<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Śnieżyste zamiecie coraz grubszą warstwą przysypywały jurtę Pawła i tylko wijący się dym nad kominem zdradzał obecność w niej ludzkiej istoty. Otaczała ją niczem niezamącona, bezdźwięczna cisza, którą tylko niekiedy przerywały szmery, zwykłe w tych śnieżnych pustyniach. Czasem zając, biegając po lesie, wskakiwał na ten biały pagórek i zdziwiony grającymi w jego wnętrzu dźwiękami, pochodzącymi od lekkiego brzęku naczyń, stłumionego śpiewu lub odgłosu kroków ludzkich, stawał słupkiem, nastroszywszy uszy, cały biały i puszysty jak śniegi; lub lis w biegu, zatrzymując się nagle z łapką wzniesioną do góry, ostrą mordeczką, wytkniętą naprzód i kitą zwieszoną po ziemi, zdawał się nadsłuchiwać, kolorowy, czarny lub czerwony, jak osmalony pień modrzewiowy albo też popielaty jak cień, rzucony na słońcu przez gałązki, obciążone śniegiem. Tych gości swoich spotykał Paweł, wychodząc po drzewo lub na przechadzkę; wówczas starał się jak najdłużej ich nie płoszyć, gdyż przyjemnie mu było widzieć je migocące wśród obumarłej przyrody, niby ostatnie życia iskierki. Zwierzęta przerażały się jego widokiem i znikały w mgnieniu oka lub zatrzymywały na chwilę, przypatrując się, zadowoliwszy ciekawość, uchodziły bez pośpiechu, kryjąc się pod koronkowe, białe od szronu arkady zarośli. Mógłby był widywać je częściej, gdyby nie zaniechał wędrówek swoich po lesie; przychodziło opłacać je tylu przykrościami, że przechadzka traciła swój powab. Przeciwko zimnu, śnieżnej zawierusze trzeba było otulać się w ciężką odzież zimową; łyże tamowały swobodę ruchów, a szalik lub maska futrzana na twarzy, niezbędne do zabezpieczenia nosa od odmrożenia, utrudniały oddech. Co za cel przytem brodzić po tych martwych, białych cmentarzach, gdzie, choć ujrzał zająca lub stado kuropatw, strzelać do nich nie mógł, gdyż w dni jasne i mroźne licha, zardzewiała jego rusznica groziła pęknięciem za każdym wystrzałem, a kiedy było pochrnurno i cieplej, nie radzono mu i sam nie śmiał oddalać się bardzo, gdyż w każdej chwili zerwać się mogła zamieć i powrót do domu uczynić niemożliwym. Chodził tylko niekiedy ludzi odwiedzić, gdy była tego konieczna potrzeba, lub tęsknota za ludzką twarzą wygnała go z domu, letnik jego bowiem stał na uboczu i drogi zimowe do niego nie docierały, ale musiał wracać prędko, by nie dać zupełnie przemarznąć jego pustej i tak już zimnej, bo dla jednego człowieka za obszernej jurcie. Sąsiedzi pojawiali się u niego bardzo rzadko; także zapewnie dla wyżej wymienionych przyczyn, a może i dlatego, że nie umiał ich pociągnąć, zaciekawić; po całych więc tygodniach nie widział ludzkiej twarzy, żył jak więzień, mając zawsze przed oczyma te same okopcone, pochyłe ściany, te przedmioty i książki, wokoło siebie ciszę, lody, śniegi, a za jedynego towarzysza wesoły, różowy ogień na kominie, wciąż coś szepcący wyśpięwujący.
Myśl człowieka w takich warunkach przestaje być pokorną jego sługą, staje się ruchliwą i samowolną, zmuszając twórcę swego uważać ją za coś odrębnego, za przyjaciela, natręta, wroga, za coś, do czego można uśmiechać się, z czem można rozmawiać, sprzeczać się, czego można lękać się, a nawet nienawidzieć.
Paweł nieraz łapał się na tem, jak dowodził głośno, lub zrywając się, trząsł ręką i szeptał... Wtedy ogarniało go przerażenie. Książki przestały być dla niego zbiorem cudzych myśli, on je chwalił głośno lub ganił, jak życiem i świadomością obdarzone istoty; niekiedy z gniewem i klątwą rzucał na ziemię, a choć zawstydzony natychmiast podnosił, zdawało mu się zawsze po takim wybuchu, że się ocknął nad brzegiem jakiejś otchłani, której głębia pociąga go i pochłonięciem grozi. Wszelkiemi siłami bronił się przeciwko temu uczuciu, uważał na siebie, starał się prowadzić regularne życie, drwa rąbał, na niedalekie przechadzki chodził i poczty z utęsknieniem wyglądał. Ale dni mijały jeden za drugim, nic się nie zmieniało, a uczucie przygnębienia i nieokreślonej trwogi wciąż rosło.
W chwilach trudniejszej, cięższej walki uciekał do sąsiadów.
— A!... ruski! — witali go. Rozpowiadaj, co porabiasz?
— Poczta nie przyszła?
— Nie... albo co? Hej, kobiety! rzućcie drew na ogień! niech się cudzoziemiec rozgrzeje. Biedaczysko, jeszcze brody swej z lodu nie oskubał, a już o pocztę pyta. Cóż słychać u ciebie, w twej chacie? gadaj! co nowego?
— Nowego? ja właśnie przyszedłem od was się dowiedzieć.
— Co u nas być może? taż bieda, taż ryba taż ciemność i zima!
— I u mnie toż samo!
Siadał za stołem, pił herbatę, w jednej chwili dowiadywał się nowin z całego tygodnia: u Filipa oszczeniła się suka pociągowa, przodownica; szczenięta są przepyszne, wszyscy o nie proszą, ale stary nie daje. „Długi“ upuścił w przerębel żelazny drąg, dostać go nie mogli; znowu w tem jeziorze ryby łapać nie będzie można; z tym nicponiem zawsze bieda, tylko mu figle w głowie. „Kozakowi“ lisy czy też wilki zjadły lisa, ubitego samostrzałem, zostawiwszy ogon tylko. Nie wiedzie się człowiekowi, och! nie wiedzie!
W miarę jednak, jak wszystko dokoła stygło i zasypiało, ubożały i te nowiny, tak pod względem treści, jak liczby. Często, wysłuchawszy ich, wracał do domu bardziej jeszcze smutny, stęskniony, niż wyszedł. O poczcie nie było słychu, widocznie w mieście nie śpieszyło się nikomu, a wysłany przez gminę Jakut obiecywał wrócić dopiero około Bożego Narodzenia.
Minął wrzesień, ubiegła połowa października; burze i zamieci ustąpiły miejsca pogodnym, mroźnym dniom, coraz krótszym, oraz nocom ciemnym i coraz dłuższym; skróciły się przechadzki Pawła, a dalsze wycieczki zupełnie ustały. W chacie starej, zbudowanej dla letniego użytku, było coraz niewygodniej. Pomimo, iż Paweł, drew nie żałując, suty podtrzymywał ogień, szalone zimno ze dworca czyniło tu powolne, ale nieustanne podboje. Przedewszystkiem zawładnął mróz drzwiami i sąsiednimi im kątami, następnie przeniknął w zasunięte w cień lub daleko od komina leżące tajniki; stamtąd już, korzystając z każdego roweczka, z każdego załamu, wysyłał na wszystkie strony forpoczty białej, lśniącej pleśni. Forpoczty te rosły, plątały się, jak żyłki, wypełniały ciałem, aż zdobywały pozycyę, z której, jak z twierdzy obronnej, dalej prowadziły zabory. Paweł nie mógł znosić widoku tych białych plam, coraz szerzej rozlewających się po ścianach. Gdy poruszony, z sercem niespokojnie, choć bez przyczyny, bijącem, przechadzał się ze spuszczoną głową lub siadał zadumany, a oczy jego mimowoli na nie padły, tracił wówczas panowanie nad sobą; zdawało mu się, że nie jest sam, że ta pleśń lodowa, to setki wybladłych źrenic jakiegoś potworu, czyhającego na jego życie, bez zmrużenia powiek przypatrującego się z ciemności. Wprędce przed zimnem ze stołem i książkami musiał uciekać na środek izby, bliżej kominka. Przestrzeń z każdym dniem malała, a Paweł, którego walka ta poczynała dziwnie drażnić i roznamiętniać, wciąż się krzepił, licząc dni do przybycia poczty. Przypomniał sobie, że niedaleką była pora jednej z urzędowych, cztery razy do Dżurdżuja wysyłanych poczt, pocieszał się, że na nią to pewnie czekają, aby odrazu wysłać wszystko: i to, co przyszło i to, co przyjść miało. Posłaniec gminy powinien był wrócić też niezadługo.
