Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Więzień na wyspie Świętej Heleny.

— Czy wiesz mości książę, gdzie leży wyspa św. Heleny i co ona znaczy?
— Tyle rzeczy utrzymywano przedemną w tajemnicy, odpowiedział młodzieniec, że prosić muszę, abyś generale opowiadał tak, jak gdybym w najzupełniejszej był nieświadomości.
— A więc jestto żużel wulkaniczny, podrównikowy; klimat Senegalu i głębi wąwozów Gwinejskich, wiatry ostre, zimne, suche, jak w Szkocji, łączą się tam w jedność! Dla ludzi zmuszonych zamieszkiwać tę straszliwą miejscowość, kres życia ustanowić można pomiędzy czterdziestym, a czterdziestym piątym rokiem, dla dzikich przeciąga się on do dziesięciu lat dłużej. Nie pamiętają wyspiarze człowieka, któryby doczekał choć cokolwiek późniejszego wieku. Za radami to Anglji wysłano Napoleona tam właśnie. Neron zadowolnił się zesłaniem Seneki do Sardynji, a Oktawjusza do Lampedocji: prawda, że jednego kazał udusić w kąpieli, drugiemu zaś otworzyć żyły; ale była to ludzkość... Wiesz może książę, iż przeklęta wyspa miała swego strażnika, a był nim sir Hudson Lowe sławetnej pamięci. Nie zdziwisz się, książę, że na widok męczarni znoszonych przez cesarza, przyszła mi myśl wydobycia go ztamtąd. W tym celu złączyłem się z pewnym kapitanem amerykańskim, który przywiózł nam z Bostonu listy stryja twojego, byłego króla Józefa i ułożyliśmy wspólnie plan wydobycia się z niewoli, którego powodzenie zdawało się być niezaprzeczonem. Wydaliwszy się dnia jednego na polowanie dla ubicia kilku kóz dzikich, gdyż świeżego mięsa brakło często Napoleonowi, spotkałem owego kapitana. Ukryliśmy się w ciasnym wąwozie; ułożyli ostatecznie sprawę i postanowili tegoż wieczora przedstawić ją cesarzowi. Jakież przecie było zdziwienie moje, gdy po pierwszem przemówieniu, Bonaparte odezwał się:
— Milcz, głuptasie!
— Ależ, Najjaśniejszy panie, odrzekłem, pozwól mi chociaż przedstawić plany nasze, zawsze będzie czas na ich odrzucenie...
— Niepotrzebne zachody... Zamiary twoje...
— Cóż takiego, Najjaśniejszy panie?
— Znam równie dobrze jak ty sam.
— Co mam rozumieć przez to?
— Słuchaj, mój dzielny i staraj się pojąć. Dwadzieścia już razy ofiarowywano mi ułatwić ucieczkę.
— I zawsze napróżno?
— Zawsze!
Milczałem słuchając.
— A teraz, mówił dalej Napoleon, czy chcesz wiedzieć dla czego odmawiam?
— Nie.
— Ponieważ to policja angielska namawia mnie do ucieczki.
— O! Najjaśniejszy panie, mogę przysiądz, że tym razem...
— Nie przysięgaj, ale zapytaj wprzód Las-Casesa, kogo on spotkał wczorajszego wieczora rozmawiającego w ciemności nocy z panem Hudson-Lowe.
— Kogóż więc?
— Twojego amerykanina, który tak poświęca się dla mnie, głupcze.
— Czy to tylko prawda?
— A! wątpisz o mojem słowie, panie Korsykaninie?
— Najjaśniejszy panie, dziś jeszcze rozprawię się z tym człowiekiem.
— Tak, nie brakuje nic więcej, ażeby cię powieszono przed oknami mojemi, bo nie myśl, ażebyś został rozstrzelanym; piękny przedstawiłbyś mi obraz!
W tej chwili zjawił się w progu pan de Montolon.
— Najjaśniejszy panie, przemówił, gubernator chce mówić z wami.
Cesarz wzruszył ramionami z oznaką dziwnego niesmaku...
— Niech wejdzie, odpowiedział.
Chciałem odejść, lecz Bonaparte przytrzymał mnie za guzik od sukni. Sir Hudson-Lowe wszedł. Cesarz oczekiwał w niezmienionej postawie, spoglądając pogardliwie przez ramię.
— Generale, odezwał się gubernator, przychodzę się uskarżyć przed tobą.
Nigdy on nie zjawiał się dla innej przyczyny.
— Na kogo? zapytał Napoleon.
— Na obecnego tu pana Sarranti.
— Jakto, na mnie? zawołałem.
— Generał ośmiela się polować...
