Martwe dusze/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Martwe dusze
Wydawca Redakcya Kuryera Poznańskiego
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Zygmunt Wielhorski
Tytuł orygin. Мёртвые души
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.

Zakupna Cziczikowa stały się przedmiotem rozmów. Zaczęto w mieście dysputować, sądzić, czy korzystném jest kupować chłopów dla ich przesiedlenia. Niektórzy okazywali nawet znajomość rzeczy. „Zapewne, mówili inni, tak to jest; przeciwko temu nie można i słowa powiedzieć: ziemia w południowych guberniach dobra i żyzna, ale jak się tam obejdą chłopi Cziczikowa bez wody, wszak tam rzek żadnych nie ma.“ — „Toby jeszcze nic, żeby wody tylko brakło, toby jeszcze nic, Stefanie Dymitriewiczu, ale przenosiny, to rzecz, która nie popłaca. To wiadomo, cóż chłop na nowém mejscu? nic tam nie posiada; ani domu, ani dobytku, — ucieknie, jak dwa razy dwa cztery, — i tak potrafi umknąć, że i śladu po sobie nie zostawi.“ — „Nie, Aleksieju Iwanowiczu, pozwólcie, pozwólcie, już ja się z wami nie mogę zgodzić na to, żeby chłop Cziczikowa uciekał. Rosyjski chłop jest gotów do wszystkiego i do każdego klimatu się przyzwyczai. Chociażby go posłać do Kamczatki, byleby mu dać ciepłe rękawice, to założy za pas siekierę i pójdzie do lasu przysposabiać drzewo na nową izbę.“ — „Opuściliście jednak, Iwanie Gregoriewiczu, z widoku rzecz bardzo ważną; nie spytaliście się jeszcze, co to za jedni są ci chłopi Cziczikowa? Zapomnieliście zapewne, że dobrego człowieka obywatel nie sprzeda; gotów jestem głowę swą oddać, jeżeli chłopi Cziczikowa nie złodzieje i pijaki w najwyższym stopniu, próżniaki i złego prowadzenia.“ — Tak, tak, na to się zgadzam, to prawda, że nikt nie sprzeda dobrych ludzi i chłopi Cziczikowa pijaki; lecz trzeba to mieć na względzie, że tu właśnie jest morał: oni teraz są niegodziwcami, a gdy zostaną przeniesieni na inną ziemię, mogą się stać najlepszymi ludźmi; już nie mało było takich przykładów nietylko w życiu, ale i w historyi.“ — „Nigdy, nigdy, mówił zarządzający rządowemi fabrykami, wierzcie mi, to nigdy nie będzie; obecnie chłopi Cziczikowa mają dwóch silnych nieprzyjaciół. Pierwszym nieprzyjacielem jest sąsiedztwo małorosyjskich gubernii, w których, jak wiadomo, jest wolna sprzedaż wódki; upewniam was, że nie więcéj jak w dwa tygodnie rozpiją się na śmierć. Drugim nieprzyjacielem jest nawyknienie do tułackiego życia, nawyknienie, którego nabiorą przy przeprowadzeniu. Chyba, żeby sam Cziczików bacznie śledził za wszystkiém, za najmniejsze przewinienie surowo karał, żeby nie spuszczając się na drugich, sam ciągle z nahajką chodził i nie żałował swojéj pięści.“ — „Dla czego Cziczików ma się sam męczyć i zbijać sobie kułaki o chłopskie mordy?......... Wszak może znaleść rządzcę.“ — „Tak, gdzie teraz znajdziecie dobrego rządzcę: wszyscy szachraje, złodzieje! złodzieje dla tego, że panowie sami nie zajmują się swemi interesami.“ — „To, to prawda“; potwierdziło wielu. — „Żeby tylko pan znał się cokolwiek na gospodarstwie i umiał zrobić wybór w ludziach — to zawsze będzie miał dobrych rządzców.“ Zarządzający fabrykami rządowemi powiedział, że dobremu rządzcy trzeba dać przynajmniéj 5000 rubli rocznéj pensyi. Lecz prezes utrzymywał, że i za 3000 można znaleść dobrego człowieka. Na co zarządzający odpowiedział: „Gdzie takiego znajdziecie, chyba u siebie w nosie?“ — Na to prezes znów rzekł: „Nie, nie w nosie, ale w tutejszym powiecie, mianowicie — Piotr Piotrowicz Samoiłow: oto rządzca, jakiego potrzeba dla Cziczikowa!“ Wiele osób wchodziło w położenie Cziczikowa i trudność przeprowadzenia tak znacznéj liczby chłopów wielce ich zatrważała; bali się nawet, żeby buntu nie było między takim niespokojnym ludem, jak chłopi Cziczikowa. Na to policmajster zauważył, że buntu nie można się lękać, że dla jego poskromienia jest władza kapitana-isprawnika, który choćby sam nie pojechał, a niechby tylko na swoje miejsce posłał swoją czapkę, to ta jedna czapka wystarczy, żeby chłopów zaprowadzić na miejsce im przeznaczone. Wielu wypowiedziało swoje zdanie, jakim sposobem poskromić ducha buntowniczego okazującego się w ludziach Cziczikowa. Zdania były rozmaite: niektórzy radzili użyć najsurowszych środków wojennych; drudzy znowu byli za łagodnością. Pocztmajster zauważył, że Cziczikow ma do spełnienia święty obowiązek, że może w pewnym rodzaju stać się ojcem swoich poddanych, że może nawet zaprowadzić dobroczynny promień oświaty, i przy téj okazji odezwał się z wielkiemi pochwałami o szkole wzajemnéj nauki w Lancaster.
Tak roztrząsało i mówiło w mieście wiele osób, pobudzonych współczuciem; osobiście udawali się do Cziczikowa z radami, proponowali nawet straż wojskową dla większego bezpieczeństwa. Cziczikow wszystkim za rady dziękował, oświadczając, że przy zdarzonéj okoliczności nieomieszka z nich korzystać, straży jednak zrzekł się stanowczo, mówiąc, że wcale jest niepotrzebną, że kupieni przez niego chłopi są szczególnie łagodnego charakteru, że sami czują ochotę do przeniesienia się, i że nareszcie buntu między nimi być nie może.