Tymczasem zabrakło mu światła, wyczerpał się zapas świec i w tym białym grobowcu jeden tylko pozostał mu sprzymierzeniec: ogień, który w ostatnich czasach niezmiernie polubił, czcił i za żywą nieledwie uważał istotę. Dni były tak ciemne, tak krótkie, że czytywał wyłącznie przy jego blasku, co było powodem silnych bolów głowy, oraz ciągłego łzawienia się oczu. Taki stan rzeczy nie mógł trwać długo. Konieczność zamieszkania, gdzieindziej stawała się codzień oczywistszą, bez względu na to, jak długo miał tu jeszcze pozostać i czy to będzie dla innych dogodnem. Wreszcie pewnego poranku, wyłatawszy podarte obuwie, odzież, związawszy naczynia i pościel, a książki ułożywszy do pudła, rozpalił ostatni, pożegnalny ogień, poczekał, póki się nie wypalił i wyszedł, by więcej nie wrócić. Poszedł do Ujbanczyka, na drugi koniec doliny.
Stary Mateusz i jego żona przyjęli Pawła uprzejmie, chłopak nawet się ucieszył.
— Przyszedłeś nareszcie! A ja myślałem, że się gniewasz, alboś o nas zapomniał. Słyszymy, chodzisz do Filipa, do Foki, do Kozaka, a do nas i do Andrzeja nosa nie pokazujesz.
— Do was daleko — z uśmiechem odrzekł Paweł, — a Andrzej za wielki pan, żeby do niego tak często zachodzić. Ale dlaczegoś ty do mnie nie przyszedł?
— Ja nie miałem czasu nosa utrzeć. Siano musiałem wozić, drwa rąbać, sieci pilnować, reny zbierać, wszystko na dwa domy: na nasz i na Andrzeja Dżjanha dopiero niedawno wrócił.
— Więc Dżjanha wrócił?
— A jakże! u Andrzeja... odrabia!
Ojciec i syn roześmieli się.
— A wiecie? — niespodzianie odezwał się Paweł — ja do was ze wszystkiem się wybrałem.
— Ze wszystkiem! — powtórzyli zdumieni. — A dom twój? a gromada?
Powiedział im, jak się rzeczy miały.
— My z całej duszy radzi ci jesteśmy, ale niemożemy tak wbrew wszystkim. Gromada może się rozgniewać i odmówić ci zapasów, my ludzie ubodzy, sobie zaledwie wystarczamy... Głównie tu Andrzej, on mąci! Od czasu, jakeś go sponiewierał, odmówił z nim mieszkać, nie dopuści, abyś spokojnie u kogo wysiedział.
Długo naradzali się we troje, gdyż nawet stara Mateuszowa wzięła udział w obgadaniu tak ważnej sprawy, Paweł tylko sam milczał.
Więc niech mię wiozą do miasta! — wyrzekł nareszcie chłodno.
— Do miasta to cię pewno bez pozwolenia nie powiozą, ale w domu nawskróś zastygłym też siedzieć nie możesz... Nie ustawa! — oburzył się wreszcie Mateusz. — Zostań u nas do czasu. Jutro pójdę do Filipa, bo on teraz książę w zastępstwie Andrzeja, objaśnię mu, jak i co, a tymczasem może wróci i tamten, to zbierzemy wiec. Zgoda?
— Czyż Andrzeja niema?
— Pojechał, a jakże! Dżjanhę zabrał, Morę zabrał. Nad morze pojechali z całym obozem.
— A ospa?
— Coś nie słychać, ucichło. A może i nigdy nie było. U nas, u Jakutów, puszczają niekiedy baśnie, ot, tak sobie, bez żadnej potrzeby. A stamtąd, z tundry nikt przecie nie przychodził, nikt nie wie. Gadali, gadali, a później przestali. Andrzej nie może na taką gadaninę zważać, jechać musi, gdyż inaczej odrazu zbankrutuje. Z tego on się przecie głównie bogaci — poważnie objaśniał Mateusz, a Ujbanczyk słowo w słowo mowę ojca tłómaczył.
Nazajutrz czarownik udał się był, jak obiecał, do Filipa, a syn jego, nie czekając rezolucyi, pożyczył psów u Andrzejowej i przywiózł rzeczy Pawła.
— Niech sobie co chcą gadają, już ja ojca uproszę, żebyś u nas pozostał. Da Bóg, nie zubożejemy, nawet jeśli odmówią pomocy. Niepotrzebnieś tylko dał kwity. Ja ci mówiłem: zawsze proś, a nic nie dawaj! U nas to we zwyczaju, że każdy ciągnie, wiele może, a inni mu nie dają. Ty zaś na wszystko się zgadzasz... Ot i źle... nie wychodzi!
Było w tem dużo słuszności, Paweł jednak wątpił, żeby się kiedykolwiek nauczył z pleców innych na swoje barki coś ciągnąć.
— Mój drogi chłopcze, już ja urodziłem się taki krzywy — odrzekł z uśmiechem.
— Jakut spojrzał nań gapiowato i uśmiechnął się także.
Wieczorem powrócił Mateusz z oznajmieniem, że zebrali małą naradę i ta odrzekła: „niech mieszka, gdzie chce, ale do miasta jechać zakazano, nie powiozą go prędzej, aż przyjdzie na to pozwolenie“.
— A jeżeli zupełnie nie przyjdzie? — zawołał.
— Wtedy ja pójdę piechotą.
— Piechotą! bój się Boga! w taki mróz! Toż my, Jakuci, boimy się chodzić daleko, a cóż dopiero ty! Drogi nie znasz, gdzie ludzie mieszkają nie wiesz... Nie ustawa! oj, nie ustawa! Nie puści cię gromada, nie puści; jej, myślę, także nie pochwalą, jeśli zmarzniesz.
Paweł więcej już tej kwestyi nie poruszał, a choć nie porzucił myśli pieszej wędrówki, czekał cierpliwie, póki sił stało, na inne rozwiązanie sprawy.
Teraz zająwszy suchy, ciepły, choć niezbyt czysty kącik w jurcie Mateusza, wśród przyjaznych dla siebie ludzi, poweselał trochę i odżył.
— A co? widzisz, zawsze ci tu weselej. Drzewo tuli się do drzewa, zwierz do zwierza, a człowiek do człowieka. Taka to już im wszystkim z góry nadana ustawa — prawił poczciwy Mateusz, a Ujbanczyk dorzucił z uśmiechem:
— I lepiej tu panu będzie choć trochę, myślę. A to w pańskiej jurcie biało, jak solą posypał. Wszyscy się dziwią, żeś mógł tam wytrzymać.
— Dziwią się? — powtórzył Paweł z uśmiechem — mówisz, że się dziwią. Niedawno przecie nie dziwili się wcale.
Ale życie zbyt słabo pulsowało w jurcie czarownika, aby na długo podtrzymać chwilowe podniecenie gasnących sił cudzoziemca. Tu spano długo, jedzono nędznie, a często, do gawędy też niemałą objawiano ochotę — tylko tłómacz nie zawsze był obecny.
Ujbanczyk prawie ciągle był poza domem; to oglądał w lesie swoje samotrzaski i pułapki, to u Andrzejowej koło domu porządki robił, lub u którego z sąsiadów pracował, jak każdy z młodych ludzi wogóle. Wracając do domu, tak był zmęczony i śpiący, iż trzeba było nie mieć sumienia, żeby go męczyć tłómaczeniami.
O nauce nie wspominano też jakoś, ale nie dla braku czasu i światła, jak to Paweł z początku myślał. Ujbanczyk wolał spać, lub siedząc przed ogniem, wygrzewać plecy, wówczas nawet, gdy udało się u sąsiadów wyprosić rybiego tłuszczu do kaganka. Tajga tak skamieniała, że nic z niej nie było można „dobyć“, mógł więc chłopak w domu siedzieć. Gawędy jego z Pawłem, po dawnemu szczere i przyjacielskie, utraciły jednak namiętny swój, barwny charakter; stały się krótsze i powszednie. Przestał już pytać o to, jak żyją na południu i na zachodzie, o czem tam myślą i do czego dążą. Jeśli zaś napadało go „uczone“, jak nazywał usposobienie, brał Ewangelię i, schylony przed ogniem, bąkał jej pełne znaczenia, a po jakucku dziwnie jakoś brzmiące słowa. Nie dbał jednak widocznie o znaczenie tego, co czytał i zaczynał zawsze z największą fantazyą, umiany prawie na pamięć rozdział o tem, że „Abraham zrodził Izaaka, Izaak Jakóba, a Jakób Judę“. Ciekawość jego przybrała także dawny kierunek rozpoczęły się znowu pytania:
— Z czego się robią filiżanki?
— Z czego papier?
— Żelazo?
— A proch?
— A perkale?
