliwéj naszéj epoce, umiejący sam siebie cenić, żyje pół roku w swoich dobrach, dwa miesiące podróżuje, resztę zaś czasu mieszka w pałacu Montbar.” Otóż więc zostałem próżniakiem, bez żadnego powołania, a teraz bez przyszłości! A wiesz kto mię zgubił do reszty? oto stary mój stryj, który mi ciągłe wychwalał niecne hulanki dawniejszych magnatów, którzy po gminnemu przebrani uczęszczali na baliki. „Jakie to było pyszne, mawiał mi, pozbywaliśmy się pudru i szpady, a wdziewaliśmy barchan ostatniego łotra; na balikach napotykaliśmy świéże, młode kumoszki, któreśmy zdmuchiwali ich miejscowym kawalerom; nieraz nawet przychodziło do bijatyk; hałasowaliśmy, piliśmy, łajdaczyliśmy; byłoto przecudne. Kilko-godzinny Jan, Piotr albo Paweł, zostawał potém księciem lub markizem.” Otóż! — zawołał książę, — czémże miał zostać ośmnastoletni chłopiec, podobnie wychowany, pan wielkiego majątku, sam, bez przewodnika, próżniak, dla którego tak dziwaczne podwójne istnienie, bo raz na najwyższym szczeblu społeczeństwa... drugi raz na najniższym, pomimo całej nikczemności i głupoty, aż nadto miało powabu. Nie dziw, że taki chłopiec puszcza nakoniec wodze swym wyuzdanym namiętnościom. Był to niby pociąg gracza żyjącego w ostatecznościach; wczoraj złoto, dzisiaj nędza... Wychodziłem z kniei cuchnącéj, urwisami, szubrańcami zaludnionéj, i równie jak oni pijany wracałem do domu, do mojego pałacu, gdzie mnie oczekiwali starzy zacni słudzy. W nocy... nieszczęśliwe dziewczęta w łachmanach mówiły mi ty... bo mię lubiły; wieczorem na wielkim świecie, moja narzeczona, szlachetnego rodu, młoda, urocza, klejnotami i kwiatami zdobna, po cichu, w swym bukiecie tuląc usta, także mówiła mi ty. Na cóż panu taić? wśród wspaniałéj uczty, na którą przybyłem w świetnym ekwipażu, wśród balu, na który cisnęła się najznakomitsza w Europie arystokracya, lubiłem pomyśleć: „Ja, który tu jestem pomiędzy równymi sobie, wczoraj, o téj porze, w brudnéj odzieży, siedziałem za stołem w prostym szynku, obok gałganiarzy i ulicznych dziewcząt.” Powiész, że to niedorzeczna, podła, wyrodna, poniżająca namiętność, zgoda... lecz przyznaj, że jakkolwiek nie można jéj uniewinnić, można jednak ją pojmować i przypuszczać jak np. namiętność gry... Tak jest, panie, gdybym pijaństwo lubił... dla samego pijaństwa... piłbym całe życie...
Mocno wzruszony książę zamilkł na chwilę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.