Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXVIII.

Pewnego wieczora Agnieszka słyszy, iż jakiś powóz zatrzymał się przed bramą. To ona, to niezawodnie ona! — woła śpiesząc do drzwi. Była to istotnie Łucya z poczciwą wdową. Jak się spotkały, jak się witały, czytelnik sam łatwo odgadnie.
Nazajutrz, bardzo rano, zjawia się Renzo, który nie wiedząc o niczém przychodzi tylko, aby pogawędzić trochę z Agnieszką, bo mu bardzo ciężko na sercu, i aby ją spytać, co też sobie myśli o tém, że Łucyi jak niema, tak niema. Co robił i co mówił, gdy ją tak niespodzianie ujrzał przed sobą, o tém pisać nie będę, pozostawiając i to również domyślności czytelnika. Ograniczę się tylko do powiedzenia, w jaki sposób Łucya narzeczonego witała, co zresztą niewiele czasu nam zajmie.
— Jak się masz, Renzo — rzekła ze spuszczonemi oczami, trochę zmieszana. I nie sądźcie, aby powitanie to miało się wydać Renzowi nieco za oschłe, by je miał wziąć za złe. Bynajmniej; wziął je za to, czém było w istocie; i podobnie, jak ludzie wielkiego świata umieją wybornie ocenić prawdziwe znaczenie komplementu, on także zrozumiał odrazu, że te słowa nie wyrażają tego wszystkiego, co się dzieje w sercu dziewczyny. Zresztą, łatwo było spostrzedz, że Łucya ma dwa sposoby wymawiania tego: jak się masz? jeden dla Renza, drugi dla tych wszystkich innych, do których mogła je zwracać.
— Mam się bardzo dobrze, kiedy ciebie widzę — odpowiedział Renzo. Była-to wprawdzie zwyczajna stara odpowiedź, ale, nawet gdyby nie istniała dotychczas, samby ją w téj chwili wynalazł.
— A nasz biedny ojciec Krzysztof!... — rzekła Łucya — módlmy się za jego duszę: chociaż jestem przekonaną, że w téj chwili on się tam za nas modli.
— Niestety! byłem prawie pewny, że go już nie zobaczym — powiedział Renzo. I nie była to jedyna smutna struna, któréj dotknięto w czasie téj rozmowy. Ale, rzecz dziwna naprawdę! o czemkolwiekbądź mówiono, Renzo znajdował zawsze tę rozmowę rozkoszną. Jak owe konie kapryśne, które gdy się raz zatną, stoją uparcie dobrą chwilę podnosząc tylko po kolei to jednę to drugą nogę i kręcąc się w prawo i w lewo i robiąc tysiące ceregieli, nim wreszcie ruszą z miejsca, aby już pędzić jak wicher, tak i czas, który dotąd wlókł się dlań tak powoli, zaczął nagle leciéć z niezmierną szybkością: pierwéj minuty wydawały mu się godzinami, teraz godziny minutami.
Poczciéj towarzyszce Łucyi jej matka i narzeczony odrazu przypadli do serca. Renzo widząc ją po raz pierwszy tam w lazarecie na owém łóżku, ani mógłby nawet przypuszczać, że tak miłego i wesołego jest usposobienia. Ale-bo też co prawda lazaret i cicha wioseczka, śmierć i przygotowania do ślubu, to są rzeczy różne. Z Agnieszką zaprzyjaźniła się serdecznie; z Łucyą obejście się jéj było dziwnie miłe: czułe i nieco żartobliwe zarazem; zgrabnie i delikatnie umiała ją na słowa wyciągać zmuszając do objawienia tego wielkiego szczęścia, którém jéj dusza była przepełniona.
Nareszcie Renzo oświadczył, że idzie do proboszcza, aby z nim o ślubie pogadać. Poszedł doń z miną napół żartobliwą a napół poważną i powiedział: — Jak-że tam teraz ze zdrowiem księdza proboszcza? czy już przestał go trapić ten nieznośny ból głowy, który, jak mi to kiedyś mówił ksiądz dobrodziéj, nie pozwalał mu nas pożenić? Dziś już pewnie nie nie staje na zawadzie; panna młoda jest; przyszedłem właśnie dowiedziéć się, kiedy księdzu proboszczowi będzie najdogodniéj... ale tą razą życzyłbym sobie, aby nie zwlekać zbyt długo. — Don Abbondio niby przystał, przynajmniéj wręcz nie odmówił, ale zaczął kiwać głową znacząco i mruczéć coś i bełkotać i wynajdywać nowe jakieś powody, przyczyny, ipeszkody; i pytać wreszcie, czy nie możnaby się obejść bez niego i nie narażać go na odpowiedzialność, i wmawiać, że gdzieindziéj tak samo mogą się pobrać i że to nawet będzie lepiéj...
— Rozumiem — przerwał mu Renzo. — Ksiądz dobrodziej musi jeszcze trochę cierpiéć na ten ból głowy. Ale niech-no ksiądz dobrodziéj posłucha... — I tu zaczął mu opowiadać, w jak opłakanym stanie widział don Rodriga. — W téj chwili — dodał — już go pewno niema na świecie; Bóg musiał się nad nim zlitować.