Wszystkie te gadaniny wywarły taki wielki skutek, jakiego się nawet Cziczikow nie mógł spodziewać, mianowicie — rozeszła się wieść, że był ni mniéj ni więcéj, jak milioner. Mieszkańcy miasta, jak to już widzieliśmy w pierwszym roździale, serdecznie polubili Cziczikowa, ale teraz polubili jeszcze serdeczniéj. Zresztą, żeby prawdę powiedzieć, byli oni wszyscy ludźmi poczciwymi, żyli z sobą w zgodzie, po przyjacielsku; i zebrania ich nosiły na sobie cechę otwartości i pobłażania:
„Drogi przyjacielu, Ilja Iljicz! Posłuchaj bracie, Antipatos Zacharijewicz! Załgałeś się Iwanie Gregoriewiczu.“
Mówiąc do pocztmajstra, który się nazywał Iwan Andreewicz, zawsze dodawano: „Sprechen dzi dejcz Iwan Andreewicz?“ Jedném słowem wszystko się działo familijnie. Wielu było z wysokiém wykształceniem: prezes izby skarbowéj umiał na pamięć „Ludmiłę“ Żukowskiego, która była jescze podówczas nie przestarzałą nowością, i po mistrzowsku czytał niektóre wyjątki, mianowicie: „Las ju zasnął, śpi dolina“, zdawało się, że rzeczywiście dolina śpi; dla większego podobieństwa, zamykał nawet w tę porę oczy. Pocztmajster oddawał się więcéj filozofii i czytał z wielką gorliwością, nawet po nocach, „Noce“ Junga i „Klucz od tajników przyrody“, z czego robił długie wypiski, ale jakiego one były rodzaju, to nikomu wiadomem nie było; zresztą był on dowcipny, kwiecisty w słowach i lubił, jak sam powiadał, wzbogacać mowę. A wzbogacał ją takiemi n. p. wyrażeniami: „panie ty mój; taki sobie jaki niebądź; wiecie; rozumiecie; możecie sobie wystawić; tak powiedziawszy; w pewnym rodzaju;“ i t. p., które wytrząsał jak z worka. Przyozdabiał również swoję mowę częstem mruganiem, zamykaniem jednego oka, co przydawało jędrności satyrycznym jego spostrzeżeniom. Inni byli także mniéj lub więcéj uczeni: jeden czytał „Karamzina“, drugi „Moskiewskie Wiedomosti“, inny znowu nic zgoła nie czytał. Jeden był wygodnisiem, leżał tylko, jak to mówią całe życie przewracając się z boku na bok, próżna nawet praca podnosić go z kanapy, nie wstanie za nic w świecie. Co do powierzchowności, to już powiedzieliśmy, że byli wspaniali, — suchotników ani jednego między nimi nie było. Wszyscy byli tego rodzaju, że żony ich, podczas serdecznych i pieszczotliwych pogadanek sam na sam, dawały im takie np. nazwiska: tłuścioszku, pulchniutki, brzusiu, gąsiorku, żużu itp. W ogóle jednak, byli to ludzie dobrzy, gościnni, i człowiek gdy raz zakosztował z nimi chleba i soli, albo grał z nimi cały wieczór w wista, stawał się tém samém już ich bliskim — tém bardziéj Cziczikow ze swemi czarodziejskiemi przymiotami, i talizmanem podobania. Oni tak go polubili, że nie widział sposobu, jakim by mógł wyrwać się z miasta; nic prawie więcéj nie słyszał jak: „jeszcze tydzień, jeszcze choć jeden tydzień zostańcie z nami, Pawle Iwanowiczu,“ — jedném słowem, był, jak to mówią, na rękach noszony. Ale co było godném największéj uwagi, to wrażenie, (rzecz zadziwiająca) jakie wywarł na damy. Żeby to choć pobieżnie objaśnić, trzeba by powiedzieć wiele o samych damach, o ich towarzystwie, odmalować, jak to mówią, żywemi kolorami ich duchowe przymioty, lecz dla autora rzecz to bardzo trudna. Z jednéj strony wstrzymuje go nieograniczone uszanowanie, które uczuwa dla żon urzędników, a z drugiéj strony.... z drugiéj strony, naprawdę trudno. Damy miasta N. były ....nie, żadnym sposobem nie mogę: doprawdy boję się. W damach miasta N. szczególniéj to było godném uwagi... Nawet dziwnie, ale pióro nie chce pisać, tak jak gdyby było ołowiane. Tak już musi zostać: widać, że o ich charakterach trzeba pozwolić mówić temu, u którego farby są jaskrawe i więcéj ich jest na palecie; a nam pozostanie powiedzieć chyba parę słów o tém, co widać na zewnątrz. Damy miasta N. były, jak to mówią, presentables, i w tém znaczeniu, można je było postawić za wzór wszystkim innym. Co do tego jak sobie postępować, nadać sobie należny ton, zachowywać etykietę, nieopuścić żadnych drobnych przyzwoitości, a szczególniéj trzymać się najświeższéj mody w najmniejszych drobiazgach, to w tém one prześcigły nawet damy petersburgskie i moskiewskie. Ubierały się one z wielkim gustem, jeździły po mieście w powozach, jak to nakazywała ostatnia moda, z tyłu rozparty siedział lokaj w liberyi ze złotemi galonami. Bilety wizytowe być zawsze musiały, chociażby napisane na dwójce czerwiennéj albo tuzie żołędnym. O bilet wizytowy pokłóciły się dwie damy, wielkie dawniéj przyjaciółki, nawet krewne, — za to, że jedna z nich nie oddała rewizyty. I chociaż mężowie i krewni starali się wszystkiemi siłami pogodzić je, lecz tego nikt w świecie nie dokaże, żeby: dwie damy powaśnione o nieoddanie rewizyty do zgody przyprowadzić. Co do zajęcia pierwszych miejsc, zdarzały się także często bardzo burzliwe sceny, wpajające w mężów rycerskie uczucia obowiązku bronienia swoich połowic.
Pojedynków naturalnie między nimi nie bywało, dla tego, że wszyscy byli urzędnikami cywilnymi, ale za to jeden drugiemu starał się szkodzić, ile tylko było w jego mocy, co czasem gorsze ma następstwa od pojedynku. Obyczaje dam miasta N. były surowe, pełne szlachetnéj pogody, dla każdego występku i zgorszenia, karcące bez żadnéj litości wszelką słabość. Jeżeli zdarzało się między niemi to, co nazywają: „to i drugie,“ to się zdarzało skrycie, tak żeby nie dać żadnego pozoru, co się działo; zachowaną była zawsze potrzebna powaga, i sam mąż nawet tak był przygotowany, że jeźli i zauważył, to i „drugie,“ albo słyszał o tém, to zaraz odpowiadał bardzo rozsądnie przysłowiem: Co komu do tego, że kuma z kumem siedziała? Trzeba jeszcze powiedzieć, że damy miasta N. odznaczały się, podobnie jak wiele innych dam, szczególniéj petersburgskich, przyzwoitém wyrażaniem się. Nigdy one nie mówiły: wysmarkałam się, spociłam się, plunęłam, ale: ulżyłam memu nosowi, miałam w użyciu chusteczkę. W żadnym razie nie można było powiedzieć: ta szklanka albo talerz, śmierdzi. Nie można było nawet nic takiego powiedzieć, coby zwracało na to uwagę; trzeba zamiast tego było mówić: ta szklanka źle się sprawia, albo coś podobnego. Żeby jeszcze więcéj uszlachetnić rosyjski język, połowa słów była wykluczoną z rozmowy, trzeba było zatém posługiwać się językiem francuskim; za to téż wtedy, po francusku, to już druga historya i wtedy pozwalano sobie takich słów, które nawet w dykcyonarzach rosyjskich się nie znajdują. Oto co można było powiedzieć o damach miasta N. sądząc z powierzchowności.