A każdej odpowiedzi towarzyszyły wykrzykniki!
— Tak, tak! A jakże! Patrzcie państwo!
— Ty, Ujbanczyk, zbyt łatwo się zniechęcasz. Jedna próba z jęczmieniem — próbował seryo pogadać z nim Paweł.
— Kiedy bo nie to — przerwał mu chłopak z nietajoną przykrością. — Co tam jęczmień. Ale widzi pan, każdemu coś przeznaczone, ja o tem myślałem: myśmy Jakuci!...
— Cóż z tego, żeście Jakuci? Z czasem wszystko odmienić się może i my...
— Wtedy nas nie będzie. Cóż nam z tego? Nie, już my Jakuci — upierał się chłopak.
Paweł w sporach z nim nie mógł używać tych argumentów, jakimi zwykle walczył z własnym fatalizmem; dał mu więc pokój i by go boleśnie nie ranić, unikał w rozmowie potrącań o ponętne obrazy lepszego życia.
W nim samym jednak obrazy te nie umierały ani na chwilę; im noce były dłuższe, zimno dotkliwsze, im bardziej otoczenie stawało się bezbarwnem, czczem, tem jaskrawiej i natrętniej występowały one przed oczyma jego wyobraźni, prześladując go we śnie i na jawie.
Dziwny zaiste widok musiał przedstawiać dla krajowców ten biało-licy, nizką temperaturą, brakiem światła i wrażeń przygnębiony człowiek, gdy w aresztanckim kożuchu, w futrzanej czapce na głowie, a włochatych „torbasach“ na nogach, wychudły, blady, odrapany i brudny przechadzał się niepewnym krokiem po jurcie, oświetlonej zaledwie tlejącym ogniem. Cierpiący, zdenerwowany, nie zadawalał się on już pewnością, że przyjdzie czas, gdy „na ziemi zakwitnie pokój, a w sercach ludzkich życzliwość“, że wieki wieków przeżyje szczęśliwie owo stugłowe bóstwo, któremu oddał się w ofierze. On już chciał więcej, już przemyśliwał o sposobach odmienienia tak zwanego naturalnego biegu rzeczy, o ujęciu wrogich sił w karby, przeciągnięciu w wieczność bytowania ducha, zrobienia człowieka osią świata i jego ogniskiem.
Jakuci chrapali, ogień gasł, a on błądził w ciemnościach i mruczał pod nosem:
— Cóż!... Gdy ustanie wewnętrzna walka społeczeństw, gdy wszystko się ułoży, wyjaśni, współczuciem spoi, jedną myślą przewodnią oświeci, to oswobodzi się taka olbrzymia masa woli i rozumu, używana obecnie na walkę o kęs chleba, że my pojęcia o tem nie mamy. Ona będzie w stanie przedsięwziąć i przeprowadzić, co zechce! Dość, by ludzie zdołali jeden maluchny element kosmiczny na swoją korzyść wyzyskać, byle było o co ręce zaczepić... Jakieś nowe drżenie eteru zamienić w ruch, a wszechświat wezmą za łeb i wpływ swój na gwiazdy rozszerzą... Nawet teraz... prawdopodobieństwo owego zwycięstwa nie mniejszem jest dla nas, niż przebicie góry Cenis dla ludzi kamiennego okresu, a przecież... dużo jeszcze zostało...
I rósł, spodziewał się, wątpił, ale częściej wprost wierzył, że tak się stać musi; świetlane perspektywy nieśmiertelności, wszechmocy, doskonałości odsłaniały się przed fosforycznie błyszczącemi oczyma. Jakuci jednak nie wiedzieli, co on tak szepcze, dlaczego me śpi, więc kiedy targany złowrogiemi przeczuciami, wyciągał ręce do jakichś wymarzonych współbraci i w uniesieniu wołał: „O, kochajcie się! kochajcie! gdyż to jedno zbawić was może, gdyż niema dla was wyboru i musicie zwyciężyć lub umrzeć“ — stary Mateusz, słysząc bardziej gromkie słowa, szturchał w bok śpiącą obok niego Mateuszową, a ta, wysuwając się pospiesznie, rozniecała niezwykle suty ogień (choć skąpiła opału, żałując pracy syna) i siedząc przed nim nawpół odziana, ostrożnie, długo śledziła za krokami cudzoziemca.
— Czego wy się mnie boicie — uspakajał ich Paweł, zauważywszy te manewry. — Nie bójcie się, ja wam nic nie zrobię. Ja z nudów, ot tak gadam sobie, piosneczkę nucę. Nikomu, myślę, to nie szkodzi.
— Ależ nie! co za grzech! Wcale się nie boimy, a tylko zimno coś zrobiło się w jurcie — uniewinniali się starzy.
— Wybacz im pan, oni tak... od swojej głupoty — za rodzicami wstawiał się Ujbanczyk, zgromiwszy ich zresztą porządnie, tak, że nie śmieli więcej zdradzać przestrachu.
Paweł słyszał jednak, że niech tylko chodzić zacznie, westchnie lub poruszy się głośniej, to gospodarstwo na ławie budzą się natychmiast i choć ogień się nie pali, nie śpią i bacznie za nim śledzą. Ognia wciąż palić nie było podobna dla braku drew; rybiego tłuszczu niewiele zbierali z powierzchni zup, łuczywa nie mieli, gdyż przyrządzać go tu nie umieją; musiał więc Paweł po większej części siedzieć w ciemnościach, by zaś starych nie męczyć i nie przestraszać, nie chodził, tylko leżał i milczał. Długie godziny spędzał nieraz sztywny, wyprostowany, bezsenny, ze wzrokiem nieruchoma utkwionym w wiszący nad nim zmrok, z rękoma zarzuconemi pod głową, śledząc za sobą z niepokojem i czując, że coś zeń w przestworza uchodzi, chyżo, bezpowrotnie jak krew z otwartych żył ciała...
— Cóż ty, cudzoziemcze, nic nie jesz? — łagodnie strofował go Mateusz, widząc go niezwykle markotnym. — Nie może przecież człowiek wciąż myśleć i myśleć. Nie ustawa! Trzeba niekiedy i uśmiechnąć się i podjeść. Ot tak! — pochwalał, jeśli Paweł próbował mu się uśmiechnąć lub brał za łyżkę.
— Co mu jest? czego mu potrzeba? Nie ostatni przecież jesteśmy ludzie — niespokojnie pytał syna, widząc, że jedzenie jakoś nie szło Pawłowi, a uśmiech przemknął tylko po jego twarzy.
— Albo ja wiem. Wszystko to pewnie od poczty. Jeszcze się tu u nas rozchoruje. Kiedyż bo ona przyjdzie przeklęta! — krzyczał rozgniewany Ujbanczyk. — A i nasz człowiek guzdrze się także. Siedzi w mieście bez żadnej potrzeby; pewnie gra w karty za gromadzkie pieniądze.
— To prawda — potakiwał mu Mateusz — żadnego wyrozumienia nie mają, żeby tak męczyć dziecko. Oczy, wyglądając, wypatrzył!
— Ach, nie! Nikt tu pewnie nie winien. Nie przysyłają, bo może niema co. Pieniądze otrzymał posłaniec gromadzki, więcej może nic niema. Towarzysze mają dość swoich kłopotów, zapomnieli; a rodzice moi starzy, jak wy. Czasu upłynęło dużo, kto wie, co się tam stało! — tłómaczył im Paweł, a jednocześnie czuł, jak spazmatycznie ściskało mu się serce.
Czas, pomimo, iż dłużył się nieskończenie, uciekał szybko; zima zapadała głucha, mroźna, skrzepła; słońce nie ukazywało się już na horyzoncie, brzask różowy, który dotychczas oddzielał dobę od doby, zmalał do wązkiego, krwawego paska, na krótko ukazującego się na południowej stronie nieba. Nareszcie zniknął i ów pasek i noc ametystowa, jednolita, nieprzerwana, milionami gwiazd połyskująca, zaległa widnokrąg od końca do końca.
— Długo to tak potrwa? — zapytał Paweł.
— Czterdzieści dni.
— Do miasta! do miasta! jeśli mię nie zawieziecie, pójdę piechotą. Ja nie mogę, ja nie chcę. Powiedźcie, że was groźbami i siłą zmusiłem. Niech mnie ukarzą, wyślą w gorsze strony ale teraz niech będzie temu koniec, niech będzie koniec.
Koniec istotnie zbliżał się, ale zupełnie inny.
Jakuci, zebrawszy „małą radę“, przekonani dowodzeniami Pawła, a bardziej jeszcze widokiem jego podniecenia i zdenerwowania, wysłuchawszy opowiadania Mateusza o tem, jak codziennie nieśpi, nie je, po nocach się włóczy, wściekać się zaczyna, postanowili odwieźć go do miasta, nie czekając pozwolenia. Tłómaczyli się tylko, że natychmiast uczynić tego nie mogą, gdyż reny gromadzkie zabrał Andrzej i nie dostawało im podróżnej odzieży.