Cesarz przerwał mu:
— Wyborne zdarzenie, rzekł, właśnie i ja skarżyć się miałem przed panem na Sarrantiego.
Zdumiony, spojrzałem na Napoleona.
— Użalasz się, gubernatorze na to, iż on poluje, ja zaś na co innego zupełnie, bo na to że spiskuje.
Zaledwie powstrzymać się mogłem od wykrzyku.
— A! mruknął Lowe, spoglądając na zgromadzonych kolejno.
— Tak, człowiek, którego widzisz pan przed sobą, i który, uważając się za najszczerszego z przyjaciół i sług moich, nie rozumie ważności interesu, jaki w obec Europy i potomności, każe mi pozostać tu, cierpieć i zakończyć dni żywota; ponieważ niewdzięcznikowi samemu tu nie miło, sądzi, że i mnie tak samo, i podstępnych używa namów do opuszczenia tej pięknej wysepki.
— A! pan Sarranti namawia...
— Do ucieczki... tak, pana to dziwi? a i mnie też nie mniej, wszelako zaprzeczyć temu nie można, w tej właśnie chwili wykładał mi pian cały.
Zadrżałem słysząc te wyrazy.
— Niepodobna, wybełkotał gubernator, udając zdziwienie.
— A jednak rzecz się ma nie inaczej, tylko tak, jak miałem honor oświadczyć panu. Sarrantj, w zmowie z jakimś kapitanem amerykańskiego statku, ale, ale, z tym właśnie, z którym rozmawiałeś pan tak mile wczoraj przy ugwieżdżonem niebie, przygotowywali w ciszy projekt wydalenia się, jaki przedstawiono mi na chwilę przed pańskiem przybyciem.
Gubernator więcej pewnie był zakłopotany tem wyznaniem, aniżeli chciał okazywać; lecz, że umaczał ręką w sprawie, musiał uwierzyć, nie mogąc jednak odgadnąć co za przyczyna popchnęła Bonapartego do odkrycia spisku.
Cesarz zauważył pomieszanie Lowego.
— A! rzekł, pojmuję, że zdziwionym pan jesteś wydaniem dobrowolnem tajemnicy jednego z najwierniejszych moich, pytasz sam siebie, dla czego wystawiam na odpowiedzialność człowieka, który poświęcił mi swobodę własną. Otóż, powiem, że pan Sarranti jest Korsykaninem, prawdziwym Korsykaninem, a znasz pan niezawodnie zapamiętałość tego ludu. Jeżeli więc dopełniłeś już szczęśliwego oczyszczenia wielokrotnie wysyłając do Europy pięciu moich towarzyszów; Piątkowskiego, Archambaluta, Caseta, Roussea’a i Saintinea, jeżeli tu, wśród nas, ludzi dojrzałych, zdecydowanych, którzy już nic nie spodziewają się od Opatrzności, jeden Sarranti, pragnąc Jej pomagać, staje się podżegaczem bezustannej niezgody, wiele też razy chciałem prosić pana o odesłanie go za tamtymi do Europy; a że zdarzyła się właśnie sposobność, więc chwytam ją skwapliwie.
Napoleon wymawiał to głosem drżącym, jaki zrozumieć nie dał prawdziwych jego zamiarów; wziąłem za gniew przeciw mnie to, co było pogardą dla gubernatora.
Upadłem do nóg ojca twojego, książę, i zawołałem w rozpaczy;
— O najjaśniejszy panie, czy podobna, abyś skazywał na wygnanie mnie, jednego z najwierniejszych sług twoich? Czy ojczyzna moja nie tu, gdzie ty się znajdujesz? czy ziemią przekleństwa nie stanie się raczej dla mnie owa, na której ciebie oglądać nie będę?
Gubernator spoglądał na mnie z politowaniem; niezdolny był pojąć nigdy tego, jak nazywał „fetyszyzmu“ ludzi zostających przy cesarzu.
