Nabob/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nabob |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Nabab |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W półcieniu wielkiego salonu przepełnionego kwiatami — siedziała letnią porą pani Jenkins przy fortepianie — meble osłonięte pokrowcami białemi — lustra muślinem, story pospuszczane, okna otwarte — wszystko usposabiało marząco kobietę uczącą się nowej pieśni, ulubionego i modnego kompozytora.
Tony melodyi odpowiadały, wytworności słów — a jedno i drugie harmonizowało z usposobieniem melancholijnem śpiewaczki.
„Czas nam porywa
„Urocze chwile.
Skarży się biedna — głos jej rozbrzmiewa smutnemi tony w cichym zwykle dziedzińcu, gdzie w pośród rododendronów szemrze fontanna...
Pani jest chwilowo sama w domu — doktor pojechał na dni kilka. Pan Jenkens był zmuszonym często opuszczać Paryż, w interesach ważnych, dotyczących jego zawodu — natenczas piękna jego małżonka samotności chwile, zwykle tak gorzkie, słodziła sobie muzyką.
Częste rozłączenia małżonków wpływają częstokroć źle, nawet w najzgodniejszych stadłach... Tu tem gorzej — że państwo ci połączeni od dawna węzłem nierozerwalnym, widywali się tylko przy stole jadalnym w obecności służby, nie mówiąc do siebie nic prawie — czasem wyjątkowo w sprawach dotyczących syna, co najczęściej kończyła się jakąś uwagą brutalną ze strony męża, a łzami u żony.
Zawsze swobodna i słodka, łagodziła ile mogła swój los — poddając się zawsze okolicznościom — udawała że nie rozumie mężowskich zaczepek — nie miłość ją powodowała — ta musiała minąć, w obec tylu przykrości niemal tyranii ze strony tego człowieka. Jeszcze za życia pierwszej żony, miała z jego przyczyny gorzkie chwile — a teraz gdy tamta żyć przestała — i zapora została usuniętą nie mniej była udręczoną gwałtownością doktora. Do tego usposobienia przyczyniła się tem więcej śmierć księcia Mora — miłość własna obrażona w tak dotkliwy sposób jeszcze większą goryczą przepełniła pożycie ich, bo niepowodzenie łączy niekiedy serca niemogące się porozumieć w zwykłych warunkach — ale częściej jeszcze je dzieli, i to stanowczo.
Sława pigułek, zwanych perłami Jenkinsa, zupełnie przepadła. — Doktor wyśmiany i nazwany szarlatanem przez taką znakomitość jak stary Buchereau w dzienniku medycznym. Zwolennicy pigułek, ludzie wielkiego świata — przerażeni zgubnemi skutkami takowych, plecami obracali się do Irlandczyka spotkawszy go.
Dla tych to przyczyn pan Jenkens postanowił zniknąć z horyzontu na pewien czas, zostawiając żonie sposobność bywania na recepcyach — i trzymać w szachu opinję publiczną. Zaiste trudne to było i twarde zadanie, dla biednej kobiety. Doznawała przeważnie wszędzie zimnego nader przyjęcia i trzymano się od niej zdaleka, jak na zebraniu u Hemerlingów. Lecz wytrwała w swem postanowieniu, nie zrażała się niczem. I ponieważ wiedziała, że świat ją poszukiwał tylko dla jej talentu muzykalnego — że artyzmem swym urozmaicała monotonność wieczorów, zawsze gotowa zasiąść do fortepianu — nie dawała długo się prosić — i złożywszy na pulpicie swe rękawiczki i wachlarz, wybierała z swego niewyczerpanego repertuaru najpiękniejsze kawałki. Pracowała w domu nieustannie — szukała nowości — a głównie przyswajała sobie melodje smętne a skomplikowane, na których zasadza się teraźniejsza muzyka, będąca nie tylko sztuką, lecz zarazem nauką.
Właśnie widzieliśmy ją, uczącą się nowej tęsknej pieśni — gdy drzwi się otworzyły nagle i weszła służąca niosąca w ręku bilet, na którym wyczytała Heurteux.
Pan ten jest w przedpokoju i chciał się z nią widzieć — nie pojmowała tego.
— Czy powiedziałaś, że pana nie ma w domu — że jest w podróży.
Nieznajomy wiedział o tem, lecz oznajmił że chce mówić z panią.
— Ze mną?