Ale jeżeli by zajrzeć głębiéj, to naturalnie odkryło by się wiele innych rzeczy; ale bardzo jest niebezpiecznie zaglądać głębiéj do serc kobiecych. Ograniczając się zatém na powierzchowności, pójdziemy daléj.
Do téj pory, damy jakoś nie wiele mówiły o Cziczikowie, oddawały jednak sprawiedliwość jego manierom, ale od czasu jak się rozszedł rozgłos o jego milionach, znalazły się i inne przymioty. Zresztą, damy nie były wcale interesowane: winą wszystkiego było słowo milioner, nie zaś sam milioner, ale tylko jedno słowo; gdyż w dźwięku tego jednego słowa, słychać było coś takiego, co oddziaływa na ludzi nikczemnych; na ludzi, ni to ni owo; a nawet na ludzi dobrych; słowem — działa na wszystkich. Wielu jest takich, którzy wiedzą, że nic od niego nie skorzystają, nie mają nawet do tego pretensyi, jednak zabiegną mu drogę, uśmiechną się do niego, chociaż czapkę zdejmą, chociaż wreszcie wproszą się na obiad, na którym wiedzą, że ma się znajdować milioner. Nie można powiedzieć, żeby to delikatne uczucie nikczemności podzielane było przez damy, jednak w wielu salonach mówiono, że Cziczików nie jest piękny jak Apollon, ale za to taki, jakim powinien być mężczyzna, że gdyby był trochę tęższym i tłustszym, już by było nie dobrze. Przy tych rozmowach, było nawet coś powiedzianego, co ubliżało cienkim mężczyznom — coś w tym rodzaju, że oni są podobni prędzéj do wykłówaczy od zębów jak do mężczyzny. W toaletach dam pojawiły się różne dodatki. W sklepach był taki ścisk, że się duszono. Kupcy nie mogli wyjść z zadziwienia, widząc, jak całe sztuki materyi, których się pozbyć dawniéj nie mogli z powodu ich wysokiéj ceny, obecnie zostały rozrywane. W niedzielę, w czasie obiedni (mszy) u sukni jednéj z dam zauważyli taki długi ogon, że stojący obok komisarz, rozkazał tłumowi posunąć się ku drzwiom, żeby nie zmiąć toalety téj znamienitéj damy. Cziczików nawet nie mógł nie dostrzedz uszanowania, które mu okazywano.

Jednego razu, gdy powrócił do siebie, zastał na stole leżący list. Z kąd i kto go przyniósł, nie mógł się dowiedzieć: sługa hotelowy oświadczył, że przynieśli, ale nie kazali mówić od kogo. List zaczynał się dość stanowczo, mianowicie tak: „Nie, ja muszę do ciebie pisać“! Następnie mówiono w nim, że jest tajemny pociąg między duszami; ten pewnik wzmocniony był kilku kropkami, które zajęły więcéj jak pół wiersza. Szło potém kilka myśli godnych uwagi, z powodu swojéj prawdziwości, tak, że uważamy za niezbędne wypisać je: „Czém jest życie nasze? — Doliną, w któréj zamieszkała troska. Czém jest świat? — Tłumem ludzi, który nic nie czuje“. Pisząca wspomniała także, że łzami oblewa pismo swojéj czułéj matki, która już od dwudziestu pięciu lat nie żyje. Zapraszała Cziczikowa na pustynią — namawiała, by opuścił miasto, w którém ludzie się duszą a nie korzystają z powietrza: koniec listu nacechowany był rozpaczą i te były ostatnie słowa wierszem napisane:

Dwa gołębie ci pokażą
Gdzie leżą me zimne zwłoki,
A lecąc po nad obłoki
Powiedzą: umarła z zapłakaną twarzą.

W ostatnim wierszu nie było miary, lecz zresztą, to drobnostka, nie warto na nią zwracać uwagi. List cały napisany był w duchu owego czasu. Podpisu nie było żadnego: ani imienia, ani nazwiska, ani miejsca, ani daty. W postscriptum było dodane, że jego własne serce powinno odgadnąć, kto do niego pisze, i że na balu u gubernatora, który ma być danym jutro, będzie obecnym sam oryginał.
List ten bardzo zaintrygował Cziczikowa. W anonimie było tyle rzeczy interesujących, że Cziczików przeczytał go i raz, i drugi, i trzeci, nakoniec rzekł: „Ciekawy bym był jednak dowiedzieć się, co to za jedna to pisała.“ Widać było ze wszystkiego, że sprawa była nie na żart; więcéj jak godzinę wciąż o tem myślał, nakoniec, zwiesiwszy głowę powiedział: „List bardzo, bardzo mądrze napisany!“ Następnie, rozumie się, list został złożony i zamknięty do szkatułki, w któréj leżał obok starego afiszu, i listu zapraszającego na jakieś wesele odbyte już siedm lat temu. Niedługo po tém, przynieśli mu w saméj rzeczy zaproszenie na bal u gubernatora — rzecz bardzo zwyczajna w gubernialnych miastach: gdzie gubernator, tam i bal, inaczéj nie było by nigdy należnéj miłości i uszanowania ze strony szlachty.
Wszystkie poboczne interesa zostały w téjże chwili zaniechane, a cała uwaga i przygotowania zwrócone były do balu, gdyż w saméj rzeczy wiele było przyczyn zaostrzających ciekawość. Może od stworzenia świata nie użyto tyle czasu na toalety. Cała godzina zeszła na przypatrywaniu się swojéj twarzy w zwierciedle. Probowano nadać jéj rozmaite wyrażenia: to poważne i stateczne, to pełne szacunku, ale z lekkim uśmiechem, to znowu bez uśmiechu; oddano lustru kilka ukłonów z dodatkiém kilku słów niezrozumiałych, po części trochę podobnych do francuzkich, chociaż po francuzku Cziczikow wcale nie umiał. Sprawił sobie nawet znaczną liczbę przyjemnych niespodzianek, marszczył brwi, ruszał ustami, nawet coś także językiem; zresztą, albo to jedno się robi gdy się jest samemu, gdy się uczuwa, że się jest przystojnym, gdy się jest pewnym, że nikt przez szparę albo dziurką od klucza nie patrzy? Nakoniec pogładził sobie brodę i rzekł: „Mordeczko ty taka!“ i zaczął się ubierać. Przez cały ten czas był w najrozkoszniejszym humorze: wciągając spodnie, lub zawięzując krawat, kłaniał się sam sobie ze szczególną zręcznością, a chociaż nigdy nie tańcował, zrobił antresza. To antresza spowodowało mały wypadeczek: zatrzęsła się komoda i szczotka zleciała ze stołu.