— E! któż mówi, że wątpię o poświęceniu twojem? Przeciwnie, jestem go pewny najzupełniej, odpowiedział znakomity więzień, zaparcie twoje jest do tego stopnia nieograniczone, że wieleby jeszcze lat potrzeba, ażebyś przyjął, nietylko dla samego siebie, ale dla mnie, życie ponure na wyspie skalistej. Do tego stopnia, iż jesteś dla nas, nietylko ciągłym powodem zamieszania, ale nadto i wieczną przyczyną obawy. Nie widzę cię nigdy wychodzącego bez niepokoju, ani wracającego bez przerażenia; patrz, ażeby nie mówić już o niczem innem tylko o tem, co dzieje się w chwili obecnej, czyż nie z twojej to winy człowiek godności takiej, jak pan gubernator, nawiedza mnie, co zapewne nam obojgu nie czyni przyjemności? Czy nie ty utrzymywałeś, że ja, człowiek biwakowy, Spartanin, któremu wystarczyłby dziennie kawałek chleba popity wodą źródlaną, który we Włoszech żywił się miseczką polenty, w Egipcie talerzem pilawu, czy nie ty utrzymywałeś, powtarzam, iż potrzeba mi na obiad pieczeni, a więc udałeś się na łowy kóz dzikich, popełniłeś czyn karygodny, który słusznie wywołuje niezadowolenie pana gubernatora? Domagam się więc urzędownie od pana Hudson-Lowe odesłania cię, generale, do Europy. Masz syna, którego chować powinieneś, a w oczach natury, ojciec o wiele inaczej potrzebny jest dziecięciu wzrastającemu, aniżeli starcowi, który dogorywa, choćby nawet był Cezarem, Karlomanem lub Napoleonem! Powiadam „starcowi“, względnie rozumie się; kto ma lat czterdzieści siedem, starym jest w kraju, gdzie umierają pięćdziesięcioletni. Wracaj więc do Francji, a czy zakończę żywot doczesny, czy przewlokę jeszcze bolesne dni mego istnienia, nie zapomnę, iż zmuszony byłem oddalić cię ztąd dla tego, iż nazbyt mnie kochałeś.
Ostatnie te wyrazy wygłosił z takiem wzruszeniem, że pojmować zacząłem, jeśli nie prawdziwe znaczenie myśli Napoleona, to co najmniej istotny stan jego umysłu.
Podniosłem głowę, a wyrazisty wzrok cesarza dopowiedział mi reszty.
Co do gubernatora, nie widział on w okolicznościach tych nic prócz zabrania więźniowi jednego ze sług przywiązanych; nic, jak tylko odcięcie jednego jeszcze konara od dębu, który Europę całą pokrył swoim cieniem.
— Czy rzeczywistem pragnieniem generała Bonapartego jest, zapytał, ażeby odesłano do Francji tego człowieka?
— Alboż wyglądam na żartownisia, panie? odrzekł poważnie Napoleon. Wymagam bezwarunkowo, aby uwolniono mnie od pana Sarrantiego, który naprzykrzył mi się swoją nadmierną miłością. Czy to nie dość jasne?
Łaska owa była jedną z tych, jakie Cerber ze świętej Heleny gotów był zawsze wyświadczać swojemu więźniowi. To też, nie zwlekając, gubernator przychylił się wspaniałomyślnie do żądania cesarza, i oświadczył, że pojutrze wyprawiony zostanę na pokładzie brygu Towarzystwa, stojącym w przystani Jammstown, który udaje się do Portsmouth.
Cesarz uczynił znak, z którego pojąłem, iż życzy sobie, ażebym odszedł; co też spełniłem smutny, zostawiając go z gubernatorem. Nie wiem przeto, co działo się podczas kilku minut nieobecności mojej.
Po odjeździe sir Lowego, generał Mantholon powołał mnie do Napoleona. Wszedłem, cesarz był sam.
Pierwsze poruszenie nakazało mi rzucić mu się do nóg...
— Minę mam dość sztywną, czy nie tak, miłościwy panie? mówił dalej Korsykanin; powiedzianoby, że umiem zgiąć się zaledwie tyle, co dęby gór naszych.
Cóż robić? przed tym człowiekiem, wszystko było trzciną, poruszaną tchnieniem jego gniewu lub miłości.
— Najjaśniejszy panie, zawołałem, czem zasłużyć mogłem na podobne obejście? Wygnany, wypędzony przez ciebie.
I wyciągnąłem błagalne dłonie ku niemu. Ale on, schylając się, z uśmiechem przychylnym rzekł:
— Wstań-że! pójdź do mnie. Czy wiecznie będziesz takim niedorzecznym? No, dalej, „ascolta!“ (słuchaj).
Było to jedno z wyrażeń wesołego usposobienia ojca waszego, książę, gdy rozmawiał ze mną, mieszając język włoski do francuskiego. Uspokoiłem się więc zupełnie.
— A zatem cofasz, Najjaśniejszy panie, postanowienie, nie wypędzasz mnie?
— Przeciwnie, „caro balordo“, (drogi niedołęgo), rozstać się musimy, to więcej jak pewna!
— Więc przewiniłem coś, o czem wiedzieć minie wolno?
— Czy nie sądzisz, przypadkiem, nieznośny Korsykaninie, że trudziłbym się jakiemiś omówieniami z tobą? Nie, szczycić się tylko mogę wiernością i poświęceniem twojem „signor minchione“ (panie głuptasie).
