Mayster Bartłomiey/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mayster Bartłomiey |
Wydawca | Drukarnia Neumanna |
Data wyd. | 1837 |
Miejsce wyd. | Wilno |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyleciał więc Rupert pełen złości z komnaty, i zbiegł na dół gdzie go Majster z Suchym oczekiwał. Po minie Ruperta poznali od razu ze mu się cóś złego przytrafić musiało, ale Rupert wstydził się wyznać i chodził tylko włożywszy ręce w kieszenie, zgrzytając zębami i układając plany zemsty.
Po chwili, Suchy przerwał milczenie.
— Kolego! o czém znowu myślisz? czas do roboty — czy cię co opętało?
Mała poczwarka usiłowała przybrać minę pogodną.
— Więc idziem, rzekł, niech Majster niezapomni wziąć z sobą narzędzi.
— Idziemy.
— Idziemy.
— Idziemy.
To mówiąc zeszli; kręcili się różnemi ulicami tam i ówdzie, aż nareście stanęli u drzwi pałacu, położonego na ulicy Biskupiej. Rupert zapukał — otworzono bramę i trzej majstrowie weszli. Służący młody i przystojny poprowadził ich po wschodach do małej sali — od której drzwi im otworzył.
Była ona wykładana białym marmurem — ogromny stół, stał na środku, na nim paliło się kilkanaście świec jarzęcych — okna zapuszczone były czarnemi zasłonkami — żywej duszy nie było widać.
W kącie na wielkim kominie, palił się ogień, a w kotle ogromnym wrzała woda. Zegar, i kilkanaście wąsatych, jaskrawych portretów, zdobiło to mieszkanie po którém niedowierzając oglądał się nieufnie P. Majster. Suchy i Rupert szepcząc cóś pomiędzy sobą, złożyli na stole paczki przyniesione z sobą — spójrzeli na zegar, zawołali sługi — powiedzieli mu że już czas — i sługa zniknął w momencie.
W sali parno było jak w łaźni, a cicho jak na cmętarzu, tylko zegar w takt maszerował, i ogień trzaskał pod kotłem i woda wrzała posępnym szmerem.
Wszyscy trzej dumali głęboko, kiedy otwierające się nareście drzwi, zwróciły ich uwagę. Suchy i Rupert przybrali miny poważne, Bartłomiej stanął z tyłu za niemi i spoglądał im przez ramiona.
Zgrzybiały starzec wszedł o kiju do sali, kaszląc i drżąc cały jak galareta, ubrany był w ciepłą suknią adamaszkową, bardzo starego kroju i czapkę futrzaną, na twarzy krzyżowało się tyle marszczek, ile kropel w morzu, oczy wyglądały z głowy, jak iskry z popiołu, a tak był łysy że mu ani pół włosa nie pozostało. Prowadziło tego starca trzech hajduków młodych i posadzili go na krześle a sami odeszli. Zaledwie znikli, starzec odezwał się do Suchego.
— No — a maszże trzeciego do roboty?
— Jest Panie — odpowiedział ów i wskazał Bartłomieja, który skłonił się tak nisko, jak tylko brzuch mu dozwalał.
— Pamiętaszże na przepisy?
— Pamiętam Panie!
— Widziałeś się z Gimmelem?
— Tak jest — Panie.
— I cóż mówił?
— Nic — Panie.
— Ale przecie?
— On się nie sprzeciwia.
— A warunki?
— Wiadome — Panie, jak zawsze, jak zawsze — trzeba mu zapłacić duszą.
— Duszą! no! no! zaczynajciesz robotę.
Gdy to mówił trzej majstrowie zbliżyli się do niego, porwali go i wrzucili w kocioł z wodą wrzącą, aż para buchnęła. Suchy pilnował ognia, Rupert patrzał na zegar, Bartłomiej był gotów nazad go z tej łaźni wydobyć. Gdy już trzej robotnicy miarkować zaczęli, że starzec należycie się przysmażył, wyjęli go ostróżnie, położyli na stole, przykryli prześcieradłami i zaczęli chodząc w około śpiewać i kadzić różném zielem, bursztynem, ambrą i aloesem. Bartłomiejowi zaś kazano za każdą strofą ciąć siekierą kłodę, leżącą na ziemi. Ten obrzęd trwał z półtory godziny. Suchy przystąpił wreście do stołu polał jakimś płynem leżące na nim ciało, odkrył prześcieradło i podał rękę do wstania.....
Majster Bartłomiej mało nie omdlał z podziwienia widząc wyskakującego ze stołu, ledwie dwudziestoletniego młodzieńca na miejscu starca, który natychmiast pobiegł do wielkiego Weneckiego źwierciadła wiszącego na ścienie, uśmiechnął się do siebie, skłonił się trzem majstrom i zawołał na sługę.
Sługa szukał pana oczyma, i dziwował się że go nie było.
— Kto mię wołał? zapytał hajduk — zdawało mi się żem słyszał głos pański.
— Ja, wołałem odpowiedział stary młodzieniec — ja twój pan.
— Jegomość? a cóż pan potrzebuje?
— Przynieś tu wina.
— To dobrze, ale gdzież mój pan?
— Toż ja nim jestem przecie.
— W Imie Oyca i Syna! czysto zwarjował — czyż to ja już nie znam swego pana — patrzajcie no go?
— No! słuchaj hultaju! powtórzył młodzieniec marszcząc czoło, ja jestem twój pan, chociaż z pomocą tych panów młodziej teraz wyglądam.
— Pleciesz Waszmość, z pozwoleniem — jakbym to ja był z rozumu obrany, żeby temu wierzyć! odparł obrażony sługa — czyż ja oczu nie mam! ot to!