— Ależ to nie ma nic wspólnego z naszą sprawą — rzekł don Abbondio. — Cóż to? Mówiłem ci chyba, że nie chcę dać ślubu? Nie mówiłem przecie tego. Ja tylko powiadam... powiadam... bo mam słuszne powody... Zresztą, widzisz, póki jeszcze człowiek dysze... Spójrz na mnie; tyle we mnie mocy, co w pękniętym garnku; byłem już jedną nogą w grobie, a jednak żyję, i... jeżeli nie zwalą się na mnie jakie nowe biedy... no, to mam nadzieję, iż jeszcze trochę zabawię na tym świecie. A cóż dopiéro inne, silniejsze temperamenta?.. Sam pomyśl. Ale, jak mówiłem, to nie ma nic wspólnego z naszą sprawą.
I po kilku innych jeszcze zapytaniach i odpowiedziach, ani mniéj ani więcéj stanowczych niż pierwsze, Renzo ukłonił się pięknie proboszczowi i wrócił do swoich. Opowiedziawszy im o swojéj bytności u don Abbondia, sprawozdanie to zakończył temi słowy. — Wyszedłem od niego, bo już miałem tego dosyć i bałem się, abym cierpliwości nie stracił i nie powiedział mu czegoś niepotrzebnego, czegobym późniéj mógł żałować. Zawsze to przecież duchowna osoba. Ale chwilami zdawał się zupełnie ten sam, co i dawniéj: i mina ta sama i racye te same; jestem pewny, że gdyby to jeszcze trochę dłużéj potrwało, wystąpiłby, jak i wówczas, z tą swoją łaciną. Widzę ze wszystkiego, że się zanosi na długie korowody. Naprawdę, może i lepiéj zrobić tak, jak on powiada: pobrać się tam, gdzie mamy zamieszkać.
— A wiecie-ż, co zrobimy? — rzekła wdowa — oto my, kobiety, spróbujmy teraz; zobaczymy, czy nam się lepiéj nie uda. Tak i ja przynajmniéj poznam waszego proboszcza, a jestem bardzo ciekawa tego niepospolitego człowieka. Ale nie zaraz tam pójdziemy; dopiéro po obiedzie; to nieładnie nachodzić go tak raz-po-raz. Tymczasem zaś, ponieważ pani Agnieszka zajęta jest przyrządzaniem obiadu, wy, panie narzeczony, prowadźcie nas obie na przechadzkę; ja Łucyi będę matkować; a mam wielką ochotę poznać nieco lepiéj te góry i to jezioro, o którem już tyle słyszałam; cała ta okolica, sądząc z tego nawet, com, jadąc tu, mogła w przelocie zobaczyć, wydaje mi się naprawdę prześliczną.
Renzo zaprowadził je przedewszystkiém do domu przyjaciela, u którego mieszkał; poczciwy chłopak ucieszył się ogromnie z przyjazdu Łucyi; objawom radości i powinszowaniom miary nie było. Przy pożegnaniu narzeczeni wymogli na nim obietnicę, iż i dzisiaj i co dzień będzie do Agnieszki na obiad przychodził.
Wróciwszy z przechadzki i zjadłszy obiad, Renzo wyszedł z domu, nie mówiąc ani dokąd idzie, ani po co. Kobiety jeszcze czas pewien na rozmowie spędziły, naradzając się nad tém, w jaki sposób dałoby się najlepiéj udobruchać i przekonać proboszcza; wreszcie ruszyły do szturmu.