— A jednak Wasza cesarska mość odsyłasz mnie?
— Ponieważ tu nieużytecznym jesteś, a we Francji potrzebować cię mogę.
— O! Najjaśniejszy panie, zawołałem uradowany, sądzę, że poczynam coś rozumieć.
— To nie źle! „siam pur giunti“, (przyszliśmy nareszcie do rzeczy).
— A więc, rozkazuj, Najjaśniejszy panie.
— Masz słuszność, czasu tracić nie możemy, bo kto zaręczyć może, iż nie rozłączą nas zanim odjedziesz?
— Słucham Waszej cesarskiej mości, a żaden wyraz nie będzie stracony, żaden rozkaz zapomniany.
— Udasz się wprost do Paryża, pójdziesz do Clausel’a, Bachelu, Foya, Gerarda, Lamarque’a, do wszystkich wreszcie niezaprzedanych Burbonom i zagranicy.
— I co im powiem?
— Ze mieszkałeś ze mną na wyspie św. Heleny, że, obejrzał się w około i z niedającą się wyrazić goryczą, mówił dalej, że tu jest „un luogo simile al paradiso sopra la terra, un luogo ripieno di delizie; che si beve, che si canta, che si balla sempre, che s’anda a spasso per deliciosi giardini“.[1] Tak, wśród ogrodów rozkosznych, gdzie kwiaty nie więdną, drzewa nie tracą liści, grunt przepyszne wydaje owoce, a łąki, odwilżane kryształowemi wodami strumieni, nawiedza różnobarwne ptastwo, zachwycające niemniej słuch, jak oko mieszkańców, „o che v’era finalemente tutto cio che puo piacere aż santi.[2]
Patrzyłem nań zdziwiony.
Czy nie tak ośmielili się pisać o św. Helenie? mówił dalej, czy nie utrzymywali, że wyspa, na której z wdychanem powietrzem śmierć się połyka, jest miejscem zachwycającem, dla tego zapewne, aby syn mój myślał, iż pozostaję na niej, bo mi dobrze, bo przy cudownym klimacie zapominam o wszystkiem!
— Dlaczego jednak pozostajesz Najjaśniejszy panie, zawołałem, albo co najmniej nie starasz się umknąć?
— E! niedomyślny, ponieważ śmierć taka jest dopełnieniem żywota mojego! Na tronie byłbym zaledwie zbudował dynastję; tu zaś buduję religię. Zarzynając mnie, nieprzyjaciele moi duszą się własnemi rękoma. Aleksander, Cezar, Karloman, byli tylko zdobywcami, żaden męczennikiem. Co uczyniło Prometeusza nieśmiertelnym? Nie to, zapewne, iż porwał ogień bogów z nieba, nie, że zrobił człowieka rozumnym i wolnym, ale, że Gwałt i Przemoc, dwaj kaci przeznaczenia, przykuli go do skały na szczycie Kaukazu! Pozostaw mi więc mój także Kaukaz i wracaj do Francji. Tak, wracaj, ale jako nowy apostoł, opowiadając coś widział.
— Ale ty, Najjaśniejszy panie?
— Ja umrę na wyspie. Postanowienie już takie między mną, a Bogiem. Nie będąc w stanie zabić fizycznie Anglii w Indjach, muszę uśmiercić ją w dziejach. Nie o mnie więc już chodzi, Sarranti, lecz o syna; oczekiwałem go jako spadkobiercy, Bóg mi go zesłał; kochałem go jak dziecię, Bóg go zabrał wraz z tronem, przeto zapominam o koronie, ażeby myśleć wyłącznie o synu. Dla niego to i w jego sprawie jedziesz do Francji. Znajdź wiernych generałów moich, którzy spiskują na rzecz Napoleona Bonapartego i spodziewają się, że do nich przybędzie; chociaż pomyłka to straszliwa! Patrzą oni w stronę zachodzącego słońca, ale niech raczej zwrócą oczy na powstającą jutrzenkę ozłoconą purpurą! Skalista wyspa św. Heleny jest tylko latarnią morską obecnie, kiedy Schönbrunn gwiazdą. Lecz powiedz im, niech strzegą się narazić syna mojego, a zatem niech działają w razie jedynie pewności skutku, bo nie życzę sobie, aby Napoleon II-gi zwiększył szeregi Astjanaksów i Brytaników.