Niespokojna, znowu przypatrywała się tej pospolitej brudnej karcie — i to nazwisko ordynaryjne i nieznane Heurteux co to mogło być?
— A więc cóż robić — niech wejdzie.
Pan Heurteux wszedłszy z jasności do tego przyciemnionego pokoju, mrugał oczami nic nie widząc. Lecz ona za to widziała doskonale tę brzydką postać. Z szpakowatemi faworytami — dolną szczęką wysuniętą, jeden z tych posługaczy Prawa, których się mnóstwo kręci około gmachu Sądowego. Wyraz lisa, uniżoność, czy zuchwalstwo na zawołanie u nich.
Usiadł na samym brzegu wskazanego mu krzesła, popatrzył przezornie po za siebie, czy sługa już odeszła, poczem wydobył papiery i zaczął pomiędzy niemi szukać potrzebnego mu obecnie. Pani Jenkins niemogąc się doczekać żeby przemówił, odezwała się pierwsza:
— Muszę ostrzedz pana, że męża mego niema w domu a że ja bynajmniej, nie jestem obznajomioną z interesami.
Nie okazując żadnego zdziwienia nieznajomy szperał dalej w papierach.
— Ja najlepiej wiem o tem, że pana Jenkinsa nie ma w domu gdyż z jego polecenia tu przychodzę.
Popatrzyła na przybyłego z przestrachem.
— Z jego polecenia?
— Tak pani! niestety! Znane jest prawdopodobnie pani smutne położenie doktora, teraz jeszcze gorsze niż było przedtem. Niestosowna gra na giełdzie niepowodzenie w przedsięwzięciu finansowem, w którym duże sumy zaangażował — te nieszczęśliwe kombinacje doprowadziły go prawdziwie do bohaterskiego postanowienia — i chce sprzedać swój hotel, konie, ekwipaże, wszystko co tylko się da spieniężyć — i mnie ustanowił pełnomocnikiem do działania — z plenipotencyą na piśmie.
Znalazł nareszcie ten papier złożony urzędownie, ostęplowany. — Pani Jenkins już otworzyła usta by powiedzieć, że ona by to wszystko była zrobiła bez niczyjej pomocy, byłaby spełniła sumiennie rozkaz męża, lecz jakby w jednej chwili ktoś jej zdjął zasłonę z oczów — przejrzała tę nagą prawdę, że to i jej chciano by się pozbyć w tym wypadku, również jak tych przedmiotów zbytkowych — i że wyjazd jej byłby najpożądańszym z wszystkiego — i ułatwił by wysprzedaż ogólną.
Wstała raptownie. Nieznajomy pełnomocnik mówił dalej siedząc:
Jeszcze mi pozostaje uwiadomić panią, że pan Jenkins wyjechał z Paryża na długo, na nieograniczony czas — i nie chcąc panią wiązać ze swą niedolą — nie chcąc rozłączać ją z jej synem ukochanym zostawia jej swobodę kierowania sobą.
Oh! wiedziała ona, aż nadto dobrze, co on jej ma jeszcze powiedzieć — lecz nie słuchała go więcej — nie widziała go i podczas gdy pełnomocnik kończył swoje frazesa — ona widziała tylko przed sobą tę otchłań niedoli w którą ją wtrącono — i traciła grunt pod nogami.
Lecz nie dała mu poznać stanu swej duszy i z dumą odpowiedziała.
— Skończmy tę paplaninę — co mi pan mówisz, jest tylko o jedną więcej zniewagą dla mnie. — W tem tylko tyle jest prawdy — że mnie wyrzucają z tego domu na ulicę jak prostą sługę.
— Oh! pani... pani... sytuacya już jest i tak straszna — ciężka — bolesna — nie czyńmy ją nieznośniejszą jeszcze przez takie słowa. — Pan Jenkins rozłącza się z panią — to prawda — ale czyni to z rozpaczą w duszy. — A pewne polecenia jakie mi dał dowodzą jego przywiązania. — Z mebli ma pani sobie wziąść, co się jej podoba — również wszystko należące do jej tualety.
— Dość tego!
Zadzwoniła.
— Wychodzę, rzekła do sługi — podaj mi kapelusz, okrycie — co chcesz — spieszę się. — Co tylko tu znajduje się w tem mieszkaniu należy i jest własnością wyłączną pana Jenkinsa. — A ja od niego nic niepotrzebuję — nic nie przyjmę. Nie nalegaj pan, to byłoby nadaremnem.