— Czekałeś tyle, poczekaj jeszcze dni parę. Andrzeja tylko patrzeć. On przywiezie jedno i drugie.
Musiał się Paweł zgodzić, i oczekiwanie poczty zamieniło się w oczekiwanie przybycia bogacza, bliższe, pewniejsze, a więc bardziej trawiące. Zgorączkowany, bezsenny, wstrząsał się boleśnie na każdy dźwięk niespodziany, na każdy głos lub szelest, dolatujący go z zewnątrz.
— Jadą! słyszycie?
Nikt nic nie słyszał, ale on im nie wierzył. Nadziewał czapkę, kożuch, rękawice i szedł wartować na płaskim dachu jurty. Wokoło jednak cicho było, głucho, ciemno, tylko gdzieś w dali jęczała ziemia w uściskach mrozu, lub gwiazda nizko w tumanach kołysała się drżąca.
Nareszcie pewnego dnia zaskrzypiały płozy, zaruszały się cienie i długa karawana sani wypłynęła z mgły.
— Ujbanczyk jadą!... Przyjechali!... Są już blizko! Wstawajcie!
— Kto? co? Pewnie kupcy!
Syn i ojciec, pomrukując, wypełzli natychmiast z pościeli, rozpalili ogień, naciągnęli „eterbes‘y“ narzucili świty i wyszli.
— Gdzie? gdzie oni?
— Ot tu... widziałem!
— Co za grzech! Tu i drogi niema...
— Ależ doprawdy! Zawrócili pewnie albo mimo przejechali... Ot, słyszycie? Znowu!
W imię Ojca i Syna... nic nie słyszymy.
— Nie słyszycie... szeleści!
— Ach, nie! cudzoziemcze! To nie śniegi skrzypią, to gwiazdy gadają.
Oszukawszy tak parę razy siebie i innych, nieśmiał już więcej ich budzić. A gdy niepokój zbyt silnie mu dokuczał, zaczynał liczyć do tysiąca, szeptał wiersze, wreszcie ogień rozpalał i ze spuszczoną głową, z zaciśnięterni zębami czekał pokornie, aż ludzie wstaną. Jak nieskończenie długiemi wydawały mu się te noce! jak długo spać mogli ci dzicy!
Raz jednak nie wytrzymał i, ubrawszy sie pośpiesznie, wybiegł w step z zamiarem dotarcia do sadyby bogacza. Skoro jednak znalazł się na śnieżnej równinie i wązka ścieżyna znikła mu z przed oczu wśród mgły i ciemności, otrzeźwiał. Zrozumiał, że nie mógł ani widzieć, ani słyszeć z odległości dziesiątków wiorst, a to, co brał za rzeczywistość, było marą, wytworem wyobraźni, która rozhulała się, porwawszy wędzidła. Wrócił więc drżący do domu.
— Ujbanczyku... przyjacielu... nie śpij... wybacz, ja nie moge... ja się lękam... — prosił, budząc chłopaka.
Ten wstawał zdziwiony, ale posłuszny i siedział, drzemiąc przed kominkiem, a Paweł chodził po izbie i już się więcej do niego nie odzywał.
— Co za grzech! Złe cię zwodzi Pawle! a ty nie chodź! Niech Bóg uchowa! nie chodź! Choć wabi i prosi, nie poddawaj się! — wołali przerażeni staruszkowie, gdy syn nazajutrz opowiedział im nocny wypadek.
Ponieważ jednak minął już termin powrotu, naznaczony przez Andrzeja, wyprawili syna tegoż dnia jeszcze, ażeby się dowiedział, co słychać. Paweł chciał pójść z nim koniecznie, ale mu odradzali, tłómacząc, że nie ma odpowiedniej na mróz odzieży: chłopcu w drodze tylko przeszkadzać, opóźniać drogę będzie, nie umiejąc radzić sobie dobrze z łyżami.
Ujbanczyk ze swej strony obiecał mu wrócić jak najprędzej.
Istotnie nie bawił długo i przyniósł wieści, ale niezbyt pocieszające.
— U Andrzejowej zwoływali „małą radę“. O Andrzeju nic nie słychać. O północy nie przybył jeszcze nikt. Myślą wysłać umyślnego na spotkanie bogacza. Niepokoją się, gdyż przyjechał z Zachodu „Kokora“ i brzydko gada o tundrze.
— Ech, co oni tam wiedzą! Od zachodu! Kto z nich jeździ na tundrę? Powtarzają stare bajki, które od nas słyszeli! — mówił Mateusz, mrugając na syna. — Nie martw się, cudzoziemcze, Andrzej przyjedzie, niedługo przyjedzie, śniło mi się, a jeśli się śniło, to koniecznie przyjedzie. Obaczysz!
I przyjechał, ale bez obozu, bez ludzi na trzech renach, z których dwa padło natychmiast po przybyciu do domu.
Zeszli się sąsiedzi; zebrano wiec, Paweł, rozumie się, przybył z innemi i nie poznał dumnego bogacza, tak go znalazł zmienionym, wychudłym, przygarbionym. O tundrze opowiadał okropne rzeczy, po przestrzeniach, śniegiem zawianych, biegają zdziczałe stada renów, leżą obalone namioty, zagasłe ogniska, a dokoła nich trupy zastygłe, często z niedojedzoną strawą w ustach. Czukcze nie chcą mieniać i kupować, wylękli rzucają wszystko i gromadnie ciągną w lasy, a za nimi w te tropy bieży mór! Widzieli ją oni, „babullę“, ruską niewiastę w czerwonem gieźle. On sam na własne oczy widział ją zblizka. Zabrała im Moorę, którego trupa rzucili, nie pochowawszy, wśród stepu i uszli. Reny, wyniszczone pośpiechem, ledwie się wlokły. Dżjanha został niedaleko i ciągnie z karawaną, a on nie wytrzymał i przypędził.
Długo gromada patrzała w milczeniu na swego wodza, czekała, czy jeszcze czego bardziej przerażającego nie doda. On spuścił głowę i siedział milczący.
— Och, nie ujdziezz! nie ukryjesz się przed losem — szepnął ktoś wreszcie.
— I cóż wy myślicie robić? — zapytał nagle Paweł.
— Co mamy robić? pomrzemy! Trzeba spróbować bronić się, są przecież środki. Ta choroba nie jest tak straszną, tak niezwalczoną. Trzeba przedewszystkiem urządzić kwarantannę i nie puszczać Czukczów. Chorych, jeśli będą, w jedno skupiać miejsce. Ja napiszę do miasta, przyślą nam lekarstwo, materji do szczepienia, siarki do kadzenia, doktora...
— Doktora nie trzeba, o lekarstwo pisz, proś. My gońca natychmiast wyślemy. Izbę wyznaczymy, drew dostarczymy. Czukczów nie puścimy, towarów Andrzejowi rozpakować nie damy, niech czeka, aż przyjdzie twoje „kadzidło“. Niech leżą w śpichrzu! Staraj się, cudzoziemcze, może „babula“ zlęknie się ciebie, przecież ona wasza — żartowali ożywieni trochę jego energją i stanowczym tonem.
Wszystko, czego zażądał, spełniali skrupulatnie, bez szemrania, ale tylko do pierwszego wypadku. Rzecz dziwna, pierwszą ofiarą była stara Simaksin! Śmierć jej poderwała odrazu wpływ Pawła, zachwiała wiarę w jego dowodzenia, że zaraza nie jest żywą istotą, nadprzyrodzonem widmem, ale pewnego rodzaju maleńkim robaczkiem, we krwi się płodzącym, który udziela się tylko przez zetknięcie, z którym można walczyć, otruć go i zniszczyć.
— Przyszła — szeptali apatycznie — przed nią nie schowasz się, nie uchronisz... dosięże! Robili więc małe saneczki, zaprzężone w strugane koniki lub reny, sadzali do nich czerwono ubrane lalki, a przed niemi kładli masło, placuszki, łakocie, nawet pieniądze, stawiali to na rozdrożach w tej nadziei, że ospa skusi się i odjedzie.
Ona tymczasem zaczęła już chodzić od sadyby do sadyby i chwytać ofiary, jak rozumna, wybór robiąca osoba. Ludzie zaś wystraszeni skupiali się coraz bardziej, nie paląc odzieży, nie porzucając pościeli umarłych.
— Po co niszczyć dobytek? Zechce, oszczędzi; a nie zechce, zabije. Co tu winien dobytek!