Potem głosem czułości rodzicielskiej, o jakiej choć słabe wyobrażenie chciałbym ci dać, książę! rzekł:
Co do ciebie, drogi Sarranti, szczęśliwszy w tej chwili od samego cesarza, ujrzysz tego ukochanego syna, tę głowę błogosławioną; nagroda to jaką przeznaczyłem ci za wierność! Wręczysz mu ten list z włosami, powiesz, że kazałem go uściskać, a kiedy wargi jego spoczną na szlachetnej twarzy rycerza, dodasz: oto pocałowanie za jakie Bonaparte oddałby cesarstwo, bohater sławę, więzień resztkę dni pozostających mu do życia!
Dziecko i mąż poważny znaleźli się znowu pierś przy piersi, usta przy ustach, powstrzymując łzy gorące!...
Podczas kilku minut po owem wylaniu z dwóch serc jednej miłości, młody człowiek zapadł w zadumę, a Sarranti badać go mógł dowolnie. Wynikiem tych spostrzeżeń było, że kiedy książę wzniósł głowę, ażeby przemówić, oczy generała zapłonęły radością. Bo też istotnie, męzka piękność dziecka zajaśniała całym blaskiem.
Rysy młodzieńca wykazywały w tej chwili tysiące uczuć, obudzonych w duszy opowiadaniem wiernego towarzysza niewoli ojcowskiej: gniew, duma, czułość i stałe postanowienie mieszały się razem. Otóż, ta twarz pełna wyrazu, usta wydęte pogardą, oczy płonące zapałem, składały się na wytworzenie piękna idealnego, o jakiem marzył Sarranti dla syna bohatera; a żałował przytem, iż generał Lebastard de Premont nie mógł poić się wraz z nim tym cudownym obrazem.
— Jeszcze raz dzięki ci składam, panie, mówił książę zwracając oczy zwilżone na generała i podając mu rękę; dzięki za radość i smutek zarazem, jakie sprawiło mi opowiadanie twoje! Teraz zostaje do objaśnienia, co czyniłeś panie, począwszy od dnia rozstania się z ojcem, aż do obecnej godziny?
— Mości książę, odrzekł Sarranti, o moją osobistość nie chodzi tu wcale, i uważałbym się za winnego, tracąc czas drogi na sprawy tak błahe.
— Generale, wymówił młodzian głosem słodkim lecz stanowczym, jaki wstrząsnął nerwy słuchacza, gdyż odnajdywał w nim pewne właściwości mowy dawnego swojego władzcy, generale chwile poczytywane przez ciebie za stracone są właśnie dla mnie rozkoszne, zechciej przedłużyć je dokąd tylko można i odpowiadaj proszę na zapytanie moje.
Sarranti skłonił głowę na znak posłuszeństwa.
— Czytałem w dziennikach, mówił książę, iż zamieszany pan byłeś do spisku mającego za cel sprowadzenie mnie do Francji, przed siedmioma laty. Pisma owe dały mi poznać niektóre z nazwisk męczenników; opowiedz mi przeto ich życie, ich walki, śmierć; nic nie ukrywaj! Spodziewam się, że nie odmówisz mi posiadania umysłu zdolnego do zrozumienia i serca do odczucia; mów całą prawdę, długo bo oczekiwałem godziny, która wybiła nareszcie i gotów jestem na wszystko.
Wtedy, niezmordowany spiskowiec, posłuszny żądaniu, opowiedział księciu wszelkie szczegóły zmowy, jaka przymusiła go do opuszczenia Francji w 1820 roku, a o jakiej wspomnieliśmy w poprzednich rozdziałach; następnie przeniósł się do Pendżabu, ukazał księciu dwór owego geniusza nazwanego Rudżet-Singiem, objaśnił w jaki sposób odszukał generała Lebastarda; jak zwalczył boleść spowodowaną skonem Napoleona, poświęcając jego synowi, życie poświęceń zaprzepaszczonych napróżno w głębi Indji; nareszcie jak od tej chwili, wraz z de Premontem nie mieli innej myśli, innych zamiarów i celu, prócz wielkiego przedsięwzięcia, dla spełnienia którego przybyli do Wiednia, a mianowicie dla porwania Napoleona II-go.
Książę słuchał opowiadania z frasobliwą miną.
— Teraz, odezwał się, znam wasz cel, ale jakież są środki wykonawcze?
— Dwojakiego rodzaju: materjalne i polityczne. Pierwsze stanowią kredyt otwarty na dom bankierski Aerostein i Eskeles w Wiedniu, Grotius w Amsterdamie, Baring w Londynie i Rotszyld w Paryżu; co złączywszy, możemy liczyć na więcej niż na czterdzieści miljonów... mamy sześciu pułkowników ręczących za żołnierzy swoich, z których dwaj przechodzą do Paryża z dniem 15. lutego, a wreszcie wszystkich generałów, jacy wiernymi zostali cesarstwu. Co do politycznych środków, rokosz na wielką skalę wybuchnąć gotowy w Niemczech i we Włoszech, a niech jeszcze pewien ruch powstanie we Francji, to wtedy....