Pojawienie się Cziczikowa na balu sprawiło ruch niesłychany. Wszyscy, którzy tylko się tam znajdowali, wyszli na jego spotkanie, — ten z kartami w rękach, ów znowu urywając w najciekawszém miejscu jakiego opowiadania: „A nasz ziemski sąd odpowiedział na to...“ Ale co na to odpowiedział nasz ziemski sąd, tego już nie dokończył i spieszył powitać naszego bohatera: Paweł Iwanowicz! Ah Boże mój, Paweł Iwanowicz! Kochany Paweł Iwanowicz! Szanowny Paweł Iwanowicz! Serce moje Paweł Iwanowicz! Oto wy, Paweł Iwanowicz! Oto i on, nasz Paweł Iwanowicz! Pozwólcie się uściskać Paweł Iwanowicz! Dawajcie go tu, niech go silniéj uściskam i pocałuję mojego Pawła Iwanowicza! Cziczikow uczuł się naraz w kilku objęciach. Nie zdążył wyswobodzić się z uściśnień prezesa, gdy już się znalazł w objęciach policmajstra; policmajster zdał go inspektorowi rady lekarskiéj; inspektor rady lekarskiéj — dzierżawcy propinacyi; dzierżawca propinacyi — budowniczemu... Gubernator, który w owéj chwili stał obok dam i trzymał w jednéj ręce bilecik z wierszami znaleziony przy karmelku, a w drugiéj pieska Bonończyka, spostrzegłszy go, upuścił na podłogę i bilecik z dwuwierszem i Bonończyka, który przeraźliwie zaskowyczał. Słowem Cziczikow wywołał u wszystkich radość i wesołość niesłychaną. Nie było twarzy, na któréjby się nie odbijało zadowolenie. Bohater nasz odpowiadał wszystkim i każdemu z osobna, czuł on w sobie jakieś niewypowiedzianie miłe usposobienie: kłaniał się na prawo i na lewo, swoim zwyczajem trochę krzywo, ale swobodnie, tak, że oczarował wszystkich. Damy zaraz go okrążyły, jak gdyby jakim świetnym wieńcem, przynosząc wraz z sobą całe obłoki różnych upajających woni: jedna pachniała jak róża, od drugiéj czuć było wiosnę i fijołki, trzecia wydawała z siebie najmilszy zapach rezedy; Cziczikow podnosząc nos do góry, tylko wąchał. W toaletach gustu było bezdno: muśliny, atłase, jedwabie były tak bladych, modnych kolorów, że nawet nazwania tym kolorom wyszukać nie można było — do takiego to stopnia doszła delikatność smaku; koronki, kwiaty, wstążki rozrzucone po sukni niby w bezładzie, jednak artystyczną ręką poprzyczepiane, stanowiły rozkoszną harmonią; lekki ubiór głowy, ledwie jéj dotykający, zdawał się mówić: „Ulecę w powietrze, żal tylko, że nie będę mógł z sobą zabrać cudnéj postaci, którą zdobię!“ Kibici miały najpowabniejsze i najmilsze dla oka formy (trzeba zwrócić uwagę, że wogóle wszystkie damy miasta N. były dość dobréj tuszy, ale sznurowały się tak zręcznie i miały tak przyjemne obejście się, że ich otyłości nie można było żadnym sposobem zauważać). Wszystko było u nich obmyślane i przewidziane, z niesłychaną przezornością: piersi i plecy były obnażone, ale tyle tylko, ile było potrzeba, lecz ani źdźbła więcéj; każda obnażyła swoje wdzięki dotąd, dokąd czuła, że mogą zgubić człowieka; reszta była starannie ukrytą z nadzwyczajnym smakiem; albo wstążeczka była na szyi, albo z pod sukni wyglądał rąbek cienkiego batystu wykrojony w ząbki, znany pod nazwą skromności. Te skromności zakrywały z przodu i z tyłu to, co już nie mogło zgubić człowieka, ale przytém kazały podejrzywać, że tam to właśnie zguba się znajduje. Rękawiczki, chociaż długie, zostawiały jednak obnażoną część, od łokcia aż do rękawów, część ta ręki była pobudzająco pulchną i białą; u niektórych dam popękały nawet rękawiczki, niby przypadkiem. Słowem, jak gdyby na wszystkiém było napisane: „Nie, to nie gubernia, to stolica, to sam Paryż!“ Miejscami tylko raptem pokazał się jaki przedpotopowy czepiec, albo téż pióro podobne do pawiego ogona, w sprzeczności ze wszystkiemi modami, podług własnego gustu. Ale już bez tego być nie może; taka to własność miast gubernialnych: gdziekolwiekbądź a musi się ono zdradzić.
Cziczikow stojąc przed damami wciąż sobie myślał: „Która z nich jednak jest autorką listu?“ i wysunął naprzód nos, ale o nos zaczął się obcierać cały szereg rękawów, łokci, wstążek, kwiatów, wonnych włosów, galopada leciała na przepadłe: pocztmajstrowa, kapitan-isprawnik, dama z niebieskiém piórem, dama z białém piórem, urzędnik z Petersburga, urzędnik z Moskwy, Francuz Kuku — wszyscy powstali i lecieli.
„Eh; he! poszła pisać gubernia!“ rzekł do siebie Cziczikow, cofnąwszy się nazad, a jak tylko damy się rozsiadły, znowu zaczął się im przyglądać, czy nie można by z wyrazu twarzy lub ze wzroku dowiedzieć się, która z nich była autorką listu, ale niestety, nie mógł odgadnąć. Wszędzie dawało się spotykać coś tak niepochwycenie subtelnego, — och, ale jak subtelnego, delikatnego!.....
„Nie,“ powiedział do siebie Cziczików, „kobiety to taki przedmiot......“ tu i ręką nawet machnął: „prawdziwie — i mówić nie ma o czém! Sprobój tylko wypowiedzieć albo oddać wszystko to; co się maluje na ich twarzach, — wszystkie te promyczki, i dwóznaczniki,...... he, he, naprawdę nic nie powiesz! Oczy ich tylko, to niezmierzone państwo; jeżeli do niego zajechał człowiek, to, już i przepadł! Z tamtąd go niczem nie można będzie wyciągnąć. Sprobój n. p. określić blask ich oczów: rozkoszny, axamitny, słodki — Pan Bóg jeden wie jakiego tam nie ma! i surowy, i miękki, albo zupełnie groźny, albo załzawiony, albo jeszcze gorzéj, suchy, — oto: zachaczy za serce i poprowadzi gdzie zechce, jak na łańcuchu. Nie, słów dobrać nie można: galancka połowa rodzaju ludzkiego, i basta.“
Najmocniéj przepraszam! zdaje mi, się że z ust naszego bohatera wyleciało słówko schwytane gdzieś na ulicy. Cóż robić? takie w Rosyi położenie autora! Z resztą jeżeli słowo uliczne dostało się do książki, autor temu nie winien, winni czytelnicy, szczególnie czytelnicy wyższego towarzystwa: od nich pierwszych nigdy nie usłyszysz ani jednego pożądnego słowa rosyjskiego, ale francuzkie, niemieckie, angielskie, oni tak cię niemi będą obdarzać, że nie rad nawet będziesz, obdarzą cię niemi zachowując nawet jak najlepszą pronuncyacyą — po francuzku będą mówić przez nos i szepleniąc, po angielsku będą wymawiać, jak gdyby ptak jaki mówił, nawet wyraz twarzy będzie ptasi, nawet śmiać będą się z tego, który nie potrafi nadać sobie ptaszéj fizyonomii. Ale rosyjskim to cię niczém nie obdarzą, chyba z patryotyzmu wystawią gdzie w kącie swojéj willi domek w rosyjskim stylu. Oto jacy są czytelnicy wyższego towarzystwa, a w ślad za nimi idą, ci, coby chcieli do tego towarzystwa należeć! A przy tém wszystkiem, jakie straszne wymagania! Żądając, żeby wszystko było napisane językiem surowym, oczyszczonym, szlachetnym, — słowem chcą, żebyjęzyk rosyjski sam spadł raptem z obłoków, opracowany jak się należy, i żeby siadł im na języku a oni żeby tylko gębę rozdziawiali i już nim mówili. Naturalnie, że mądra żeńska połowa rodzaju ludzkiego, ale szanowni czytelnicy trzeba przyznać, że bywają mądrzejsze.