Daremnie Paweł jeździł, prosił, przekładał, żeby chorych, jak to poprzednio byli uradzili, zwozić do jednego domu, a rzeczy do czasu w składach zamykać — nie słuchali go, a wkrótce było też i po niewczasie. Zaraza jak pożar ogarnęła okolicę. Nie było domu, gdzieby trup nie leżał, albo ktoś nie jęczał; żywi nie troszczyli się o nic więcej, prócz mogił i pogrzebów. Sztuka po sztuce zabijali bydło, niegdyś tak cenione i z taką miłością hodowane, urządzali stypy, jedli, pili i wyczekiwali kolei. Zaraza przychodziła i waliła ich, jak na rzeź przeznaczone zwierzęta. Umierali prędko, bez skargi, bez walki, prędzej może od pewności, że umrzeć potrzeba, niż od samej choroby. Mężczyźni, zdolni do pracy, chodzili od sadyby do sadyby, robiąc trumny, kopiąc doły, a Paweł przesiadywał na dachu, wypatrując gońca, wysłanego po lekarza. Wśród grobowego milczenia pustyni dolatywał go z ciemności odgłos uderzeń oskardów, kujących w lodowatej ziemi głębokie wspólne grobowce.
Mateusz i Ujbanczyk nie bywali prawie zupełnie w domu. Paweł z początku próbował im pomagać, chodził z nimi, ale mało z niego mieli pożytku. Zresztą wkrótce i w domu znalazła się dla niego robota. Stara Mateuszowa zachorowała, trzeba jej było doglądać, drwa rąbać, ogień podtrzymywać, lód na wodę przetapiać i przy jedzeniu kucharzyć. Niedługo jednak się tem trudził — po kilku dniach nie stało już Jakutki. Pochowali ją wedle zwyczaju na trzeci dzień dopiero; ani syn, ani ojciec nie zgodzili się trupa wcześniej pogrzebać.
— Nie ustawa!
Ujbanczyk czytał psalmy nad ciałem, wykopali jej oddzielną, nie szczędząc nadwątlonych sił swoich. Gdy bryły zamarzłej gliny, z głuchym odgłosem padając, zapełniły dół do szczytu, serce Pawła ścisnęło się bolesnem przeczuciem. Mateusz, rozglądając się po pustych kątach za powrotem do domu, szepnął jednak dość obojętnie:
— Nacierpiała się stara, napracowała! Ot i wypoczynek przyszedł.
Ale gdy w parę dni potem zaczął Ujbanczyk, niedomagać, starego dzika ogarnęła rozpacz.
— Czyż Bóg dozwoli, żebym ja śmierć jego własnemi oglądał oczyma?
— Może to jeszcze nie ospa. Może on poprostu przeziębił się, zamorzył... Tyle pracy! — pocieszał go Paweł, nauczywszy się wśród tej ogólnej klęski porozumiewać z nieszczęśliwymi.
— Och, gdyby tak!
Choroba tymczasem robiła szybkie postępy, a nazajutrz nie było już wątpliwości. Chłopak leżał w malignie, na ciele pojawiły się złowrogie pryszczyki, a w kilka godzin potem twarz, piersi i brzuch, przedstawiały jedyną tylko sączącą się ranę. Chory nie mówił, nie otwierał oczu, tylko od czasu do czasu ruszał ustami na znak, że pragnie. Paweł nie odstępował go ani na chwilę, Mateusz zdaleka przypatrywał im się z podełba i robił, co w domu było potrzeba. Nareszcie przyszła nieunikniona ostatnia chwila.
— Ujbanczyk! Ujbanczyk! — szeptał Paweł drżącym głosem, widząc, jak choremu rysy kamienieją, oddech staje się krótszym. Powieki konającego drgnęły, z czoła spłynęła na twarz fala półblasku, pół-cienia, przebiegła wzdłuż ciała i w cichym zamarła dreszczu.
Nie było już chłopaka!
Długo siedział Paweł nad tym stygnącym trupem; głowę wsparłszy na łokciach, nie czuł, że ogień dogasał, że w izbie coraz ciemniej i chłodniej. Z zadumy zbudził go dopiero jakiś dźwięk niezwykły. Obrócił się żywo i ujrzał starego czarownika w jego czarnoksięskiej odzieży, z dużem tamburynem w ręku. Gotował się on widocznie, nie bacząc na stratę swoją, jak legendarni poprzednicy jego, wyśpiewać niebu przed zgonem ostatnie przekleństwo czy skargę. Stanął, na trupa popatrzał, dotknął go krzywą pałeczką, potem pałeczkę podniósł w górę, twarzą zwrócił się na południe, w bębenek silnie uderzył, zaświstał, zaśpiewał i zaczął tańczyć coraz szybciej i szybciej. Paweł patrzył na postać jego, targaną jakąś niepokonaną wewnętrzną siłą, słuchał śpiewu, podobnego raz do jęku i wycia, to znowu do hymnu podniosłego i zwolna tracił poczucie miejsca, czasu, kołowaciał, powoli zasypiał... Nagle wszystko ucichło. Starzec stał na środku izby, ręką przyciskał serce, a twarz miał boleśnie skurczoną, jak ongi, gdy wróżył. Nim Paweł zdążył poskoczyć do niego, runął na ziemię, jak piorunem rażony, a bęben, wypadłszy z rąk jego, potoczył się i padł, warcząc, opodal.
Paweł chwycił starca za rękę — była bezwładną; przyłożył ucho do ust — zdawało mu się, że nie dyszy; rozniecił więc pośpiesznie przygasły ogień i znów się nad starym pochylił. Martwe, zagasłe źrenice wpatrywały się weń surowo; serce nie biło, a z ust sączył się wązki strumień krwi już krzepnącej. Podniósł się więc, odszukał pośpiesznie czapkę, rękawice, wdziął „parkę“ Ujbanczyka, twarz szalem otulił i ruszył w step, szukać pomocy i przytułku.
Szedł długo, nie myśląc o tem, do kogo chciał trafić, byle tylko być dalej od tego, co za sobą zostawił — byle tylko z żywymi. Gdy mu zarośla zastąpiły drogę, zatrzymał się, usiłując rozpoznać, gdzie się znajdował. Miejscowość wydała mu się znajomą. Postąpił parę kroków i zobaczył ogrodzenie, a w dali białą sylwetkę jurty, Dziwił się, że ognia nie widać, ale spać mogli. Stanąwszy pode drzwiami, poznał dawniej przez siebie zamieszkany letnik. Otworzył drzwi, wszedł, nie wiedząc, po co to czyni. Ale kiedy usłyszał trzask zamykających się za nim drzwi i ujrzał w głębi połyskujące lodowate źrenice-plamy, wyskoczył, zabobonną przejęty trwogą. Na dworze przypomniał sobie, że niedaleko znajdowała się zimowa sadyba Andrzeja, a chociaż drogi nie było, postanowił ruszyć na jej odszukanie. Okrążył więc dolinę, trzymając się brzegów dobrze mu znanego lasu, brnąc w ciemnościach po śniegu, więznąc w zaspach często powyżej kolan. Trafił wreszcie na kołki i płoty i przy niepewnem gwiazd świetle rozpoznał sadybę bogacza. Przelazł przez plot, ominął leżące na dziedzińcu stosy drzew i nawozu, i skierował się prosto do jurty. Tu ognia także nie było, ale byli ludzie. Pod śpichrzem stała narta zaprzężona w parę renów, wysoki mężczyzna ładował na nią futra i odzież, wyrzucane ze składu. Paweł podszedł niespostrzeżony, stanął tuż obok i podniósł rękę, aby usunąć szalik, pokrywający usta.
W tej chwili zajęty swoją czynnością człowiek podniósł głowę, a ujrzawszy niespodzianie przed sobą nie po jakucku podpasaną i nie po jakucku szalem owiniętą figurę, krzyknął, w tył skoczył i pośpiesznie zaczął zrywać o węgieł budynku zaczepione lejce, Na krzyk jego ze składu wypadł drugi, w którym Paweł poznał Dżjanhę. Ten, nie czekając na towarzysza, drapnął przed siebie. Nim Paweł zdołał otworzyć usta, obaj zniknęli; w dali grzmiał tentent kopyt i świst umykających sani.
Wołał za nimi ale się nie wrócili, wzięli go zapewnie za widmo moru, Wszedł więc do ciemnej jurty, gdzie widocznie spano, i nie budząc nikogo, zaczął szukać drew, aby ogień rozniecić. Drwa znalazł, ale popiół daremnie rozgrzebywał, szukając zarzewia. Dotknął go więc palcami, przekonał się, że był zimny, mokry i śniegiem zasypany. Najwidoczniej Andrzej się stąd wyniósł i z tego to pewnie powodu wybierano rzeczy ze śpichrza. Zakłopotany i na głupich tchórzliwych Jakutów rozgniewany, zaklął głośno i miał już wychodzić, gdy nagle z ciemności doleciał go jęk jakiś.