— Otóż masz! teraz baby mię nachodzą! — rzekł sobie w duchu don Abbondio, lecz nadrabiając miną, postąpił na ich spotkanie, witając Łucyą powinszowaniami, Agnieszkę przyjaznemi ukłony, a obcą panią grzecznym komplementem. Prosił je siadać i zaczął natychmiast mówić o morze; wypytywał Łucyą, czy w silnym stopniu go miała i gdzie go przebyła, lazaret zaś nastręczył i kupcowéj sposobność wzięcia udziału w rozmowie; potém don Abbondio opowiedział im z kolei cały przebieg swojéj choroby; następnie zwrócił się do Agnieszki, wyrażając swą radość z powodu, iż tak szczęśliwie uniknęła zarazy. Zanosiło się na długą gawędę, ale nie na taką, jakiéj było potrzeba; już od początku obie starsze kobiety czyhały niecierpliwie na dogodną chwilę, aby objawić proboszczowi, co je do niego sprowadza, lecz widząc, że taka chwila chyba nigdy się nie nadarzy, jedna z nich, a nie wiem już doprawdy która, odrazu, jak to mówią, przełamała lody, przystępując wprost do rzeczy. Ale cóż z tego, kiedy don Abbondio głuchym był na to wszystko, to jest właściwie, wręcz nie odmówił i teraz, lecz znowu zaczął szukać jakichś wykrętów, jakichś wybiegów, jąkać się, prawić coś ni w pięć ni w dziewięć. — Ot, warto byłoby — mówił — uwolnić najprzód Renza od tego rozkazu uwięzienia. Pani dobrodziejka, która jesteś z Medyolanu, musisz się trochę znać na takich sprawach, mieć jakąś protekcyą, znać jakąś wpływową osobę... bo to, widzi pani, takie środki każdą ranę uleczyć potrafią. A możnaby także, chcąc uniknąć wszystkich tych niemiłych korowodów, obrać lepszą, krótszą drogę: oto mojém zdaniem, ponieważ już młoda para i nasza szanowna pani Agnieszka postanowili opuścić swój kraj rodzinny (co do tego nie umiałbym nic powiedziéć, bo już to prawda, że ojczyzna tam, gdzie nam dobrze), więc i pobrać się byłoby dogodniej tam, gdzie nie groziłoby żadne prześladowanie, gdzie żaden wyrok tutejszy nie miałby siły. Cóżbym dał za to, by już raz to małżeństwo zostało zawarte! ale chciałbym, aby się wszystko odbyło dobrze, spokojnie. Szczerze mówię... Tu z tym utrapionym wyrokiem... i tak wobec wszystkich prosto od ołtarza powiedziéć: Wawrzyniec Tramaglino!.. Nie, tegobym ze spokojném sercem nie mógł uczynić; ja go zabardzo kocham, tego poczciwego chłopaka; bałbym się, aby mu przez to nie zaszkodzić. Widzi więc pani dobrodziejka, widzicie i wy również.
Napróżno Agnieszka i kupcowa starały się zbijać te jego dowodzenia; don Abbondio wracał do nich ciągle, coraz coś nowego jeszcze dodając; każdy zostawał przy swojém; sprawa nie posuwała się ani na włos. Wtém do pokoju wszedł Renzo krokiem pewnym, z twarzą, z któréj można było wyczytać, iż jakąś wielką nowinę przynosi, i rzekł:
— Pan markiz... przyjechał.
— A toż co ma znaczyć? Dokąd przyjechał? — spytał don Abbondio, podnosząc się z krzesła.
— Przyjechał do swego zamku, który należał pierwój do don Rodriga; bo ten pan markiz jest dziedzicem fideikomisu, jak mi mówiono, tak, iż teraz niéma już żadnéj wątpliwości. Co do mnie, byłbym bardzo szczęśliwym, gdybym się mógł dowiedziéć, że ten biedny człowiek umarł jak dobry chrześcijanin. Dotychczas, modląc się za niego, mówiłem Ojcze nasz, teraz będę już mówił Wieczny odpoczynek. A ten pan markiz to ma być bardzo zacny człowiek.
— O! tak — rzekł don Abbondio — i ja nieraz słyszałem, że to pan co się zowie porządny, człowiek staréj daty. Ale czyżby to istotnie miało być prawdą?..
— Zakrystyanowi wierzyłby proboszcz dobrodziéj?
— Albo co?
— A to, że on go widział na własne oczy. Ja kręciłem się tylko w pobliżu zameczku, a mówiąc szczerze, umyślnie tam poszedłem, bom sobie powiedział: tam muszą przecież coś wiedziéć. Od kilku osób tę samę nowinę słyszałem. A potém spotkałem Ambrożego, który właśnie stamtąd wracał i który, jak mówiłem, widział w żywe oczy pana markiza. Możeby ksiądz proboszcz chciał Ambrożego posłuchać? Właśnie dlatego przyprowadziłem go z sobą; czeka na podwórku.
— A dobrze, posłuchajmy go — rzekł don Abbondio.
Renzo wyszedł i wrócił po chwili z zakrystyanem, który rzecz całą potwierdził, dodał wiele nowych szczegółów, rozwiązał wszelkie możliwe wątpliwości, i spełniwszy wszystko, czego od niego wymagano, poszedł sobie do domu.
— Ach! więc umarł! więc naprawdę nie żyje! — zawołał don Abbondio. — Dzieci moje, widzicież, jak to ręka Opatrzności niektórych ludzi dosięgnąć potrafi! Wiecie, to rzecz ważna, to rzecz wielka! Jakaż-to ulga dla całéj téj biednéj okolicy! Wszak on każdemu życie zatruwał! Ten mór, to była straszna klęska, ani słowa, ale z tém wszystkiém w niektórych wypadkach był on téż i dobrą miotłą; wymiótł stąd pewne osobistości, od których, moi drodzy, nigdybyśmy się nie uwolnili; byli-to ludzie młodzi, zdrowi, silni; zdawałoby się, że ten, kto ma po nich egzekwie odprawiać, jeszcze teraz musi gdzieś w seminaryum ślęczeć nad łaciną. Aż tu w jednéj chwili znikli wszyscy. Wymiotło ich, wymiotło, powiadam, i to nie po jednemu, ale całemi secinami. Nie zobaczymy go już więcéj przechadzającego się w orszaku tych swoich zbójów z tą miną, z tą butą; pamiętacie, jakto spoglądał na wszystkich; zdawałoby się, że tylko z jego łaski jesteśmy na świecie. Tymczasem jego już niéma, a my, dzięki Bogu, żyjemy! Nie będzie już posyłał swoich brawów z tak pięknemi rozkazami do porządnych ludzi. Oj! dał się on nam wszystkim we znaki! Teraz śmiało już to można powiedziéć.