A Cziczikow stał i myślał, i żadnym sposobem nie mógł odgadnąć, która z dam była autorką listu. Bystrym wzrokiem patrzał się na damy, ale i te podobnież odpowiadały mu, a w ich wzroku — była i nadzieja i zapowiedzenie słodkich mąk dla serca tkliwego śmiertelnika; na koniec pomyślał: „Nie, żadnym sposobem nie odgadnę!“ To jednak nie zmniejszało wesołego usposobienia w którém się znajdował. Podchodził do dam, wykręcał się dość zgrabnie na prawo i na lewo, swobodnie z niemi rozmawiał. Damy także bardzo były z niego zadowolnione, i nie tylko odkrywały w nim pełno przyjemnych zalet, ale utrzymywały nawet, że ma w twarzy coś marsowatego i żołnierskiego, co jak wiadomo, bardzo się kobietom podoba. Zaczęto się nawet z jego przyczyny trochę sprzeczać: zauważywszy, że on stawa zwykle około drzwi, niektóre na wyścigi leciały zająć najbliższe przy nich krzesło, i gdy jednéj z nich to się udało, to o mało co nie zaszła nieprzyjemna historya, i wiele dam, które to samo chciały zrobić, uważały ten postępek za bezwstydne narzucanie się.
Cziczikowa tak zajęła rozmowa z damami, albo prędzéj, tak damy opętały Cziczikowa swoją rozmową, rozmaitemi alegoryami, które trzeba było rozwiązywać, od czego nawet pot mu na czole wystąpił, — że zapomniał złożyć swego uszanowania i przywitać się z gospodynią domu. Przypomniał sobie o tém, gdy już usłyszał głos gubernatorowéj, stojącéj przed nim już od paru minut. Gubernatorowa, głosem przymilającym i łagodnym, kiwając trochę głową, rzekła: „To wy tak, Pawle Iwanowiczu!“ Dosłownie nie mogę powtórzyć słów gubernatorowéj, ale coś w tym sensie było powiedziano, w jakim zwykle mówią do siebie damy i kawalerowie światowych naszych romansopisarzy, lubiących opisywać salony i chwalących się znajomością wielkiego świata. Bohater nasz w téj chwili się odwrócił, by powitać gubernatorową, i już miał jéj odpowiedzieć, zapewne nie gorzéj od takich bohaterów modnych powieści jak Zwonskije, Linskije, Lidiny, Greminy i inni zgrabni wojskowi, gdy podnosząc oczy, raptem się wstrzymał, jak gdyby uderzony piorunem.
Przed nim stała nie sama tylko gubernatorowa. Wspierała się ona na ręku młodziutkiéj szesnastoletniéj panienki, świeżutkiéj blondynki z delikatnemi rysami twarzy, z czarującym owalem główki, który śmiało artysta mógł by wziąść za model do Madonny, i które bardzo rzadko natrafiają się w Rosyi, gdzie wszystko okazuje się w szerokich rozmiarach, wszystko: i góry, i lasy, i stepy, i twarze i usta, i nogi, — tę samą blondynkę, którą już raz spotkał na drodze wracając od Nozdrewa, kiedy ich konie się poplątały, a stryj Mitia ze stryjem Minią tak serdecznie się starali, aby je rozplątać. Cziczików tak się zmięszał, że ani słowa nie mógł powiedzieć, coś przebąknął, ale diabli wiedzą co, czego w żadnym razie nie powiedział by ani Gremin, ani Zwonskij, ani Linskij.
— Wy nie znacie jeszcze mojéj córki? rzekła gubernatorowa: — tylko co wróciła z instytutu.
Odpowiedział, że już miał szczęście widzieć ją przypadkiem; chciał jeszcze coś dodać, ale to coś nie mogło wyjść z ust jego. Gubernatorowa powiedziała jeszcze pare słów, nakoniec odeszła wraz z córką dla powitania innych gości, a Cziczików precz stał nieruchomy na tém samém miejscu, jak człowiek, który wesoło wyszedł na ulicę, żeby użyć spaceru, w tém raptem sobie przypomina, że czegoś zapomniał, lecz maca po kieszeniach, chusta jest, woreczek z pieniędzmi jest, zdaje się, że wszystko ma przy sobie, jednak wie dobrze, że czegoś zapomniał, ale nie może sobie przypomnieć co takiego; i oto już patrzy obojętném okiem, na tłumy ludu przesuwające się obok niego, na świetne ekwipaże, na szyldy sklepów, na błyszczące bagnety przechodzącego wojska. Tak samo i Cziczików stał się obojętnym na wszystko, co się w koło niego działo. Wtedy to z różnych ust damskich skierowano ku niemu wiele zapytań subtelnych i miłych: „Czy dozwoloném będzie, nam biednym mieszkankom téj ziemi, być o tyle śmiałemi, aby się was zapytać, o czém teraz marzycie? — Gdzie są te szczęśliwe miejsca, po których buja wasza wyobraźnia? — Czy można wiedzieć imię téj, która was pogrążyła w tę słodką dolinę zamyślenia?“ Ale Cziczików odpowiedział na wszystko stanowczą nieuwagą i przyjemne zapytania dam były dla nich stracone. Do tego nawet stopnia był niegrzecznym, że odszedł w drugą stronę, chcąc zobaczyć, gdzie poszła gubernatorowa ze swoją córką. Ale damy jak widać nie chciały porzucić go tak prędko: zdaje się, że postanowiły użyć wszystkich środków, tak niebezpiecznych dla serc naszych, i puścić w bieg wszystko co tylko miały najlepszego. Trzeba na to zwrócić uwagę, że niektóre damy, mówię niektóre: to nie znaczy to samo co wszystkie — mają maleńką słabość: jeżeli spostrzegą w sobie cośkolwiek szczególniéj pięknego np. czoło, albo usta, albo ręce — to im się zdaje, że ta właśnie najpiękniejsza ich cząstka zaraz wpadnie w oko każdemu, i że wszyscy razem zaśpiewają hymn pochwalny: „Patrzcie no, patrzcie, jaki ona ma prześliczny nos grecki!“ albo: „Jakie cudne myślące czoło“! Która z nich znowu ma powabne plecy i piersi, to ta już naprzód jest upewnioną, że wszyscy młodzi ludzie będą niemi zachwyceni i tylko to będą między sobą powtarzać, gdy koło nich przejdzie: „Ale co za powabne piersi, co za urocze plecy!“ a na twarz, włosy, nos, czoło, nawet nie wejrzą. Tak to niektóre damy myślą. Każda z dam dała sobie słowo być czarującą w tańcu i odkryć w całym blasku doskonałość tego, co miała najdoskonalszego. Poczmajstrowa, walcując z tak umierającym wzrokiem spuściła główkę, że zdawało się naprawdę, że to nie ziemska istota. To nadzwyczaj miła dama, ona przyjeżdżając na bal, nie miała wcale intencyi tańcować, z powodu, jak się sama wyrażała: incommodité w kształcie pryszczyka na prawym udzie, w skutek czego musiała nawet włożyć aksamitne bóciki — nie mogła jednak wytrzymać, i kilka razy puściła się walca w aksamitnych bucikach, dla tego mianowicie żeby policmajstrowa nie zawiele o sobie myślała.