— Ale Francja... Francja sama?... pytał młodzieniec nie pozwalając Sarrantiemu zbaczać od celu.
— Czy śledziłeś Wasza wysokość stan obecny umysłów?
— Jakże chcesz, abym rozpatrywać mógł rzeczy podobne? Między prawdą a osobą moją, zawieszono nieprzeniknioną zasłonę! Dochodzą mnie czasem pewne odgłosy, lecz na tem koniec.
— O! mości książę, więc nie wiesz jak sprzyja nam godzina; sprzyja do tyła, że jeśli przewrót nie zwróci się na niekorzyść twojego imienia, to wytworzy nowego człowieka lub nową ideę: człowiekiem takim jest książę Orleański, ideą rzeczpospolita.
— A zatem Francja nie jest zadowoloną, panie?
— Więcej nawet, bo upokorzoną.
— A jednak milczy!
— Na podobieństwo lwa uśpionego.
— Zgadza się na wszystko...
— Nie, lecz zwija się jak stal hartowna, odrzekł Sarranti, nie przebaczy jednak nigdy Burbonom wdarcia się w roku 1814 i zajęcia w 1815; ostatni ładunek z pod Waterloo nie spalony dotąd i nie potrzeba Francuzom więcej nic, jak tylko błahego powodu, najdrobniejszej sposobności, niedojrzanego znaku, do pochwycenia za oręż. Broń taką daje im właśnie rząd w prawach o starszeństwie, o ścieśnieniu swobody prasy, o zniesieniu sądów przysięgłych. Sposobność odpowiednia nadarzyć się musi; jaką ona będzie? nie wiem, ale przy pierwszej, my znak ów damy, skoro tylko imię twoje, książę, mieć będziemy pod ręką.
— Jakież przecie dowody złożyć możesz, generale, iż Francja okazuje dla mnie przychylność?
— Jakie dowody? A! książę, strzeż się niewdzięcznym zostać względem matki, która cię uwielbia!... jakie dowody! Ależ spiskowanie ustawiczne, ciągnące się od 1815 roku. Czy wreszcie obcem ci jest, książę, istnienie w Niemczech potężnego stowarzyszenia „illuministów“, które przeniesiono do Włoch pod nazwą „karbonaryzmu“, a wykluwające się i w sercu Francji, w cieniu paryskich katakumb?
— Panie, rzekł młody człowiek w stając, chcę złożyć ci dowód, iż wiem o wszystkiem, niedostatecznie być może, lecz w każdym razie tak, jak mi poznać dano. Znam też nazwiska męczenników; ale czy dla mnie oni zginęli? czy wielu z nich nie spiskowało na rzecz Orleana? Didier naprzykład! a inni znów dla odbudowania rzeczypospolitej, jak Dermoncourt i Carral?
Sarranti uczynił ruch niecierpliwy.
Książę udał się do swego księgozbioru i z przegrody ukrytej wydobywszy zeszyt w ósemce, otworzył pierwszą kartkę. Następnie podając Sarrantiemu:
— Patrz, generale, rzekł.
Generał zaczął czytać głośno;
„Skarga pana de Marchangy, generalnego adwokata, zaniesiona w dniu 29-tym sierpnia 1822 roku, przed sąd kryminalny (Cour d’assises) Sekwany, w sprawie spisku Roszelskiego“...
— Otóż, przerwał książę, w ośm dni po ogłoszeniu tego sprawozdania, przesłano mi je. Kto? nie wiem. Cokolwiekbądź choć nie znam rzeczy dokładnie, odgadłem jednak prawdę. Wiesz generale do jakiego wniosku przyszedłem?
— Nie książę.
— Do przekonania, iż żaden ze spiskowców wymienionych nie posiadał stale oznaczonego celu... Umysł mój powolny nie unosi się gwałtownie jak umysł Korsykanina, ani nawet Francuza; bez szczególnego upodobania w naukach ścisłych, myślę jednak i działam z dokładnością matematyczną; żałuj mnie, iż raczej podobnym jestem do człowieka północy, niż południa. Otóż mówię panu i powtarzam, iż żaden z tych spisków nie wydał mi się poważnym. Widzę, iż pociąg do przewrotów politycznych tkwi w każdej głowie, a pragnienie wolności w każdem sercu, domyślam się, że obalić chcą tron Burbonów, lecz nie wiem, co postawić zamierzają na jego miejscu?
— Nic innego tylko cesarstwo.
— Nie sądzę, zauważył książę, pokręcając głową.