— Kto tu jest?... kto tu? — krzyknął, zatrzymując się zdziwiony.
Głuche odpowiedziało mu milczenie. Mimowoli wstrząsnął nim dreszcz przykry. Zdawało mu się, że znów wracają doń stare omamienia, ujął więc za rzemień i drzwi uchylił, ale znów jęk go doleciał.
— Kto tu? — powtórzył z mocą i, kierując się za głosem, podszedł do łoża gospodarzy, Tam domacał się leżącego na pościeli człowieka martwego i dawno już zastygłego. Jęk jednak rozległ się znowu, tuż w pobliżu. Dotknął twarzy trupa — była jak lód zimną. Nie on więc, ale ktoś inny ruszał się tu i cierpiał. Drżącemi rękoma jął szukać zapałek, ale w kieszeniach nic nie znalazł, zaczął więc obmacywać żerdzie i kółka, gdzie obok odzieży Jakuci wieszają często kapciuch z hubką. Znalazł wreszcie, czego szukał, ale ucieszył się przed czasem: iskry krzesał lecz hubki zapalić nie zdołał. Była wilgotna. Kto tu w zimie ogień choć na chwilę z swej pieczy wypuści, ten go już rozpalić nie zdoła. Paweł krzesał wytrwale, aż spotniał cały, zmęczył się, ręce krwią obroczył i był gotów płakać ze złości. A tymczasem jęk cichy raz po raz wzywał o pomoc.
— Nic nie poradzę, ludzi trzeba będzie iść szukać — szepnął. Nim odszedł jednak, zapragnął wiedzieć, kto tak jęczał i kogo miał zbawić. Więc z krzesiwem w ręku schylił się nad łożem i iskrę dobył. Z ciemności wynurzyła się przelotnie surowa twarz Andrzeja, na której osiadł już puch biały szronu i zamigotały zbielałe, osłupiałe jego oczy. Tu już wszystko było skończone, na zawsze pogrążone w mroku. Szukał więc w innych kątach, aż znalazł stos ciepłych futer, które gdy rozgarnął i krzemień uderzył, wyjrzała z nich potworna, wykrzywiona, krwią oblana, ale żywa maszkara. Po dużym, żółtym, wystającym, jedynym zębie poznał Paweł Andrzejową. Nie było jednak żadnej nadziei dowiedzenia się od niej czegokolwiek; na wszystkie pytania odpowiadała stale przeciągłym jękiem.
Paweł rezolutnie podciągnął pasa, poprawił odzieży i ruszył szukać ludzi, już raźniejszy, gdyż nie o niego samego tu chodziło. Na wstępie jednak, zaraz za wrotami, natrafił na różne przeszkody. Naprzód wydało mu się, że idzie złą drogą, wiodącą w głąb stepu, bał się jednak jej porzucić, by nie wpaść na bezdroża i nie zaplątać się ostatecznie; powtóre, obuwie miał przemokłe, zmarznięte. Nad okolicą wisiała mgła i ciemność, niepozwalająca się rozejrzeć. Szedł więc, nie zmieniając drogi, bacząc pilnie, by się nie zbić ze szlaku, w chwilach wątpliwości zatrzymując się i obmacując ziemię gołemi rękoma. Ślad był świeży i zawiódł go w głąb doliny, pod czerniejącą ścianę lasu, przed duży, śniegiem zasypany, ale na jurtę za stromy i za wysoki budynek. Był to stóg siana. Okrążył go, szukając drogi wozowej, a znalazłszy, porzucił stary ślad i ruszył ku lasowi Niezadługo poczuł w powietrzu zapach dymu, czerwone ogniki zamigotały przed jego oczyma. Nareszcie ujrzał ogień... zobaczy więc i ludzi! I w samą porę, gdyż zziąbł porządnie. Z komina jurty buchały iskry, przez lodowe okna wesoło przeświecała światłość wewnętrzna. Paweł poznał sadybę Filipa. W pobliżu wejścia stała narta, zaprzężona w parę renów; domyślił się czyja, i śmiało do drzwi się zbliżył. Drzwi były z wewnątrz zamknięte. Zastukał; głosy w jurcie ucichły.
— Otwórzcie! — zawołał po jakucku.
Nikt mu nie odpowiedział, tylko ciemne plamy na lodowych szybach zaruszały się niespokojnie.
— Otwórzcie! To ja, Paweł.
Milczenie. — Otwórzcie! Co to jest, Filipie? otwórzcie! to ja! — wołał po rosyjsku i po jakucku naprzemian. Ale drzwi się nie otwierały.
— Cóż wy sobie myślicie? Zamrozić mię chcecie? Teraz nie pora do żartów! Otwierajcie natychmiast! — krzyczał — Mateusz umarł! Nie mam się gdzie podziać! Przyszedłem szukać pomocy!
Nie było odpowiedzi, więc zaczął bić we drzwi podjętem z ziemi polanem, grożąc, że je wyłamie. Ale i na to odpowiedziano mu milczeniem, tylko cienie na szybach lodowych jeszcze niespokojniej się poruszyły. Nagle rozległ się suchy trzask i pocisk ze świstem przeleciał mu koło ucha.
— Łotry! obwiesie! otwórzcie natychmiast! Ja was zaskarżę! Tam ludzie umierają! — krzyczał już teraz i klął po polsku.
W odpowiedzi znowu buchnął strzał i kula, przebiwszy drzwi ze grzytem, w step uleciała. WIdocznie Jakuci postanowili nie oddać się żywcem w ręce „babuli“.
Wściekły, drżący od zimna i wzruszenia, nie wiedział Paweł, co począć. Czekać, aż się uspokoją, nie było można. Nimby to nastąpiło, mogli go zabić lub psami zaszczuć, wreszcie i zmarznąć nie było trudno. Obejrzał się więc, pomyślał chwilkę i, odwiązawszy reny, wyprowadził je na drogę.
— Będę jechał, póki będzie moźna; objadę, step cały; znajdę jeszcze takiego, co, nie umarł, co mnie pozna. Nie wszyscy przecież widzieli dziś widmo.
Świsnął na reny, wskoczył na nartę i poleciał, jak strzała. Zwiesiwszy rogate łby, leciały zwierzęta, ciężko dysząc. Nie kierował nimi wcale, gdyż wszystko mu jedno było, dokąd go zawiozą, byle do ludzi; odwrócił nawet głowę, by uchronić twarz i oczy od bolesnych uderzeń śniegu, wyrzucanego ich kopytami. Gęsta mgła, wytworzona oddechem reniferów, otoczyła go, bieg narty ukołysał, zmęczenie i senność ubezwładniały. Czuł, jak zimno przejmowało go do kości, pod przepotniałą odzież wkradały się chłodne wietrzyki, w odwilgłem obuwiu zaczęły szczypać palce. Z utęsknieniem wyglądał czy nie błyśnie gdzie w ciemnościach światełko. Wreszcie po długiej podróży zamajaczyły w oddali białe cienie lasu. Reny, sapiąc, biegły wprost ku nim. Po nierównościach, o jakie co chwila zaczepiała narta, odgadł, że zjechały z drogi, ale gdzie się to stało, nie wiedział. Wpadły w las, wbiegły na wzgórek, zatrzymały się i, odgrzebując szybko śnieg, poczęły łakomie mech szczypać. Zdziwił się Paweł, lecz widząc, że są zgłodniałe, dał im się posilić, a sam, by miejscowość rozpatrzyć, jął chodzić po borze. Otoczenie nie było mu obce: pod jednym z sękatych pni dojrzał przy blasku gwiazd nawpół śniegiem zasypaną mumię, w innem miejscu znalazł bydlęcą czaszkę, nasadzoną na kołek — domyślił się więc, że jest na „Przylądku Umarłych“. To go uradowało. Stąd już bardzo blizko było do Mateusza. Drogę zna wybornie, tam się więc ogrzeje, posili, renom da wytchnąć i, zabrawszy, co trzeba, powróci do sadyby Andrzeja.
Jak pomyślał, tak zrobił.