— Ja mu tam przebaczyłem z całego serca — rzekł Renzo.
— I słusznie zrobiłeś, mój synu — rzekł don Abbondio; — ale z tém wszystkiém możemy przecie Bogu dziękować, że nas od niego uwolnił. Otóż wracając do naszéj sprawy, powtarzam wam: róbcie tak, jak wam się zdaje najlepijé. Jeżeli chcecie, abym ja was pożenił, jestem gotów; jeżeli w jaki inny sposób myślicie się urządzić, i na to zgoda. Co zaś do tego wyroku, no, to i ja teraz widzę, że ponieważ już niéma nikogo, ktoby miał was na oku i chciał wam zaszkodzić, nie warto nim sobie tak dalece głowy zaprzątać; témbardziéj, iż z powodu urodzin najjaśniejszego infanta został wydany ten inny wyrok ułaskawiający. A zresztą mór! mór! ileż-to rzeczy ważnych, rzeczy wielkich ten mór potrafił w niwecz obrócić! Więc jeżeli chcecie... Co to dziś mamy?.. Czwartek? Otóż w niedzielę mogą wyjść wasze zapowiedzi. Co się już dawniéj zrobiło, teraz, po upływie tak długiego czasu, niéma żadnego znaczenia; trzeba wszystko rozpocząć nanowo; ale to się prędko załatwi, a ja będę miał przynajmniéj tę pociechę, że sam was pożenię.
— Ksiądz proboszcz wie przecie, iż właśnie po to przyszliśmy do niego — powiedział Renzo.
— Dobrze więc, bardzo dobrze, będę wam służył najchętniéj, i natychmiast zawiadomię o tém jego przewielebność.
— Kto-to jest jego przewielebność? — spytała Agnieszka.
— Jego przewielebność — odpowiedział don Abbondio — to nasz kardynał-arcybiskup, którego Pan Bóg niech raczy w zdrowiu zachować jak najdłuższe lata.
— O! co do tego, to już niech mi ksiądz proboszcz daruje — odrzekła Agnieszka — ale, choć jestem prostaczką i na tytułach niby się nie znam, mogę jednak upewnić księdza proboszcza, że nie go trzeba nazywać; bo kiedyśmy po raz drugi miały szczęście:: nim rozmawiać (i to tak rozmawiać, jak teraz z księdzem proboszczem), jeden z tych panów księży odprowadził mnie na stronę i nauczył, jak mam się zachowywać w obecności kardynała-arcybiskupa i powiedział, że mówiąc do niego, trzeba go nazywać: jaśnie wielmożny panie i wasza pasterska mość.
— Ale teraz, gdyby ów ksiądz miał was znowu uczyć, jak macie do waszego arcybiskupa przemawiać, toby wam powiedział, iż trzeba go nazywać: wasza przewielebność, widzicie? A to stąd, iż papież, którego niech Pan Bóg również w zdrowiu raczy zachować, w czerwcu, roku bieżącego, przepisał, aby kardynałów tak tytułowano. A wiecież, dlaczego tak postanowił? Bo tytuł jaśnie wielmożnego, który zrazu przysługiwał jedynie kardynałom i niektórym książętom, teraz, sami widzicie, w co się obrócił, komu go dają i kto się do niego przyznaje. I cóż więc miał zrobić papież? odebrać go wszystkim? Toby znaczyło narazić się tylko na skargi, niechęci, kłopoty, oburzenie ogólne i ostatecznie nawet nicby się nie wskórało, bo wszystkoby zostało po dawnemu. Więc papież ten inny, lepszy sposób wynalazł. Ale zobaczycie, powoli zaczną nazywać przewielebnemi najprzód biskupów, potém i opaci tego samego będą wymagali, następnie proboszcze katedralni, bo ludzie już tak są stworzeni, że muszą zawsze piąć się do góry; potém kanonicy...
— A potém i proboszcze — dodała wdowa.