Wszystko to jednak nie odniosło oczekiwanych skutków. Cziczikow nie patrzał nawet, gdy tak zgrabnie się kręciły, ale podnosił się na palce i patrzał przez głowy, gdzie mogła się podziać interesująca blondynka; na koniec dostrzegł ją siedzącą obok matki, nad którą kołysało się ogromne strusie pióro przypięte do turbanu zdobiącego jéj głowę. Zdawało się, że szturmem chciał je zdobyć; nie wiadomo, czy wiosna taki wpływ na niego wywarła, czy pchał go kto z tyłu, ale cisnął się stanowczo naprzód na nic nie zważając: dzierżawca propinacyi takiego dostał szturchańca, że ledwie nie upadł, poczmajster z pospiechem ustąpił kilka kroków, popatrzał na niego ze zdziwieniem i z ironicznym uśmiechem, ale Cziczikow na nic nie zważał; on widział tylko przed sobą blondynkę, wciągającą długą rękawiczkę i bez wątpienia pałającą żądzą poruszenia się po gładkiéj podłodze. A tam już, zebrały się cztery pary do mazura; obcasy dziurawiły podłogę, a z liniowego wojska sztabs-kapitan pracował i duszą i ciałem, i rękami i nogami, taki pas wytańcowywał, o jakim się nawet nikomu nie przyśniło.
Nie można na pewno powiedzieć, czy wzbudziło się w naszym bohaterze uczucie miłości; wątpliwém jest nawet, żeby panowie tego rodzaju, to jest nie za nadto tłuści, ale także nie chudzi, byli w stanie pokochać; mimo to jednak było coś w tém zdarzeniu szczególnego, czego sobie nawet Cziczików nie umiał wytłómaczyć: zdawało mu się, jak nam to późniéj opowiadał, że cały bal jak gdyby na jakiś czas się oddalił; zdawało mu się, że skrzypce i trąby odzywały się gdzieś za górami, że wszystko, jak gdyby mgłą było pokryte, a z téj mgły jasno tylko widział delikatne i powabne zęby blondynki. Ona jedna tylko w swojéj białéj skromnéj sukni występowała jaskrawo i świetlano z mętnego i czarnego tłumu.
Widać, że tak to musi być na świecie; widać, że i tacy Cziczikowie na kilka chwil w życiu przemieniają się w poetów; ale wyraz poeta będzie już zanadto. W każdym razie czuł on w sobie coś młodzieńczego, zdawało mu się, że o mało nie został huzarem.
Spotrzegłszy obok dam próżne krzesełko, zaraz je zajął. Z początku rozmowa się nie kleiła, ale późniéj szło wszystko jak najlepiéj; bohater nasz się ożywiał, ale.... Tu chociaż z wielką niechęcią trzeba zwrócić uwagę, że ludzie stołeczni i zajmujący ważne stanowiska są trochę za ciężcy w rozmowach z damami, za to dzielnie się w tém popisują panowie porucznicy, a nigdy wyżéj jak kapitanowie. Jak oni to robią, Pan Bóg ich raczy wiedzieć; zdaje się, że nic tak mądrego nie mówią, a panny aż się trzęsą od śmiechu na swoich krzesełkach; radzca stanu niech Bóg wie co opowie: albo zacznie mówić o obszarze rosyjskiego cesarstwa, albo téż powie komplement, który koniecznie wymyślony jest nie bez dowcipu, albo téż powie co śmiesznego, to zawsze sam o wiele więcéj się śmieje, jak ta, która go słucha. — Zauważyliśmy to teraz dla tego, żeby czytelnik się nie dziwił, że blondynka ziewała podczas opowiadania naszego bohatera. Bohater nasz jednak tego nie spostrzegł — i opowiadał daléj mnóstwo historyjek i anegdot, które nie raz już dawniéj powtarzał w różnych miejscach, znajdując się w podobném położeniu.
Postępowanie Cziczikowa bardzo się nie podobało wszystkim wogóle damom. Jedna z nich naumyślnie przeszła obok niego, aby dać mu to poznać; w téj saméj chwili dał się słyszeć z tyłu głos damski z dosyć ostrą i zjadliwą uwagą. Może nie słyszał, ale jeśli słyszał a udawał, że nie słyszy, to wielki błąd popełnił, bo opinią dam trzeba wysoko cenić; tego to on właśnie późniéj żałował, ale już było poniewczasie.
Nieukontentowanie we wielu względach sprawiedliwe pokazało się na licznych twarzach, jakby nieważne było w towarzystwie położenie Cziczikowa, chociaż był milionerem, chociaż w twarzy jego odbijała marsowatość i coś wojennego, — ale jest rzecz, któréj damy nie przebaczą nikomu, chociażby on nie wiem kim był, i wtedy powiedz sobie: zginąłem! Są zdarzenia, w których kobieta, tak słaba charakterem w porównaniu z mężczyzną, staje się naraz nieugiętą, twardą, nietylko twardszą od mężczyzny, ale od wszystkiego, co jest na świecie. Pogarda, okazana przez Cziczikowa, chochciaż nie uczyniona z rozmysłu, przyspieszyła zgodę pomiędzy damami, tak bliską zerwania z powodu zajęcia przez jednę z nich krzesełka przy drzwiach. W kilku słowach, bez znaczenia przez niego powiedzianych, upatrywały gorzką ironią. — Na domiar nieszczęścia, któryś z młodych urzędników napisał satyryczne wiersze na tańcujących — bez czego, jak wiadomo, rzadko się może obejść w gubernialnych miastach. Te wiersze przypisywano Cziczikowowi. Niechęć rosła i damy w rozmaitych kątach zaczęły o nim niepochlebnie mówić, a biedna pensyonarka została osądzoną i wyrok jéj nawet był już podpisany.