Pełnomocnikowi ani się śniło nalegać — spełnił, swoją misyą — resztę było mu obojętne.
Zimna na pozór i spokojna, włożyła kapelusz przed lustrem, służąca przypinała woalkę — i poprawiała okrycie — obejrzała się po pokoju czy co drogiego dla siebie nie zostawia — lecz nie — listy syna, te nosiła zawsze przy sobie w kieszeni — więcej tu nic nie miała wartościowego.
— Pani nie każe zaprzęgać?
— Nie.
I wyszła.
Była mniej więcej piąta godzina.
W tej samej chwili Bernard Jansoulet wychodził z Ciała prawodawczego prowadząc pod rękę swą matkę; ale o ile dotkliwym był dramat ten który się tu odegrał — tamten przeszedł go jeszcze grozą — ten był choćby tylko w przypuszczeniu, przewidziany — tamten jak grom spadł, bez przygotowania. Jeden z tych dramatów codziennych paryzkich, które być może utrzymują temperament mieszkańców tegoż miasta w nieustannym ruchu i rozdrażnionych nerwach.
Czas był przepyszny. Ulice wspaniałych tych dzielnic długie i szerokie wyglądały świetnie, oświecone słońcem, mającym się cokolwiek ku zachodowi — ożywione oknami otwartemi na wszystkie strony — i balkonami przepełnionemi kwieciem — zielonością ukazującą się z bliższych bulwarów. W tę stronę miasta zdążała szybkim krokiem pani Jenkins. Straszna zmiana nastąpiła w jej życiu! Bogata przed kilkoma minutami — otoczona wygodami w domu, zbytkiem prawie — szacunkiem po za domem. A teraz... wszystko zniknęło. — Ni dachu nad głową — ni ogniska domowego nie... ulica jej pozostała, którą iść mogła, bez celu.
Co począć?
Pomyślała w pierwszej chwili o synie — lecz cóż mu powiedzieć? że ojciec jego ją porzucił nikczemnie. — O! nie tego nie może mówić. Cóż więc jej pozostawało — śmierć jedna — więc tym sposobem przed wstydem, przed ludzką obmową, przed nędzą. Umrzeć... ale jak? gdzie? przypominała sobie wszystkie rodzaje śmierci — podczas gdy natura tryskała życiem, gdy ulice wrzały rozmową przechodniów — ona szła myśląc o innym świecie — przechodziła teraz przez Magdalenę, gdzie się odbywa prawdziwy targ kwiatowy — goździki i róże, aż odurzają swym zapachem — tualety wspaniałe ocierają się o nią — nieraz ktoś znajomy się przemknie witając ją mimochodem.
Nagle przestraszyła się myślą że kto jeszcze, domyśli się czego, widząc ją tak pomięszaną biegnącą jak szalona — zwolniła kroku — przemieniając go na spacerowy — zatrzymywała się przed wystawami — nic nie widząc. — W miejscu kapeluszy, gazy, kwiatów sukien powłóczystych tam rozłożonych — widziała swoją postać bladą na marach — w jakim hotelu — wśród obojętnych ludzi.
Z głową przepełnioną temi myślami — odeszła do wystawy z miną kobiety światowej która się odrywa od tych rzeczy nęcących by nie zakupić wszystkiego — wtem na rogu ulicy spotkała margrabiego de Montpavon uosobienie szyku i wytworności, z kwiatkiem przy surducie — zerwał kapelusz z tą galanteryą, a razem z uszanowaniem, zazdrość budzącemu kobiet, którym się ukłon taki niedostaje w udziale. — Ona odpowiedziała lekkim skinieniem głowy i nieznaczniejszym jeszcze uśmiechem — prawdziwy ukłon wykwintnej paryżanki. Któżby się był domyślił widząc tę zamianę światowej uprzejmości wśród wiosennej rozkosznej pory — że dwoje tych ludzi o pozornym spokoju, miotały te same wewnątrz zgryzoty — przeszli koło siebie z temi samemi piekącemi zamiarami w mózgu — i dążyli do jednego celu.
Miał słuszność lokaj księcia Mory, który mówił że choćby człowiek umierał i stracił władzą i urząd, to wszystko jedno — będą żądać od niego rachunków. — I żądano.