— Oj, nie, nie — odrzekł don Abbondio. — Gdzie tam nam, proboszczom, marzyć o takich rzeczach! Myśmy po to, aby wóz ciągnąć. Niéma obawy, by nas rozpieszczono: ksiądz dobrodziéj, to nasz tytuł do skończenia świata. Ot, raczej nic a nic temubym się nie dziwił, gdyby pewnego pięknego dnia ci panowie świeccy, którzy już przywykli do tego, że ich nazywają jaśniewielmożnemi i że się z niemi obchodzą tak, jak gdyby co najmniéj byli kardynałami, zapragnęli tytułu przewielebności dla siebie. A byle go tylko zapragnęli, to z pewnością znajdą ludzi, którzy ich tak będą nazywali. Wówczas papież, jaki tam wtedy będzie zasiadał na stolicy apostolskiéj, jeszcze coś innego dla kardynałów wynajdzie. Ale, wracając do rzeczy, więc w niedzielę usłyszycie waszę pierwszą zapowiedź. Tymczasem zaś wiecie, com obmyślił, aby wam dogodzić? Tymczasem poprosimy o dyspensę na inne dwie zapowiedzi. No, no, jeżeli wszędzie to samo się dzieje, co tutaj, to z wydawaniem dyspens niemało muszą mieć roboty tam w parafii. Na niedzielę mam ich już... ileż-to?.. raz... dwa... trzy... was w to nie licząc, a jeszcze nowe mogą przybyć. A zobaczycie, co to jeszcze daléj będzie: wszyscy się pożenią; nikt bez pary nie pozostanie! Trzebaż-to było Perpetui zrobić takie głupstwo i umrzéć teraz! właśnie teraz, kiedy i na nią znalazłby się z pewnością jaki amator. A tamże, w Medyolanie, pani dobrodziejko, czy tak samo się dzieje?
— O! o! niech sobie ksiądz proboszcz wystawi, iż zeszłéj niedzieli tylko w jednéj naszej parafii było pięćdziesiąt zapowiedzi.
— A widzicie! Powiadam przecie, że świat się nie skończy. No, a koło szanownéj pani dobrodziejki pewnie już się zaczęli kręcić zalotnicy; wszak zgadłem, co?
— O! nie, nie; ja tam o nich nie myślę, ani chcę nawet myśléć.
— Tak, tak, do czasu; ale zobaczymy, czy to długo zechce pani tak samotną pozostać. Ot, nawet i nasza pani Agnieszka...
— Ej! widać, że ksiądz proboszcz ma ochotę żartować! — rzekła Agnieszka.
— A tak, a pewno, że mam ochotę żartować, i zdaje mi się, że chyba, teraz to już i pora po temu. Wieleśmy przecierpieli w życiu, oj! wiele, bardzo wiele! nieprawdaż, moi państwo młodzi? Teraz miejmy nadzieję, iż reszta tego życia będzie trochę weselszą. Ale, dobrze to wam, młodym, którzy, jeżeli tylko Bóg was w zdrowiu zachowa, macie jeszcze spory kawał czasu przed sobą, aby mówić o tych biedach minionych, lecz ja... Łotry mogą umrzéć, z morowego powietrza można wyzdrowieć... tylko na starość niéma lekarstwa i, jak powiadam, senectus ipsa est morbus.
— Teraz — rzekł Renzo — ksiądz dobrodziéj może sobie mówić po łacinie, ile mu się podoba; to już mnie nic nie obchodzi.
— A! widzisz go, dotąd nie może jeszcze strawić téj łaciny! Czekaj-no, czekaj! Ja ci figla wypłatam: kiedy przyjdziesz do mnie z tą oto panienką właśnie po to, aby usłyszéć pewne słówka łacińskie, ja ci wówczas powiem: nie chcesz przecie łaciny; no, to idź sobie z Bogiem! A co, miło ci będzie?
— E! już ja wiem dobrze, co mówię — odpowiedział Renzo: — nie taka łacina mnie straszy: to łacina poczciwa, święta jak we mszy, i każdy ksiądz przecie musi czytać to, co w księdze jest napisane. Mówię o téj łacinie, o łacinie szkaradnéj, niegodziwéj, niekościelnéj, która zdradziecko, niespodzianie, niby grom, spada na człowieka w samym środku jakiéjś rozmowy. Ot, choćby naprzykład... bo już teraz, kiedyśmy tu, kiedy już wszystko minęło, można to powiedziéć... choćby naprzykład ta łacina, którą mnie kiedyś ksiądz proboszcz częstował tu, właśnie tu, w tym samym kątku, chcąc mi dać do zrozumienia, że nie może... że jeszcze brakuje i tego i owego... słowem... albo ja wiem, czego tam jeszcze miało brakować? Gdyby teraz ksiądz proboszcz chciał przetłómaczyć ową łacinę?!
— Daj pokój, daj pokój, figlarzu; to brzydkie są żarty: po co to takie rzeczy wspominać! Zresztą, gdybyśmy się chcieli tak ściśle porachować, to jeszcze pytanie, ktoby z nas dłużnym pozostał. Co do mnie, przebaczyłem wszystko; nie mówmy już o tém. Ale napłataliście mi psikusów nielada! Tobie to się wcale nie dziwię, bo jesteś już znany awanturnik, lecz ta cicha woda, to niewiniątko, ta świętoszka! I któżby się po niéj tego spodziewał? Ale już to ja wiem, kto ją nauczył, oj! wiem, wiem doskonale! — I mówiąc to, wskazywał na Agnieszkę palcem, który poprzednio miał zwrócony ku Łucyi, a niepodobna wyrazić, jak wiele dobroduszności, jak wiele jowialności było w téj wymówce. Pewność, iż don Rodriga niema już na świecie, uczyniła go odrazu tak ożywionym, tak gadatliwym, jakim już dawno nikt go nie pamiętał; a nieprędkobyśmy skończyli, gdybyśmy chcieli przytoczyć tu całą owę rozmowę, która przeciągnęła się bardzo długo, bo uprzejmy gospodarz po kilkakroć zatrzymywał swych gości, gdy już go chcieli pożegnać, a potém jeszcze na progu plebanii stał z niemi dobrą chwilę, zdobywając się na coraz nowe dowcipy i żarty.