A tym czasem dla bohatera naszego przygotowywała się najnieprzyjemniejsza niespodzianka: wtedy gdy blondynka ziewała, a on opowiadając różności zaczepił nawet greckiego filozofa Diogenesa, wyszedł z drugiego pokoju Nozdrew. Czy on wyszedł z bufetu, czy z małego zielonego saloniku, w którym grubo grano w karty, czy ze swojéj własnéj woli, czy go téż z tamtąd wypchnęli, dość, że się zjawił wesoły i śmiejący. Cziczikow spostrzegłszy go, postanowił uczynić wielką ofiarę, to jest opuścić swoje cenne miejsce i wyjść jak najprędzéj: spotkanie to nic mu dobrego zwiastować nie mogło. Ale jak na złość, nawinął się w téj chwili gubernator, który objawił niesłychaną radość ze spotkania i prosił Cziczikowa, aby był sędzią w sprzeczce zaszłéj między nim, a dwiema damami; mianowicie: czy stałą jest miłość u kobiet, czy nie stałą; a tymczasem Nozdrew go już zobaczył i szedł prosto na jego spotkanie.
— A, chersoński obywatel, chersoński obywatel! wołał podchodząc i kładąc się prawie od śmiechu. — A co? czyś dużo martwych utargował! Wszak wy nie wiecie Jaśnie Wielmożny gubernatorze, wołał obracając się do gubernatora: — on targuje martwemi duszami! Jak Boga kocham! Posłuchaj Cziczików, wszak ty, uważaj dobrze, że ja ci to mówię z przyjaźni, wszak my wszyscy tu zebrani jesteśmy twymi przyjaciółmi, i J. W. gubernator tu — ja bym ciebie powiesił, jak Boga kocham powiesiłbym!
Cziczików nie wiedział na prawdę, co się z nim dzieje i gdzie się znajduje.
— Czy J. W. pan uwierzy, mówił daléj Nozdrew: — jak on mi powiedział: „sprzedaj martwe dusze,“ tak pękłem ze śmiechu. Przyjechałem tu, powiadają mi, że nakupił za trzy miliony chłopów na wywód. Jakich chłopów! On u mnie martwych targował. Posłuchaj Cziczików: wszak ty szelma, jak Boga kocham szelma! Wszak i J. W. gubernator nas słucha.... Wszak prawda prokuratorze?
Ale prokurator, Cziczików, a nawet sam gubernator tak wstali porażeni, że nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Nozdrew nie zważając na to, na pół pijany tak daléj mówił:
— Już bracie ty, ty, ty.... nie puszczę cię póki nie dowiem się, w jakim celu skupujesz martwe dusze. Wstydź się Cziczików, posłuchaj, ty wiesz sam, że nie masz lepszego przyjaciela odemnie. I oto J. W. gubernator tu... wszak prawda prokuratorze? J. W. gubernator nie wierzy, jaka szczera przyjaźń nas łączy, już nie wiem nawet jak to wypowiedzieć, oto ja tu stoję, a gdybyście powiedzieli: „Nozdrew! powiedz na sumienie, powiedz, kto ci jest milszy, czy ojciec rodzony, czy Cziczików?“ Jak Boga kocham powiem, że Cziczików.... Pozwól duszo moja niech cię pocałuję. Wszak J. W. pan pozwoli, że go pocałuję. Już ty nie sprzeciwiaj się Cziczików, pozwól jeden tylko całus złożyć na pulchnych twoich policzkach!
Ale Nozdrew był tak odepchnięty ze swoim pocałunkiem, że o mało nie powalił się na podłogę. Wszyscy od niego odstąpili i nie słuchali więcéj. Jednak słowa jego o kupnie martwych dusz i serdeczny śmiech, który im towarzyszył, były słyszane i zwróciły na siebie uwagę nawet tych którzy znajdowali się w przeciwnéj stronie pokoju. Nowina ta wydawała się tak osobliwą, że wszystkie twarze przybrały wyraz drewniany, głupio-pytający. Cziczików spostrzegł, że większa część dam dawała sobie jakieś znaki, że szeptały pomiędzy sobą i jadowite na niego rzucały spojrzenia, w niektórych twarzach zauważył jakąś dwuznaczność, co go jeszcze więcéj trapiło. Że Nozdrew łgarz bezwstydny, to wiedzieli wszyscy, i nie było nowością słyszeć od niego potworną niedorzeczność; ale każden śmiertelnik... trudno nawet pojąć dlaczego, ale chociażby najpodlejsze kłamstwo zawierała nowość, dla tego, że jest nowością, on koniecznie musi ją powtórzyć drugiemu śmiertelnikowi, chociażby dla tego jedynie, żeby powiedzieć: „Osądźcie sami, jakie łgarstwo rozpuścili!“ a drugi śmiertelnik z przyjemnością nadstawia ucha, chociaż sam późniéj powie: „Prawda, to najpodlejsze łgarstwo, niewarte uwagi!“ ale zaraz pójdzie szukać trzeciego śmiertelnika, żeby mu wszystko opowiedzieć, i żeby razem zawołać w szlachetném uniesieniu: „Jakie podłe łgarstwo!“ I nowość obejdzie całe miasto, nagadają się o niéj wszyscy do syta, nareszcie przyznają, że nie warto, żeby o niéj mówić.
To błahe, na pozór, zdarzenie, rozstroiło naszego bohatera. Najgłupsze czasem słowa, największego durnia, wystarczą nieraz, żeby zasmucić mądrego człowieka. Cziczików czuł się nie swój, źle mu było, bardzo źle! Starał się rozerwać, nie myśleć o tém niemiłem zdarzeniu. Siadł nawet do kart, ale najkolosalniejsze popełniał błędy, bił asem, króla swego partnera i tym podobne. Podano nareszcie kolacyą; powinien był się uspokoić, bo Nozdrewa oddawna już wyprowadzili, ale wcale nie, niesmak jego i zły humór wzrastał ciągle, tak, że nie czekając nawet końca, wymknął się cichaczem, siadł do bryczki i powrócił do domu.