W jurcie ogień na kominie zupełnie zagasł Paweł w ciemności potknął się o trupa Mateusza, omal nie przewrócił, ale wiedział doskonale, gdzie co leży, więc prędko znalazł zapałki, trzaski, drzewo, i ogień z łatwością rozniecił. Gdy błysnął złoty, boski płomyk i rozprószył ciemności, gotów był śmiać się i skakać, jak dziecko, tylko surowe spojrzenie nieruchomych oczu Mateusza mąciło mu wesołość. Próbował starego dźwignąć, przenieść na ławę, ale wycieńczony bieganiną, chłodem, głodem, nie mógł go podnieść, a wlec po ziemi nie chciał; podłożył mu więc tylko bęben pod głowę, krwawą pianę z ust otarł i chustkę mu na twarz narzucił. Poczem jął się sam obsuszać, ogrzewać, odzież wilgotną przed ogniem rozwiesił, obuwie zzuł, inne włożył, przyniósłszy ze spiżarni zdatną na „struganinę“ rybę, z łuski ją oczyścił, ostrugał i, krając cienkie plasterki, chciwie zmarzniętą pożerał. Zjadł sporo, poczuł w sobie zimno, przysiadł więc przed ogniem i sam nie wiedząc kiedy zasnął. Obudził go cichy, ale wyraźny jęk. Otworzył oczy, rozejrzał się i włosy mu na głowie stanęły. Był sam, a przecież przed chwilą słyszał wyraźny jęk, którego echo brzmiało jeszcze w jego uszach.
— Ujbanczyk! czy to ty? — spytał, wstrzymując oddech, ale przyjaciel jego leżał nieporuszony, zerwał więc pospiesznie chustę z twarzy Mateusza i spotkał się z martwą, skamieniałą jego źrenicą. Fale dogasającego ogniska fantastycznie pływały po izbie, pogrążając w cieniu jej wnętrze lub oblewając je światłem. Paweł nie śmiał się poruszyć, nie śmiał głowy podnieść; zdawało mu się, że nie jęk, lecz śmiech usłyszał, i że w rogu izby za stołem siedzi, podparłszy brodę i wyszczerzywszy ludorzercze zęby, owa „okropna niewiasta w czerwonej koszuli“. Przemógł się jednak i, powolnie podnosząc głowę, spojrzał przed siebie: róg izby był pusty! Wiedział, że choćby tam co ujrzał, byłoby to tylko przywidzenie, a jednak czuł, że wówczas padłby był i umarł na miejscu. Ochłonąwszy trochę, odzyskawszy władzę nad sobą, przypomniał sobie nagle, że jęczenie to słyszał w chacie Andrzeja, godzin temu kilkanaście. Zawstydzony, zebrał pośpiesznie, co przypuszczał, że mogło mu być potrzebne, jak zapałki, nóż, siekierę, ryb kilka, wszystko to włożył do woreczka, pościel swoją zwinął także i związał, złożył na nartę i przytroczył do niej mocno, sam owinął się starannie w suchą odzież i, świsnąwszy na reny, ruszył w drogę. Otoczyła go znowu mgła z oddechu renów, po twarzy smagał go śnieg, wyrzucany ich kopytami, a impet mroźnego powietrza wyciskał mu łzy z oczu. Chciał jechać prosto, na zachód, ale jak jechał, wyśledzić było trudno. Zdziwił się jednak niemało, gdy znowu ujrzał przed sobą biały cień lasu. Co to był za las? W jakiej stronie stepu się znajdował, odgadnąć nie mógł; zbyt szybko jednak się pojawił, by przypuszczać, że sadybę Andrzeja ominął. Wśród tej ciemności jednak nawet rysie oczy Jakuta nicby dostrzedz nie mogły. Reny niosły go z taką szybkością, że wstrzymać ich nie był w stanie, wpadły w las, niosły nartę po pniach, wądołach, wdarły się wreszcie na jakiś pagórek, gdzie się zatrzymały, pośpiesznie grzebiąc śnieg i żerując. Pozwolił im posilić się. Przez ten czas sam — chodził po lesie, próbując odnaleźć wskazówkę, gdzie się znajdował, lecz nic nie znalazł; przypuszczał tylko, że musi być pomiędzy sadybą Andrzeja a domem Filipa. Nie śmiał jednak na tych niepewnych danych puszczać się w step, lecz postanowił trzymać się brzegu lasu i okrążyć dolinę. Był to jedyny sposób trafienia do sadyby, wszystkie bowiem stały pod lasem. Wyprowadził więc reny na miejsce czyste i zaczął jechać wolno. Zwierzęta rwały się do lasu, co strasznie utrudniało kierowanie niemi, przytem śnieg tu był gęstszy, grunt nierówniejszy, więc narta co chwila grzęzła i zatrzymywała się.
Jak długo tak błądził, powiedzieć nie umiał, lasu jednak uparcie się trzymał, aż trafił na wązki rozłóg, wnikający daleko w bór, i stanął, nie wiedząc, co czynić. Na oczach miał niby przeźroczystą przepaskę, widział tylko na parę sążni przed sobą, zewsząd bowiem otaczała go mgła biała, która, zmieszana z parą jego oddechu, towarzyszyła mu ciągle. Co za nią było, nie wiedział. Nie wiedział czy znajdował się na dolinie, czy uniesiony przez uparte zwierzęta, błądził po którem z jezior sąsiednich. W ostatnim razie nie było już dla niego ratunku. Musiał szukać drogi i przekonać się, na jaką wjechał równinę. Powoli skierował reny w stronę przeciwną tej, gdzie las leżał, i pojechał zziębły, osowiały, w bezkształtną białość i migajace w niej gwiazdy. Po chwili reny zaczęły znów pędzić i wniosły go w las wprost na wzgórek, gdzie szybko poczęły grzebać nogami. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Przypomniał sobie opowiadanie Ujbanczyka o zbłąkanych, o tem, że pies nocą podczas zamieci do ludzi dowiezie, koń sam zbłądzi, a ren oszuka: będzie plątał i wodził dokoła żerowiska i nie da się niczem od niego odciągnąć; lepiej już w takim razie ogień rozłożyć i w polu dnia czekać. Dnia czekać !... On się go nie doczeka!... a ognia... niepodobna marzyć! nikt go nie rozpali z tych bierwion w lód zamienionych. Nie, on jeszcze dość silny... wyjdzie! Ostatni ten przytułek, ogień w śnieżnym stepie, nie odbiegnie go. On drogę odszuka, gdyż tam nań czekają! Chodził więc po lesie, podczas gdy reny jadły, i w dal się wpatrywał. Nagle zadrżał... Zdawało mu się, że widzi na ziemi długi, wązki pas, niby świetlany odblask, rzucony przez promień zorzy północnej. Blask znikł natychmiast we mgle i białości śniegu. Był jednak pewny, że tam jest coś od śniegów różnego — może płot, a może droga. Przywiązał więc reny do drzewa i poszedł się przekonać.
Istotnie była to droga. Gdzie wiodła jednak i gdzie on się sam znajdował, odgadnąć nie mógł. Choćby się puścił piechotą, prowadząc za sobą reny, pewności nie miał żadnej, że trafi na jakuckie sadyby, gdyż to mógł być trakt tylko, wiodący do miasta, a miasto leżało o jakie półtorasta wiorst. Jeśli zaś droga ta wiodła przez dolinę Andy w las po drzewo, lub na tundrę do Czukczów czy Tunguzów, to na końcu jej gdzieśkolwiek musiały też być ludzkie sadyby: Zresztą, by się przekonać, pójdzie do bielejącego niedaleko lasu i odszuka znane sobie dobrze, charakterystyczne modrzewie, na których znajdowały się drogowskazy. Tak rozumując, uszedł staj kilka i zagłębił się w ciche, śniegiem obsypane zarośla.
Tu było jeszcze ciemniej, jeszcze fantastyczniej. Mgła festonami zwieszała się z gałęzi, gęstą zasłoną owijała zaśnieżone drzewa, tworząc z niemi dziwną całość, z poza której spoglądały gwiazdy, niby iskierki. Paweł złudzony podobieństwem, choć wiedział, że Jakuci w lesie zimowych siedzib nie zakładają, za temi iskrami zaszedł dalej, niż trzeba było.
— Może do letników przed zarazą uciekli — pomyślał sobie. — Czyż nie mówili, że ospa boi się lasów i że Czukcze dlatego do nich się kryją.
Ale daremne były poszukiwania Pawła: nigdzie śladów jurty i modrzewi odnaleść jakoś nie mógł. Wrócił więc na dolinę, brnąc przez zaspy śniegu do narty. Szedł wytrwale, znużony, wyczerpany, dziwiąc się, że tak długo nie widzi chwiejących się, wskutek tego łatwo dostrzegalnych łapiastych poroży reniferów. Nie wiedział jednak, że reny za zbliżeniem się człowieka nieruchomieją, stają jak skamieniałe, a ubielone szronem, nie różnią się niczem od otaczających je zarośli; mógł więc łatwo przejść obok, nie zauważywszy ich wcale. Domyślił się tego wówczas dopiero, gdy przeszedł wiorst kilka. Wrócił przeto raz jeszcze, narażając się na zupełne zbicie z drogi, i błądził, błądził coraz bardziej w las się zagłębiając, odpychając myśl tego, co się już stało, aż zupełnie opanowało go zwątpienie. Zbłądził, reny zgubił. To nie ulegało wątpliwości.