— O! co do tego nikt nie wątpi, zawołał Sarranti z przekonaniem.
— Wyjąwszy mnie, a znaczy to zawsze cośkolwiek w tej sprawie.
— Ależ, mości książę, wszakże dziad twój Franciszek II wraz z Metternichem powiadają toż samo!
— Nie, tylko pan de Marchangy.
— Otwórz, miłościwy panie na los szczęścia ten zeszyt, a ujrzysz w każdem miejscu, z jakim to zapałem ludność Kennes, Nantes, Saumure, Thouars, Verneuil i Strasburga głosiła imię Napoleona II-go.
— Niech i tak będzie, zobaczmy.
I rozkwiecając książkę, odezwał się:
— Weźmy, jak pan mówisz, pierwszą lepszą stronicę... oto jest, trafiłem na dwieście dwanaście. Czytajmy.
„Stałe i ześrodkowane jednomyślnie postanowienie nie miało tu miejsca, ponieważ nie zgadzano się co do wyboru rządu“...
— Nieszczęśliwą widać mam rękę, odezwał się młodzieniec, przerzućmy kilka kartek. I czytał znowu;
„Jedni pragnęli mieć rzeczpospolitą, drudzy cesarstwo“...
— A co, zawołał Sarranti: „drudzy cesarstwo!“
— Ale kto mówi „drudzy“, nie mówi „pierwsi“, zauważył książę. Drudzy, to nie Francja cała! Ale idźmy dalej.
„Ci domagali się księcia cudzoziemca“...
— To chyba źli obywatele! „Tamci króla wybieralnego przez naród“...
— Tym sposobem, panie Sarranti, dojdziemy zaledwie do czwartej części ludności, chcącej cesarstwa... Lecz idźmy dalej: Postępujmy za historykiem.
„Nie miano więc celu oznaczonego, gdyż ażeby coś obalić, należy wprzód wiedzieć, co ustanie na miejscu opróżnionem“...
— Tak właśnie mówiłem, generale, przed chwilą, w tych samych prawie wyrazach. Przykrem mi jest to spotkanie się z adwokatem generalnym, lecz co począć! zdanie jego jest poparciem mojego sądu.
„Ażeby wykrzykiwać precz z istniejącym porządkiem rzeczy, należy jednocześnie mieć pod ręką rząd inny, któryby ustanowić można natychmiast“...
— Jestto nic więcej nad powtórzenie, rzekł książę, które właśnie dowodzi, że cesarstwa nie pożąda jednogłośnie naród francuzki.
— Mości książę, zawołał Sarranti rozgorączkowany, przyznaję, iż pierwiastek nurtujący w umyśle narodowym Francji, to rewolucja, a szczególniej nienawiść dla Burbonów. Wprawdzie, chcą nasamprzód zwalić to co mają, jak człowiek śniący niemile, usiłuje nasamprzód przebudzić się; lecz niech tylko zjawi się przywódzca, a każdy przyłoży się do dzieła odbudowania. Czemże jest monarcha wybrany przez zgromadzenie narodowe, jeśli nie cesarstwem? czem rzeczpospolita, jeśli nie przeodzianym w inny strój cesarstwem, mającem za naczelnika cesarza wybieralnego, z nazwą konsula, albo prezydenta? Co zaś do cudzoziemskiego księcia, kogóż oznaczyć chcą tym mianem jeżeli nie ciebie, panie, księcia francuskiego, wychowanego za granicą, lecz dowodzącego całem postępowaniem, że nie przestał kochać ojczystej ziemi? Zapatrujesz się, Wasza wysokość, na te sprawy logicznie i matematycznie? Tem lepiej! Utrzymujesz, że rewolucja nie ma celu? a ja powiadam, iż brak jej tylko przywódzcy. W przeddzień 18-go brumera, nie miała ona także celu właściwego, nazajutrz jednak wcieloną została w ojca twojego, panie. Powtarzam raz jeszcze: dosyć będzie wygłosić nazwisko Napoleona II-go, aby wszyscy miłośnicy ojczyzny powstali jak jeden; wystarczy ci, książę, jedno ukazanie się dla połączenia rozdzielonych zdań i stronnictw: nazwij się tylko, Najjaśniejszy panie i ukaż ludowi!
— Sarranti! generale! zawołał wzburzony młodzieniec, pomyśl i strzeż się odpowiedzialności przed przyszłością! Gdybym ja upadł, gdyby mi przyszło odegrać rolę Karola Edwarda, gdybym miał zaćmić blask świetnej gwiazdy ojca mojego, poniżyć imię Napoleona, co będzie? Niekiedy bywam nader zadowolony, że nie pozostawiono mi imienia tego! dzięki tej kradzieży, nie umarłem, choć przeznaczenie jednym huraganem gwałtownej burzy powaliło Napoleona!... Sarranti! Sarranti! przyjacielu! gdyby ktoś inny dać mi chciał podobną radę, nie słuchałbym go ani sekundy dłużej!...