— Z wielką biedą kasyer skarbu państwa, dostał przedłużenie dwutygodniowe do przedłożenia możliwych zestawień — i uregulowania kasy skarbowej. Liczył on niemało na pomoc Jansouleta, jak to już nie raz bywało — lecz postanowienie Izby odebrało mu resztki nadziei. Skoro tylko o tem się przekonał poszedł do siebie, gdzie go niecierpliwie oczekiwał służący, mający jego zaufanie — jakiś ważny papier, czy dokument dla niego przyniesiono. Było to rzeczywiście sądowe wezwanie by pan Ludwik-Maria-Agenor de Montpavon, stawił się na dniu oznaczonym do kancelaryi sędziego śledczego.
Choć się czegoś podobnego mógł spodziewać, lecz forma brutalna wezwania go oburzyła — postanowienie jego było szybkie. — Co? Montpavon na śledztwie — Montpavon przy kratkach sądowych — nie — tego nigdy nie było — i nie będzie...
Zaczął natychmiast porządkować papiery, drzeć niektóre — palić — niszczyć co tylko by mogło ciekawość ludzką zadowolnić — wziął do kieszeni niektóre przybory tualetowe — ubrał się wykwintnie jak to było jego zwyczajem — i powiedział służącemu.
— Idę się kąpać.
Djabelska Izba... kurzu wyżej uszów...
Służący uwierzył słowom swego pana. Było w tem wiele prawdy. To długie i nużące wyczekiwanie w trybunie opruszonej — w postawie stojącej — więcej go zmęczyły — niż dwie noce spędzone w wagonie potrzebował niezaprzeczenie ten sybaryta wypoczynku w kąpieli — wypoczynku wiecznego, na wzór pewnych sławnych ludzi w starożytności.
Trzeba mu przyznać, że żaden nawet, z tych stoików historycznych, nie szedł na śmierć z takim spokojem, jak on.
Szedł poświstując bulwarem des Capucines ładna jego codzienna kwieciarka, która mu zawsze wybierała najładniejszy kwiatek, dziś mu podała białą kamelię — tak udekorowany spotkał się z panią Jenkins — która mu była powodem do pewnej dystrakcyi — dawno ją niewidział tak ładną — jakaś młodość biła z jej twarzy — jakiś blask z jej oczów — coś ponętnego niezwykle w niej widział — aż stanął by się jej przypatrzyć lepiej. Wysoka, zgrabna, w powłóczystej czarnej gazowej sukni — okrycie z czarnych koronek uwydatniało jej kształtną kibić — gałązka jesiennych liści okalająca jej kapelusz spadała na plecy znikła mu nareszcie z oczu, pomiędzy inne mniej ponętne kobiece postacie i żal mu się zrobiło nie życia, lecz tego rozkosznego widoku, gdy zamknie oczy na wieki.
Pocieszyło go pod tym względem, inne spotkanie wprost przeciwne tamtemu — figura połamana, skurczona szła na przeciw niego — wstrętna do najwyższego stopnia. Był to stary senator Morestang — dawny minister, dygnitarz, kawaler orderu legii honorowej, którą mu odebrano — w skutek skandalicznego procesu o Makuchy Maltańskie stawał starowina przed kratkami sądowemi, skazany na dwa lat więzienia — obecnie ułaskawiony z przyczyny podeszłego swego wieku. Niemiał nawet czem osłodzić swej smutnej doli, gdyż wszystko pochłonął proces — w końcu przegrany.
Stał na trotuarze, czekając, by przyjeżdżające powozy uwolniły miejsce — umyślnie obrał drogę dla pojazdów, żeby się nie spotykać z przechodzącymi — tych, czasem w powozach co krok poznawał znajomych, którzy i jego zapewne widzieli.
Montpavon przeszedł koło tego pokornego starca, żebrzącego niemal ukłonu. — A więc i jego podobny los czekał — o nie — za nic w świecie — i wyprostował się z dumą. I szedł więcej jeszcze stanowczy, niż przedtem.
Pan Montpavon idzie na śmierć. Obiera najdłuższą drogę przez bulwary — stąpa po elastycznym asfalcie powoli, nie spieszy się na spotkanie tej którą i tak znajdzie.
Co chwila uśmiecha się — wita przechodniów niektórych poruszeniem ręki — to znów zrywa kapelusz jak przed panią Jenkins.
Wszystko go zachwyca, wszystko mu się podoba, świat przedstawia się mu z pięknej strony jak pacyentowi przychodzącego po ciężkiej chorobie do zdrowia.