Dnia następnego spotkała go rzecz bardzo miła, tém milsza, iż się jéj nie spodziewał bynajmniéj: odwiedziny pana markiza. Byłto człowiek w wieku dojrzałym, którego cała postać zdawała się potwierdzać to, co o nim powszechnie mówiono. Otwarty był, łagodny, uprzejmy, skromny, choć pełen godności. Na twarzy jego malował się cichy, lecz głęboki smutek.
— Przynoszę księdzu dobrodziejowi ukłony od naszego kardynała-arcybiskupa — rzekł na wstępie.
— Ach! tyle łaski i ze strony jego przewielebności i ze strony jaśniewielmożnego pana markiza!
— Kiedy przed wyjazdem byłem u tego niezrównanego człowieka, który raczy mnie swoją przyjaźnią zaszczycać, mówił mi o dwojgu młodych ludziach, z téj parafii; są-to narzeczeni, którzy z powodu tego biednego don Rodriga wielu nieszczęść doznali. Jego przewielebność kardynał chciałby się o nich czegoś dowiedziéć. Czy żyją i jak im się powodzi?
— O! teraz już bardzo im się dobrze powodzi. Właśnie chciałem pisać do jego przewielebności, aby go zawiadomić... ale skoro mam szczęście...
— Czy oni tutaj oboje?
— Tutaj, tutaj, i prędko, o ile się da najprędzéj, będą już małżeństwem.
— A ja prosiłbym księdza proboszcza, aby mi chciał powiedziéć, czy nie możnaby dla nich czegoś dobrego zrobić, i aby mnie nauczył, w jaki sposób najlepiéj dałoby się to uskutecznić. W czasie téj klęski straciłem żonę i dwóch synów, jedyne dzieci, które miałem, a odziedziczyłem trzy znaczne spadki. I pierwéj już mogłem się nazwać bogatym, tak, iż teraz, widzi ksiądz dobrodziéj, dać mi sposobność zrobić coś poczciwego dla bliźnich, a zwłaszcza dla tych biedaków, to znaczy oddać mi prawdziwą przysługę.
— Niech-że Bóg błogosławi jaśniewielmożnego pana markiza! Ach! i dlaczegoż-to niewszyscy panowie są tacy?.. Ale już lepiéj temu dać pokój!.. Dziękuję, z całego serca dziękuję za tych moich biedaków! A ponieważ jaśniewielmożny pan markiz już tak mnie ośmiela, więc powiem, że mogę mu w tym razie nastręczyć myśl pewną, która kto wie czy mu się nie podoba. Otóż trzeba wiedziéć, iż ci poczciwi ludziska postanowili wynieść się stąd i gdzieindziéj zamieszkać, a tę małą posiadłość, którą tu mają, sprzedać; niewiele tam tego co prawda: on ma winnicę dziewięcio- czy dziesięcio-prętową, ale w tak opłakanym stanie, iż tylko samę ziemię można brać w rachunek; oprócz tego domek niewielki. Ona także ma domek: dwie rudery, dwie małe chałupy, oto i wszystko. Taki pan jak wielmożny pan markiz nie może miéć nawet pojęcia, jak to trudno biednym ludziom sprzedać swoję własność, kiedy potrzebują ją sprzedać. Kończy się zawsze na tém, iż zabiera ją niemal za darmo jaki oszust, który, choć już może oddawna ostrzył sobie zęby na to ubogie ich mienie, teraz, widząc, że muszą go się pozbyć, niby się cofa, udaje zniechęconego, tak, iż trzeba samym już za nim się upędzać i napraszać się i wreszcie oddać mu wszystko za byle co, za taką cenę, jaką mu się naznaczyć podoba; i w tym razie, a zwłaszcza w tym razie niezawodnie, byłoby to samo. Otóż, mojém zdaniem, największém dobrodziejstwem, które jaśniewielmożny pan mógłby wyświadczyć tym ludziom, byłoby kupienie ich posiadłości. Zresztą, powiem szczerze, iż ta moja rada może być nieco stronna: bo za jakież szczęście poczytywałbym sobie miéć w swojéj parafii takiego współwłaściciela, jak szanowny pan markiz! Ale niech jaśniewielmożny pan postąpi w tym razie tak, jak mu się zdaje najlepiéj; ja, przedstawiając mu to moje zdanie, tylko jego rozkaz spełniłem.
Markizowi myśl ta bardzo się podobała; dziękował za nią proboszczowi, prosił go, aby i w sprzedaży chciał wziąć czynny udział, to jest wyznaczyć cenę, która (to za warunek położył) powinna była być koniecznie wysoką, i wreszcie, wprawiając tém w osłupienie don Abbondia, spytał go, czy nie ma ochoty udać się z nim zaraz do domu panny młodéj, gdzie, jak sądził, możeby teraz i narzeczonego zastali.