Tam w tym pokoju, tak dobrze znanym czytelnikom, z drzwiami zastawionemi komodą i tarakanami wyglądającemi ze wszystkich szpar, nasz bohater nie mógł się uspokoić. Niemiło, smutno mu było w sercu; jakiś ciężar, jakieś pustki go trapiły. „Żeby wszyscy djabli porwali tych, co bale wymyślili!“ mówił rozgniewany. — „Mieli się też z czego weselić? W guberni nieurodzaj, drożyzna, a oni bale wyprawiają! To sztuka dopiero: postroili się w jakieś babskie łachmany! Nie jedna z tysiąc rubli na siebie nałożyła! A wszystko na rachunek chłopskich czynszów, albo co jeszcze gorzéj, na rachunek sumienia. Wiemy, dla czego biorą łapówki i obarczają sumienie; żeby żona miała za co kupić szal i inne różności, które djabli tam wiedzą, jak się nazywają. A dla czego to wszystko? żeby nie powiedziała jaka tam Podśtioga Sidorówna, że pocztmajstrowa miała strojniejszą suknią, więc dla tego buch na stół tysiąc rubli! Krzyczą: „bal, bal, wesołość!“ Gałgański bal, nie w rosyjskim duchu, nie w rosyjskiéj naturze, djabli wiedzą co to takiego! Dorosły, pełnoletni, raptem wyskoczył cały czarno ubrany, obszczypany, obciągnięty jak djabełek, i dawaj wywijać nogami. Inny nawet, stojąc w parze, mówi z drugim o ważnych rzeczach, w tym samym czasie, jak koziołek kręci się na prawo i na lewo... Wszystko to małpiarstwo, wszystko małpowanie. Że Francuz w czterdziestym roku życia taki dzieciak jak kiedy miał lat piętnaście, więc daléj że i my! Nie, doprawdy...... po każdym balu zdaje mi się, źe grzech jakiś popełniłem; wspominać nawet o nim to wstyd. W głowie nic a nic nie zostaje, jak po rozmowie z uczonym człowiekiem; nagada różnych rzeczy, które wyczytał w książkach, wszystko ci się kręci w głowie i nic nie zostaje, potém i rozmowa z prostym kupcem, ale znającym gruntownie rzecz swoją, wydaje ci się milszą od wszystkich tych mądrych gadanin. A z tego balu naprzykład, no co z niego wycisnąć?
No, jeżeli by nawet, przypuśćmy, jakiemu pisarzowi zachciało się opisać całą tę scenę, taką jak była? No to i w książce tak samo by zostało bezmyślną jak w naturze. Co ona za jedna: czy moralna, czy nie moralna? Prawdziwie, djabli wiedzą, co to takiego! Pluniesz i książkę w kąt rzucisz.“
W taki to sposób nieprzychylny odzywał się Cziczikow o balach w ogólności. Jego martwił nie sam bal, ale to, co się na nim wydarzyło, że pokazał się przed wszystkimi, Bóg wie w jakich kolorach — w jakiejś dwuznacznéj roli. Zapewne, że popatrzywszy na to okiem rozsądnego człowieka, widział, że to wszystko fraszki, że głupie słowo nic nie znaczy, szczególniéj teraz, gdy interes był już załatwiony. Ale człowiek jest szczególny: jego bardzo trapiła nieprzychylność tych właśnie, których za nic nie miał, o których z ironią się odzywał, krytykując ich zalotność i toalety. Tém bardziéj go to martwiło, że gdy rzecz całą sumiennie rozpatrzył, przekonał się, że sam poczęści był winien. Na siebie się jednak nie gniewał i miał w tém wielką słuszność. Wszyscy mamy poczęści tę słabość, oszczędzać siebie cokolwiek, a staramy się wyszukać kogo, na którego by zwalić nasz zły humor, na przykład, na służącego, podwładnego urzędnika, który się właśnie w porę nawinie, na żonę, a w ostatku chociaż na krzesełku człowiek chce się zemścić i rzuci je gdzieś podedrzwi, że aż noga od niego odleci niech wiedzą, powiada sobie, co to jest gniew mój. Tak samo i Cziczikow, on zaraz znalazł bliźniego, który na barkach swoich dźwigał cały gniew jego. Bliźnim tym był Nozdrew, i nie ma co mówić, tak mu się dostało, że chyba szachraj smotrytiel poczty może tyle znieść od przejeżdżającego, doświadczonego kapitana, a czasem i jenerała, który prócz wielu wyrażeń, przyjętych już za klasyczne, dodaje od siebie jeszcze wiele innych, których wynalazek jemu się należy. Cała genealogia Nozdrewa była rozstrząśniętą i wielu członków jego familii w linii wstępnéj silnie ucierpieli.
Ale gdy Cziczikow siedział w twardym fotelu, bijąc się z myślami i bezsennością, serdecznie częstując Nozdrewa i jego rodzinę, gdy przed nim paliła się łojowa świeca a grzyb już dawno zrobił się na knocie, gdy ślepa noc, przewidując nadejście rozświtu, jeszcze ciemniéj zaglądała w jego okna, gdy odzywały się jeden do drugiego koguty, gdy całe miasto w śnie było pogrążone, — w drugiéj jego stronie zaszło zdarzenie, które miało powiększyć jeszcze troski naszego bohatera.
W oddalonym końcu miasta, wlókł się osobliwszy ekwipaż, niewiadomo, jaką by mu można nadać nazwę, nie była to bryczka, ani tarantas, ani powóz, ale jak gdyby arbuza kto wsadził na cztery koła. Drzwiczki, w których poodrywane były zasówki i klamki poprzywiązywano sznurkami; arbuz zapchany był rozmaitego kształtu poduszkami w różnokolorowych perkalikowych powłoczkach, oraz woreczkami i koszykami z gastronomicznemi zapasami. Z tyłu siedział chłop lokajskiego pochodzenia z siwiejącą już, nie goloną brodą, w domowéj roboty kraciastéj kurtce, — osobistość znana pod nazwą małego.
Turkot i skrzyp żelaznych osi i zardzewiałych gwintów, rozbudził, na drugim końcu miasta stojącego budnika, który porwawszy za halabardę wrzasnął ile było w jego mocy: „Kto idzie?“ Lecz zobaczywszy, że nie ma nikogo, postawił na swoim miejscu halabardę, i znowu smacznie zasnął.
Konie co krok się potykały, raz dla tego, że nie były kute, następnie że nie zwykłe były chodzić po bruku.
Kałamaszka przejechawszy kilka ulic, okręciła koło nie wielkiéj parafialnéj cerkwi św. Mikołaja na Niedotyczkach i zatrzymała się przed domem protopopa. Z kałamaszki wylazła dziewka w chusteczce na głowie, w ciepłéj jupce i zaczęła obydwoma kułakami walić w bramę (mały w kraciatéj kurtce dopiero późniéj był ściągnięty za nogi a teraz jeszcze spał martwym sném). Psy zaszczekały, wrota się otworzyły i nie bez trudu pochłonęły to podróżne zjawisko. Arbuz wjechał na ciasny dziedziniec pozastawiany róźnemi komórkami i zatrzymał się nareszcie przed gankiem. Wyszła z niego sama pani: a tą panią była znajoma nasza sekretarzowa kolegialna Koroboczka. Staruszka niedługo po odjeździe Cziczikowa, zrobiła się tak niespokojną, czy ją przypadkiem nie oszukał nasz bohater, że przepędziwszy trzy bezsenne noce, postanowiła, mimo że konie były nie kute, pojechać do miasta i tam dowiedzieć się na pewno, po czemu stoją martwe dusze, i czy nie poniosła straty, sprzedając je trzy razy taniéj, od ich prawdziwéj wartości. Jakie były skutki tego przyjazdu, czytelnik się już dowie z rozmowy pewnych dwóch dam. Rozmowa ta...... ale niech lepiéj ta rozmowa znajdzie miejsce w następnym roździele.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: Zygmunt Wielhorski.