Omija różne łazienki po drodze — te u których zwykle się kąpie szczególniej — gdyż po katastrofie, znaleźliby go tego samego wieczora. W salonach skandaliczna nowina narobiła by rozgłosu — nadto hałasu by było, o tak małą rzecz — pomyślał. — Człowiek wielkiego świata, powinien gdzieś się schować z taką historyą.
Idzie więc dalej — i dalej — przeszedł bramę Saint-Denis i drugą Saint-Martin i znajduje się już na tych przedmieściach Paryża, gdzie go mało znają. Tu salonowiec typowy nie zna również nikogo — i jest prawie pewnym, że nie będzie poznanym.
Kupcy widząc takiego pięknego, wspaniałego człowieka, biorą go za sławnego jakiego aktora, który przed rozpoczęciem przedstawienia — używa hygienicznej przechadzki...
Wiatr poczyna być co raz chłodniejszym — zmrok zapada — Montpavon zostawia za sobą światłem promienne miasto — wchodzi w ponurą ciemność.
Tak w życiu; człowiek zostawia po za sobą młodości sny złota, marzenia — a wstępuje w rzeczywistość bez uroku, bez jasnego promienia — ogląda się za przeszłością i żałuje, że tyle zmarnował lat nadaremnie.
Pan Montpavon idzie na śmierć! Wchodzi w labirynt ulic — i uliczek — turkot omnibusów mięsza się z hasłem pracujących rzemieślników. Kominy fabryk buchają dymem — tu ludność za pomocą rzemiosł — i trudów pracy, walczy... i zwycięża nędzę.
Zimno — dreszcz przechodzi margrabiego — ale i to mija — nareszcie staje. — Między sklepem węglarza — a warsztatem stolarza, przed którym oparte o ścianę suszą się deski — jest obszerna brama oświecona ogromną latarnią — na której wypisane dużemi literami słowo: Łazienki.
Wchodzi więc w bramę — przechodzi przez dziedziniec, czy rodzaj ogródka — gdzie słyszy wodę szemrzącą po kamieniach — oto jest miejsce straszne oddalone, którego szukał. Któżby ośmielił się nawet przypuszczać, żeby tu margrabia de Monpawon poszedł się kąpać. — „Poszukują mnie trochę“ — pomyślał — zamówił kąpiel, a tymczasem, mnie wszystko będzie gotowe oparł się w otwartym oknie na rękach i palił wonne cygaro.
Obok łazienek, znajduje się duży plac gdzie stoi kasarnia straży ogniowej — z po za muru widzi się szczyty rozlicznych pomp, węży, drabin — wygląda to na szubienice stojące w rzędzie — nareszcie słyszy, trąbki — sygnały — to mu przypomina jak temu lat trzydzieści będąc w Algierze bawił się temi samemi dźwiękami. Przybycie Mora do regimentu stanęło mu przed oczyma w tej chwili — a pojedynki... a wycieczki urocze... Oh! jakże wtenczas życie poczynało się pięknie... co za szkoda że te przeklęte karty...
— Kąpiel gotowa — rzekł posługacz.
Równocześnie pani Jenkens, blada bez tchu, wchodziła do zakładu fotograficznego Andrzeja — serce matki ciągnęło ją do tego zakątka — aby raz jeszcze przed śmiercią zobaczyć syna — i uściskać go. Drzwi były zamknięte na klucz — lecz ona miała zawsze przy sobie drugi. — Rada była temu, że go nie zastała w domu — wypocznie sobie — i zatrą się na twarzy wrażenia doznane przed chwilą. Nie było nikogo w mieszkaniu — ale na stole musi się znajdować słówko dla niej — które zawsze zostawiał odchodząc jeśliby matka przyszła go zobaczyć, żeby wiedziała gdzie on jest — i poczekała na niego. — Odwiedziny te jednak, z przyczyny tyranii Jenkinsa coraz rzadszemi się stawały. Dwie te istoty, matka i syn, kochały się czule, mimo prześladowania i śledzenia ich nieustannego.
„Jestem na próbie mej sztuki — mówił dziś bilecik odnaleziony — przyjdę o siódmej”.
To wieczne oczekiwanie syna, chociaż już nie była u niego trzy tygodnie — wywołało u matki strumień łez — zaszlochała biedna kobieta z całej piersi.