W drodze don Abbondio, nie posiadając się z radości, jak to sobie łatwo wystawić możecie, jeszcze na nowy wpadł pomysł.
— Skoro już jaśniewielmożny pan markiz — rzekł — ma taką chęć dopomagania tym biednym ludziskom, toby się jeszcze coś do zrobienia dla nich znalazło. Na narzeczonego wydany został wyrok, coś w rodzaju wyroku wygnania, za jakieś tam niedorzeczności, które popełnił w Medyolanie przed dwoma laty, w owym dniu zaburzeń; wlazł w tę biedę niechcący, Bóg wie jakim sposobem, ot, tak, przez nieuwagę, przez głupotę, jak mysz do pułapki. Nie było w tém nic wielkiego; ot, dzieciństwo jakieś, wybryk młodości, i kwita. Żeby miał coś złego zrobić z umysłu, do tego, widzi pan markiz, chłopak ten nie jest zdolny; ja to mogę śmiało powiedziéć, ja, com go chrzcił, com go znał jeszcze dzieciakiem; a zresztą, jeżeli jaśniewielmożny pan markiz zechce, tak, dla rozrywki, posłuchać paplaniny tych prostaczków, to można jemu samemu kazać opowiedziéć całą tę historyą. Dziś, ponieważ to są rzeczy stare, nikt mu nie dokucza, i, jak-em już mówił jaśniewielmożnemu panu, on sam ma zamiar wynieść się z kraju, ale z czasem, na wypadek, gdyby chciał wrócić... czy to w jakiem inném zdarzeniu... słowem, zawsze-to lepiéj nie być zapisanym tam w tych księgach. Pan markiz w Medyolanie ma oczywiście wielkie znaczenie, a osoba tak znakomita, pan tak wspaniały, tak godny, tak... O! nie, nie; już ja to muszę powiedziéć; prawdy zamilczéć nie wolno. Samo wstawienie się, jedno słówko takiéj osoby, jak pan markiz, jest aż nadto wystarczające do wyjednania ułaskawienia.
— Czy chłopak ten nie ma nieprzyjaciół, którzyby mu szkodzić chcieli?
— O! nie, nie; tak mi się zdaje przynajmniéj. Zrazu wzięli się ostro do niego, ale teraz, jak sądzę, to tylko prosta formalność została.
— Skoro tak, to rzecz łatwa; z chęcią biorę ją na siebie.
— No, proszę! i jaśniewielmożny pan markiz chciałby zabronić, by go nazywano wielkim i wspaniałym! Ale to darmo: mówię to i powtarzam i na złość panu markizowi zawsze mówić będę. Zresztą, choćbym nawet i milczał, nicby to nie pomogło, bo wszyscy mówią tak samo, a vox populi, vox Dei.
W domku Agnieszki, jak się spodziewali, oprócz trzech kobiet, zastali także i Renza. Jakie wrażenie musiały sprawić te niespodziane odwiedziny na nich wszystkich, tego czytelnik sam się łatwo domyśli; zdaje mi się nawet, że i te proste, nagie ściany i te okna i drzwi i ławy i naczynia kuchenne dziwiły się wraz z niemi, widząc wpośród siebie tak niezwykłego gościa. On sam rozmowę rozpoczął; zaczął zrazu mówić o kardynale, potém przeszedł do innych przedmiotów, omijając starannie wszelką zbyt smutną, lub drażliwą stronę; całe jego obejście się było pełne prostoty, każde słowo serdeczne i szczere. Wkrótce oświadczył, co go tu sprowadza. Don Abbondio, proszony przez niego, aby cenę naznaczył naprzód, teraz wystąpił i po pewnych korowodach, wzbraniając się niby, powtarzając, iż nie zna się na takich rzeczach, że jego zdanie nic a nic w tym razie nie warto, że mówi dlatego tylko, iż taką jest wola pana markiza, wymienił wreszcie taką cenę, jaka mu się słuszną zdawała, dodając jeszcze, iż z pewnością wielką niedorzeczność powiedział. Ale pan markiz oświadczył, że co do siebie, cena ta bardzo mu się podoba, i jakby niedobrze zrozumiał, podwoił ją, powtarzając. Wszelkie starania, aby go wyprowadzić z błędu, były daremne; nie chciał nic wiedziéć o żadnéj pomyłce i przerwał spór odrazu, zapraszając całe towarzystwo nazajutrz po ślubie na obiad do swego zamku, gdzie akt sprzedaży miał być sporządzony formalnie.
— Ach! — mówił don Abbondio do siebie, wracając do domu — gdyby-ż to morowe powietrze zawsze i wszędzie takie miało skutki, doprawdy grzechem byłoby na nie narzekać; ot, gotówbym prawie powiedziéć, że co pokolenie mogłoby się sobie pojawiać, i nawet byłoby łatwo z niém się pogodzić... to jest pod tym tylko warunkiem, żeby pochorować na nie, ale nie umrzéć, no, tak, byle nie umrzéć.