— Mości książę! zawołał generał z kolei, jestem tylko echem głosu twojego ojca. Cesarz powiedział mi: „Wydrzej syna mojego z rąk zbrodniczych człowieka, który mnie zdradził“, przychodzę tedy... Cesarz powiedział: „oddaj głowie syna mojego koronę Francji“, i spieszę oświadczyć ci: Najjaśniejszy panie, wróćmy do ukochanego miasta Paryża, którego opuścić nie chciałeś!
— Ciszej, ciszej! zawołał książę stłumionym głosem, jak gdyby przerażony podwójnie radą i tytułem, jaki mu nadawano.
— Tak, Wasza cesarska mość, powtarzał Sarranti, cicho zachować się potrzeba w więzieniu, gdzie spełniasz, Najjaśniejszy panie, męczeński kielich goryczy! Lecz bliskie są czasy, gdy wygłosić będziemy mogli wielkie imię twoje wśród blasku słońca, tak potężnym okrzykiem, iż Ocean poniesie go na grzbiecie swych bałwanów, aż do mogiły ojca twojego! Zerwij więc panie, haniebne łańcuchy, wyłam ponure kraty więzienia!
— Sarranti, rzekł na to książę głosem stanowczym, Sarranti, przypuściwszy, że zgodzę się pójść z tobą, przed powzięciem jednak tak ważnego postanowienia, długo jeszcze rozprawiać byśmy musieli... Mam na pogotowiu tysiące zarzutów, które zwyciężyłbyś, nie wątpię, ale rozumiesz, przyjacielu drogi, iż nie chcę być pociągnięty i gwałtem tylko przekonany. Cała duma moja polegała dotąd na uzyskaniu świetnego stopnia w armii, wraz z pewną sławą; teraz marzę o tronie, i to o jakim! o tronie Francji! Przypatrz się więc drodze, po jakiej mnie wiodłeś; spojrzyj, co za olbrzymim postępowaliśmy krokiem w ciągu kilku tych godzin! Daruj skołatanemu duchowi dzień jutrzejszy, ażeby opamiętał się przy blasku gwiazdy ożywczej. W samotności i ciszy spróbuję dźwignąć ciężką zbroję ojcowską, a spodziewam się, odnajdziesz mnie mężem dojrzałym zamiast słabem dziecięciem. Ale dziś, mój dobry powierniku, mam serce pełne sprzecznych uczuć, tak, że byłbym niezdolnym rozmawiać z krwią zimną, konieczną w tak poważnej sprawie. Daruj mi dwadzieścia cztery godziny, Sarranti, w imieniu ojca mojego, z którego cieniem naradzić się pragnę, błagam cię o to!
— Wasza wysokość masz słuszność, rzekł Sarranti głosem o tyle drżącym, o ile księcia był uroczystym. Zaszedłem dalej, aniżeli sądziłem przestępując te progi, chciałem mówić tylko o ojcu twoim, a mimowolnie zacząłem o tobie, książę.
— A więc, do po za jutra, mój przyjacielu, jeżeli zechcesz.
— O tejże godzinie?
— O tej samej... Przyniesiesz spis generałów, pułkowników i oddziałów wojsk, jakie sądzisz mieć do rozporządzenia, oraz kartę pocztową Europy, bo pragnę zdać sobie rachunek z przestrzeni, jaką przebiedz zamierzamy. Jednem słowem, staw się u mnie z gotowym i dobrze nakreślonym planem ucieczki, zawartym w kilku wierszach.
— Mości książę, jest pewna osoba, której pragnąłbym złożyć serdeczne podziękowanie, lecz nie śmiem, z obawy wywołania podejrzeń; ty panie, zobaczysz ją pierwej odemnie, racz więc podziękować w mojem imieniu. Po Waszej wysokości, ma ona jedna prawo rozporządzania życiem mojem.
— Bądź spokojny, zapewniał książę czerwieniejąc lekko. I podał rękę Sarrantiemu, który zamiast ją uścisnąć, pocałował z uszanowaniem, jak niegdyś rękę cesarską przy opuszczeniu wyspy św. Heleny.




  1. Siedziba podobna do raju nadziemskiego, siedziba przepełniona rozkoszą, gdzie piją, śpiewają, tańczą ciągle i używają przechadzki w przepysznych ogrodach.
  2. Gdzie ostatecznie jest wszystko, co podobać się może świętym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.