Uspokoiwszy się trochę — rozglądnęła się po tej małej izdebce, w której syn pracował. — Zdawało jej się, że jest na jakimś lepszym świecie, tak odmiennym od tego, w którym żyła. Tak tu było jasno, zacisznie — podniosło. Skromne urządzenie — ściany zdobne tylko jednym portretem matki — drugi stał w mniejszym formacie w złotych ramkach na biurku. Wyjątkowy kącik dla słońca pomyślała — cały Paryż już czarny — a tu promyczek się przeciska — i jasno jest jeszcze. — Zajrzała do drugiego pokoju — toż samo ubóstwo — taż sama czystość i porządek — na kominku dwa bukiety z hijacyntów — nie kosztowne, bo całe wózki przepełnione tym kwiatem włóczą się co rana po ulicach.
Czemuż ona nie dzieliła z synem tego życia pracowitego i skromnego — czemu poddawała się tej tyranii — czy dla zbytku który ją otaczał. — Oh! jakże teraz nędznem jej się to wydało. Uprzytomniła sobie niebawem jak by to było dobrze — gdyby jej łóżko było w jednym kąciku — w innym fortepian — jakby zarabiała dając lekcye — i otaczała syna opieką i wygodami życia.
Dla kogoż się poświęcała? dla człowieka który prawdopodobnie ją nie kochał, skoro ją porzucił.
Podczas gdy tak rozważa te okoliczności, wśród ciszy wieczornej i ciszy domu — usłyszała głosy z pierwszego piętra ją dochodzące — swawolne, młode jakieś towarzystwo, powróciło z przechadzki gwarząc i śmiejąc się.
— Ah! teraz przypomniała sobie, zwierzenia Andrzeja w ostatnim liście w którym jej mówi o swojem szczęściu — o narzeczonej. Stara się rozróżnić między temi głosami, który jest Elizy — przyszłej synowy, której nie zna — i nigdy znać nie będzie. Myśl ta do reszty wydziedzicza ją, jako matkę — chciałaby być odważną w ostatniej godzinie. — Lecz nie może — płacze więc i płacze.
Noc swym cieniem okryła szyby okien — niebo robi się bezbarwnem — zdaje się uciekać w ciemność. Wieże miasta głoszą godziny na wszystkie strony — podczas gdy jaskółki krążą jeszcze koło gniazdek przed spoczynkiem nocnym.
Wiatr powstał — świszcze po strychach — tłucze niedomkniętemi drzwiami. — Dmie od rzeki jakby przypominał biednej kobiecie że tam jej nocleg... Drży pod swem okryciem z koronek. Czemuż przyszła tu, nabyć chęci do życia, lecz jakże mogła nie pobłogosławić syna?...
Pospieszne kroki stąpają po schodach... drzwi otwierają się raptownie. — To Andrzej. Śpiewa, zadowolony — a więcej jeszcze pilno mu, bo musi się przebrać prędko. Czekają na niego z objadem u państw a Joyense. Szuka niecierpliwie zapałek, zaświeca lampkę — ale podczas tego zdaje mu się, że jakiś cień mignął ruchliwy pomiędzy martwemi.
— Kto tam?
Odpowiada mu śmiech przytłumiony czy łkanie .Sądzi, że to figiel jaki młodziutkich jego sąsiadek — dziecinna zabawka — szuka — i spotyka dwie ręce, dwa ramiona, które go obejmują, ściskają.
— To ja...
I z gorączkowym pośpiechem, opowiada synowi, że się wybiera w daleką podróż — i przed odjazdem chciała...
— Ależ matko — podróż? gdzie chcesz jechać?
— Oh! ja nic nie wiem — jedziemy daleko — on po świecie ma pełno interesów.
— Jakto? więc nie będziesz na pierwszem przedstawieniu mojej sztuki — za trzy dni to się ma odbyć a zaraz potem nasz ślub. — Przecież nie może ci zakazać żebyś była na ślubie syna.
Tłómaczy się jak może — wymyśla powody — rozpalone jej ręce, które syn trzyma w swych dłoniach, głos zmieniony — wszystko to świadczy że nie mówi prawdy — chce jej się przypatrzyć przy lampie — prosi ją żeby podeszła do światła.
— O nie... nie... to niepotrzebne — ja wolę tu pozostać w zmroku — zresztą nie mam już czasu — muszę odejść.