Siły go opuściły. Nie na długo jednak. Wypocząwszy, rozpoczął na nowo poszukiwania: zdeptał jak zając krawędź lasu, przejrzał każdy krzak — prócz tego może, pod którym stały żerujące zwierzęta — i nic nie znalazł! Reny wraz z nartą przepadły wśród zarośli, mgły i nocy, niby igła, wetknięta w wóz siana.
Tymczasem nogi odmawiały mu już posłuszeństwa, kolana uginały się pod nim, stopy piekły boleśnie, i poruszać się nie chciały, oblewał zimny pot i dreszcz wewnętrzny wstrząsał ciałem. Przysiadł więc na pniu, nadsłuchując. Wokoło niego królowała taka martwa, nieruchoma cisza, że słyszeć można było, jak „gwiazdy gadają“. Miał słabą nadzieję, że głosy żerujących renów dolecą do niego w tej ciszy. Natężył słuch, skupił się w sobie. Po chwili szmery okrążać go zaczęły i płynąć falą nieprzerwaną: to pewnie renifery, szybko ruszając szczękami, mech żują! Porwał się, rzucił na oślep w kierunku szmerów, ale dźwięki uciekały przed nim, zawsze jednakowo wyraźne, ni bliższe, ni dalsze.
Przysiadł więc znowu zrozpaczony, zrozumiawszy, że jest igraszką urojeń. Ciche głosy, podobne do chrobotania szczęk żujących lub też tarcia rogów o drzewo, okrążyły go zewsząd. Ciężko dysząc, siedział na zwalonej kłodzie, biały od szronu, bezwładny, jak jeden z tych pni śpiących koło niego pod śniegiem. Nie dopuszczał do siebie tej myśli, nie mógł wprost wierzyć, żeby dla niego nie było już ratunku, że przyjdzie mu tu istotnie skamienieć, jak kłoda. Przecież on z własnej ochoty włóczy się tak po lesie, szukając wrażeń, a zechce, to wróci za chwilę do ciepłej jurty, do niedoczytanej książki, do rozpoczętej z Ujbanczykiem gawędy. Nagle zaszumiało, zatętniło w borze: to reny zerwały arkan i pędzą! Skoczył z pnia rozkrzyżował ramiona, aby je schwycić, i stał długo... aż fala krwi odpłynęła mu od czoła i zrozumiał, że to w głowie mu szumi, że w skroniach pulsują tętnice.
Las tymczasem nie przestawał ruszać się, szemrać, iść ku niemu... szybciej jednak biegło coś z jego głębi, jęcząc okropnie. Zdjęty przerażeniem, cofnął się kroków kilka i, dobywając sił ostatek, zaczął iść drogą. Zniknął las wkrótce, zniknęły lasu widziadła, dokoła stał się step biały, jednostajny, bez krzaczka, bez wzgórka, bez żadnej odmiany. Nad nim wisiało niebo ciemne gwiazdami usiane, roztaczał się nieduży krąg, bardziej widzialny, blady z mgieł i śniegów wycięty. I miał go wciąż wkoło siebie niezmiennie jak mur, jak pancerz. Wciąż ten sam — nieprzebyty! Czyż towarzyszyć mu będzie zawsze, oddzielając go od tych, których szukał przez życie całe? Czytał gdzieś o tem, że człowiek z koła własnej istoty wyjść nigdy nie jest w stanie... Więc to jest koło jego istoty!?... Aha!... Rozumie... To dlatego tu wszystko tak, obce, tak zimne, nawet gwiazdy, choć mrugają, patrzą tak obojętnie! O miłe gwiazdy ludzkich spojrzeń! Ale one już zagasły!... Czyż nie trupy znajdował, gdzie tylko się obrócił! Czyż umarli nie patrzyli na niego osłupiałą źrenicą, zdając się mówić: i ty legniesz wpośród nas wkrótce!... Tak... on umrze... to nieuniknione!... Umrze, jak inni pomarli! On, ostatni człowiek na tej ziemi!... słaby, samotny!
Miał w głowie wir, zamęt; iść jednak nie ustawał, chociaż ledwie nogami poruszał, szarpany naprzemian nadzieją, rozpaczą, dziko szalejącą w jego piersiach, tem buntującem się czemś, co tam tak długo żyło i teraz uchodzić nie chciało.
Wszak słońce zagasło, zastygła ziemia i ostatnia ognia iskierka spaloną została, a dokoła pusto było, równo, chłodno, jak w olbrzymim grobowcu. Życia tylko tyle pozostało, ile w nim tleje jeszcze. Gdy on umrze, zerwie się ten cudny wieniec, przez miliony istot, przez lat miliony z łez i uśmiechów splatany, zerwie się na wieki, na zawsze!
Mrokiem objęta ziemia w nieskończoność się potoczy; gwiazdy pogasną, jak zagasło słońce, i wszystko zleje się w jakąś całość szarą, niedorzeczną, by znów na niem niejniedorzeczną rozmaitość się rozprysnąć. Przeminie czas, rozwieje się przestrzeń i nieskończoność, gdyż nie będzie umysłu, coby je umiał odczuć i wymierzyć. A przecież, przecież mogłoby być inaczej!... Mogła walka zakończyć się zwycięstwem, gdyby nie samolubstwo, nie ślepota!...
Rabując się wzajem, na swarach i niezgodzie zmarnowali siły, czas, niepomni, że każda chwila tyle może zaważyć, co wieczność. I ot! mogli być potężni, mogli światy kłaść sobie pod nogi, a życie jednostek przewidywaniem ducha w nieśmiertelność przeciągnąć, gdy tymczasem zginęli umarli, na wieki i bez nadziei odrodzenia się w owocach swych dążeń. Umarli, padli zwyciężeni wówczas, gdy nauczyli się kochać jedni drugich, gdy zapragnęli doskonałości. I on umrze za chwilę, i nikt już o nich nie wspomni, nawet psy nie zawyją nad ich mogiłą. Już czas, już nadchodzi... Potem zostanie tylko proch, kamień, ciemność...
Czuł, że życie go opuszcza; kilka razy upadł ale się podniósł, nie chcąc przez dumę dobrowolnie skrócić swego bytu. Odzież zakrzepła od zimna, chrzęściła na nim, jak zbroja z lodu, nie grzała go już wcale; nogi miał skostniałe, w głowie dudniło, przed oczyma przelatywały krwawe plamy.
Zatrzymał się i raz jeszcze z tęsknotą, z ostatnim błyskiem opuszczającej go świadomości rozejrzał się po stepie. Z jego głębi pędziło coś ku niemu, hucząc i świszcząc, coś wielkiego, mglistego, niby jeden z tych pocisków, mających rozbić ziemię:

...plamkę małą,
Rzuconą wśród świata ogromu!...

On stał nieporuszony, nie mając sił opierać się, nawet usunąć się przed grożącą mu zgubą. A pocisk pędził, otoczony obłokami pary, tętniący, hałaśliwy. Trącana przezeń ziemia zakołysała się pod jego nogami, zadrżała i popłynęła. Wszystko przysłoniło się mlecznym tumanem, nawet gwiazdy poleciały w przestrzeń. Paweł zamknął oczy.
Gdy je otworzył, ujrzał w bliskości stojącą parę ciężko dyszących renów, za niemi nartę, na której siedział szronem ubielony człowiek z długim prętem w ręku; trochę dalej drugą parę renów i takąż nartę z siedzącym na niej mężczyzną.
— Kto tu? Kto tu!? — krzyczeli.
Paweł stał martwy, jak słup lodu.
— W imię Ojca i Syna! Jeżeliś ty mara, zgiń! przepadnij! Jeżeliś człowiek, powiedz kto jesteś?
Paweł nie był w stanie się poruszyć. Wówczas ten, który wyrzekł zaklęcie, podszedł ku niemu, trzymając przed sobą pręt poganiacza, i jął mu się pilnie przypatrywać.
— To pan! — zawołał po rosyjsku. — A my pana dawno już szukamy. Naczelnik okręgu kazał się kłaniać, przeprasza, że tak długo nic nie przysyłał, ale nie miał... nie przychodziło z gubernjalnego miasta...
— Tam... tam... Andrzej! — wyjąkał nareszcie Paweł, z trudnością poruszając zmarzniętemi szczękami.
— Wiemy, wiemy! Byliśmy. Same trupy! Wiozę panu lekarstwa, pieniądze, papiery.
— Le-kar-stwa... papiery! Tam... tam — powtarzał bezmyślnie Paweł, nagle zachwiał się i wyciągnął rękę.
Poskoczyli do niego, podtrzymali, na nartę złożyli i uwieźli.

Namski Ułus, 10 lutego 1891.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.