— No! patrzajże na mnie — krzyknął przeraźliwie młodzieniec; i kiedy sługa spójrzał na niego, on przybrał postać dawną zgrzybiałą i w mgnieniu oka odmłodniał znowu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! wrzasnął zakrywając oczy rękoma przelękniony hajduk — To czary! w Imie Ojca i Syna! tfu! zgiń maro! przepadnij tfu! tfu! To mówiąc zaczął pluć na wszystkie strony i uciekać co siły.
Tym czasem już było po północy — pozabierano flaszki i przyniesione narzędzia i zabierano się wychodzić, kiedy Bartłomiej szepnął Rupertowi na ucho.
— A gdzież moje pieniądze?
— Poźniej — poźniej się znajdą, odpowiedział Rupert.
— Oho! nieoszukasz mię paniczu! zawołał śmielej Bartłomiej, głos podnosząc, nie ruszę ztąd krokiem bez pieniędzy.
— Panie przerobiony! rzekł obracając się do młodego, gdzież obiecana zapłata?
— Już jest u ciebie w domu — odpowiedział zagadniony, znajdziesz tam kufer pod łóżkiem, który kazałem zanieść do ciebie — o tajemnicę, prosić cię nawet niepotrzeba, bo nierostropne słowo, głową przypłacisz.
Bartłomiej niedowierzający z natury, trochę jeszcze skrobał się w głowę, ale go prawie gwałtem wyciągnięto ztamtąd, a Rupert prosił towarzyszów z sobą, na wino.
Po hałasie i wesołych śpiewach poznali o kilka kroków winiarnię na Sto Jańskiej ulicy i weszli. Oszczędny Bartłomiej, który nigdy w takich miejscach nie bywał, chyba go kto prosił z sobą, usiadł bardzo skromnie.
Suchy i Rupert kazali dać trzy dzbany wina węgierskiego i zobowiązawszy się każdy wypić po dzbanie; ostatni przysunęli Bartłomiejowi. Trunek rozjaśnił czoło Majstra, a dotąd milczący, zaczął okazywać chętkę do rozmowy; wypiwszy trzecią część dzbana — już gawędził, około połowy, śpiewać zaczął, a kiedy na dnie niewiele już pozostało, podniósł się z ławki i chciał przejść się po izbie. Nieszczęściem stary węgrzyn szedł mu w głowę, nogi pochylały się jak trzcina wiatrem kołysana — chodził z kąta w kąt, zataczał się. Suchy i Rupert patrzali nań złośliwie, gdyż po wypróżnieniu swoich dzbanów, oba byli trzeźwi, jak wprzódy — reszta zgromadzonych osób niezważała na niego. Tymczasem Majster używał przechadzki po izbie — idzie — idzie — osmala czuprynę koło świecy — to bagatel! Trącił jakiegoś Woźnego — powadzili się — pęc, pęc — i znowu spokojnie — chodzi jeszcze, ale już mruczy, wyrabia rozmaite gesta rękoma — wywrócił stolik, świeca spadła mu na żupan, dzbanek pod nogi, Majster zachwiał się i sam padł także z ciężkiém westchnieniem. Pośpieszono na pomoc — Majster omdlał, nalano mu pół garnca wody za kołnierz, otrzeźwił się, westchnął znowu, pociągnął Ruperta za rękaw i mruknął niewyraźnie.
— Chodźmy.
— A — chodźmy, odpowiedzieli towarzysze i szepcząc pomiędzy sobą, wzięli go pod ręce i prowadzą. Noc była ciemna, niebo powlekło się czarnym futerałem, a na ziemi wiatry biegały.
— Zupełnie się spiłem — rzekł Bartłomiej.
— Lepiej spać będziesz — odpowiedział Suchy.
— Hm? zapytał Majster.
— Hm? odparł przedrzezniając Rupert.
— No! gdzież idziem? odezwał się znowu.
— Prowadzim cię do domu.
— A cóż u djabła tak daleko — a domu nie widać.
— Już blisko.
Szli — szli — prawdziwie nawet nie wiem którędy i dokąd, dość, że wedle opowiadania Bartłomieja, szli przez miasto, bo ile razy P. Majster oczy otworzył, widział, albo raczej zdawało mu się, że widział — domy. Nakoniec, sprzykrzyło się im P. Bartłomieja prowadzić i Rupert się odezwał.
— Twój dom, ztąd o trzy kroki — bądź zdrów.
— Umhu! mruknął Majster i usiłował iść prosto przed siebie, walcząc ze swemi nogami, jak człowiek który chce przejść bystry strumyk — uszedłszy trzy kroki, znalazł bramę, a że — po nocy wszystkie krowy czarne — nuż bić w tę bramę — stukał, stukał — otwierają.
— A kto tam? pyta głos ze środka.
— Ja — odpowiedział pijany pukując się gwałtem do bramy — ja ma-Majster B-bar — reszta skonała na wargach.
— Chodźże tu, Waść, chodź! odezwał się głos — i Majster wszedł, wzięli go pod boki — poprowadzili, położyli, a Majster chrapnął, jakby od lat czterech oka nie zmrużył.
Około południa budzi się — ogląda — przeciera oczy.
— Coż u licha — Hę? Szymon! Szymon! hę! — hę! Szymon, ha! — cicho, nikt nieodpowiada, zaczyna wstawać — ogląda się.
— Cóż to? cmętarz nad rozstajną drogą! i ja spałem na grobie przy dwóch trupich głowach! W Imie Oyca i Syna! To mówiąc, porywa z pod sukni konwulsyjnie różaniec, żegna się, leci, co siły z tarczą — mija bramę, nie śmiejąc patrzyć za siebie — trzepie pacierze i spocony, zmęczony, zlękniony, w pół żywy, przybywa nareście do domu.