Stoją oboje — jakby się za chwilę mieli rozłączyć — lecz on jej nie da się oddalić póki nie powie, co jej jest — co to za troska co niemal bruzdy wyryła na tej pięknej twarzy — czy to tak może wydaje się w cieniu.
— Ale nic mi nie brakuje — zapewniam cię — tylko tem się dręczę że nie mogę uczestniczyć w twem powodzeniu — w twych tryumfach... przecież wiesz że cię kocham — prawda — ty nie wątpisz o przywiązaniu twej matki — o powiedz mi synu — ja nigdy ani jednego dnia nie miałam takiego żebym nie myślała o Tobie... Więc i ty w zamian, zachowaj mnie w twej pamięci i sercu... A teraz uściskaj mnie — muszę prędko uciekać — spóźniłam się...
Jedna minuta jeszcze, a nie będzie miała odwagi do tego — co musi zrobić — wydziera się z objęć syna.
— A więc stanowczo — nie — nie wyjdziesz czuję że coś okropnego zaszło w twem życiu. Masz straszne jakieś zmartwienie... Ten człowiek znieważył cię może — mów.
— Nie... nie... puść mnie... puść mnie...
Ale syn trzymał ją mocno za ręce.
— Powiedz mi matko prawdę — powiedz — ten człowiek porzucił cię może — co?
Nieszczęśliwa zadrżała.
— O nic mnie więcej nie pytaj — nic nie powiem, bywaj zdrów.
— Nic mi więcej nie możesz powiedzieć, biedna matko jak to co już wiem. — Nie pozwolę ci z tąd odejść... ja nie miałem matki przez lat dziesięć oddaj mi ją teraz. A właściwie mówiąc — ja już jej nie oddam za żadne skarby świata.
Powiedział te słowa klęcząc i obejmując ją miłośnie. — Nic nie było słychać obecnie — tylko łkanie spazmatyczne kobiety — mającej u nóg swoich klęczącego wciąż syna.
I tak ich zastaje cała rodzina Joyeuse która niemogąc się doczekać Andrzeja przyszła po niego w całym komplecie.
To jest czysty napad twarzyczek rumianych — wesołych trzpiotek — loków różnej barwy fruwających w powietrzu — a za tem wszystkiem kroczy stary pan Joyeuse niosąc w ręku ogromną lampę.
Wszyscy zatrzymują się zdziwieni na widok tej kobiety bladej i smutnej — patrzącej z rozrzewnieniem na te dowody przychylności — szczególnie wzrok jej utkwił w twarzyczce Elizy idącej nie śmiało.
— Elizo — przemówił Andrzej — chodź uściskać naszą matkę — i podziękuj jej że będzie mieszkać odtąd z swojemi dziećmi.
I widzieć ją można było teraz otoczoną temi młodemi główkami — cisną się do niej te niewinne istotki — i oto jest obecnie u ogniska domowego — skupiają się wszyscy, by było dojść miejsca i dla niej — by osuszyła łzy swoje przy cieple tego otoczenia — a pierwsza ta godzina upłynęła tak błogo — w tej pracowni artysty na poddaszu — gdzie niedawno jeszcze burza huczała złowrogo.
Ten co tam ostatnie swe tchnienie wydaje — i kona w krwawej kąpieli — nie znalazł nigdy w życiu tego świętego ogniska. Dla siebie wyłącznie żył — by użyć życia — smutny cel zaiste, dla myślącego człowieka. Hołdował li tylko próżności — i ona też jeszcze była jedyną dobrą stroną jaką miał, dla niej niekiedy udało się mu zrobić coś dobrego.
W wilgotnym ogródku szmer wody ustaje — straż ochotnicza trąbi by gaszono ogień po domach.
— A no idź no ty — mówi do posługacza właścicielka łazienek — a cóż on nigdy nie wyjdzie z tej kąpieli czy co?
Chłopak idzie — i wydaje krzyk przerażenia.
— Dobrze pani mówiła, że on chyba nie wyjdzie z tej kąpieli.
— Ten pan nie żyje.
Z wszystkich kurytarzy zbiegają się ludzie, lecz nikt poznać nie może pięknego pana co wszedł do łazienek — martwy, z głową zwieszoną — przedstawiał straszny widok w tej krwawej kąpieli — brzytwy zrobiły swoje — i tak zakończył ten świetny, zazdrość budzący za życia Ludwik-Agenor-Marya, margrabia de Montpavon.