Nadeszły dyspensy, nadeszło ułaskawienie Renza, nadszedł wreszcie i ów dzień upragniony. Państwo młodzi śmiało i jakby w tryumfie udali się do kościoła, gdzie don Abbondio, tak, don Abbondio, w swéj własnéj osobie, połączył ich ślubem dozgonnym. Nazajutrz nowożeńcy wraz z matką, kupcową i proboszczem udali się na obiad do zamku. Był-to nowy jeszcze tryumf i co prawda tryumf stokroć dziwniejszy; a możecie sobie wyobrazić, jakie-to tam myśli cisnęły się do głowy tych ludzi, gdy tak szli po téj drodze, gdy wstępowali w te progi. Nie będę się rozwodził nad tém, jak myśli te każdy z nich na swój sposób i stosownie do swego usposobienia wyrażał; nadmienię tylko, że wśród ogólnéj radości, to ten, to ów od czasu do czasu powtarzał z westchnieniem: — O! gdyby-ż ojciec Krzysztof był z nami! — Po chwili jednak zwykle dodawał: — Ale jemu pewnie lepiéj tam w niebie, niż nam tu na ziemi.
Pan markiz powitał ich bardzo uprzejmie, wprowadził do pięknéj izby jadalnéj, przeznaczonéj dla dworskich, usadził do stołu państwa młodych, Agnieszkę i kupcową, i zanim odszedł, aby w innéj sali spożyć obiad z don Abbondiem, jeszcze tu czas pewien pozostał, dotrzymując towarzystwa zaproszonym, a nawet sam niby im trochę usługując. Nikomu, jak sądzę, nie przyjdzie do głowy powiedziéć, że byłoby rzeczą daleko prostszą zasiąść wszystkim razem do jednego stołu. Mówiłem wam wprawdzie, że to był człowiek dobry i zacny, ale żeby miał być jakimś dziwakiem, oryginałem, jakby go dziś nazwano, tegom przecie nie powiedział nigdy; mówiłem, że był skromny, ale od skromności daleko jeszcze do jakiéjś idealnéj, wyjątkowéj pokory. Miał jéj właśnie tyle tylko, ile było potrzeba, by się zniżyć do tych prostaczków, nie zaś by ich za równych sobie uważać.
Po obiedzie, a raczéj po obu obiadach akt sprzedaży został spisany przez sędziego, którym jednak nie był znany nam Gmatwacz-kręciel. Ten ostatni, a mówiąc dokładniéj, jego szczątki znajdowały się już wówczas, jak się i teraz znajdują, w Canterelli. Tym z moich czytelników, którzy téj miejscowości bliżéj nie znają, należą się oczywiście pewne wyjaśnienia.
Otóż po-nad Lecco, może o pół mili w górę, nieopodal Castella, téj innéj osady, jest pewne miejsce, zwane Canterelli, gdzie się dwie drogi krzyżują, a po jednéj stronie tego rozdroża widać jakieś podniesienie gruntu, coś, jakby wzgórze, ręką ludzką sypane, z krzyżem u szczytu: ten kopiec, to stos kości ludzkich, darniną przykrytych; tu leżą ci, którzy podczas owego moru pomarli. Wprawdzie podanie mówi tylko, że to są ofiary zarazy, ale muszą-to być niezawodnie ofiary właśnie tego moru, który był ostatnim i sroższym nad te wszystkie, o których przechowała się pamięć.
W czasie powrotu do domu nie było innéj przykrości nad tę tylko, iż Renzowi dawały się we znaki ciężarem swym owe pieniądze, które teraz unosił ze sobą z zameczku. Ale, jak wiecie, człowiek ten nie takie już tylko miewał przykrości. Była to jednak praca nielada obmyśléć i postanowić, co zrobić z temi pieniędzmi. Ileż-to planów przesunęło mu się przez głowę! A jak się nad każdym zastanawiał, jak go roztrząsał, jak go na wszystkie strony obracał! Ten niezły i ten dobry, a ten może najlepszy. Co tu zrobić: czy ziemię kupić, czy pieniądze włożyć w rzemiosło? Raz już był za rolnictwem, to znowu przemysł go wabił... Doprawdy, gdyby ktoś mógł słyszéć te jego wewnętrzne debaty, toby mu z pewnością przyszły na myśl dwie akademie zeszłego stulecia. Ale przyznacie sami, iż jego kłopot był daleko większy, niż kłopoty tych akademij, bo przecież jemu, ponieważ był jeden i musiał coś jednego przedsięwziąć, oczy wiście trudno było powiedziéć: po co wybierać? jedno i drugie niech będzie; środki w gruncie są równe, a te dwie rzeczy, to jak dwie nogi, które powinny wspierać się wzajemnie.
Teraz nie pozostało już nic innego do zrobienia rodzinie Tramaglino, jak tylko składać manatki i wybierać się w drogę do nowéj ojczyzny, a poczciwéj kupcowéj do Medyolanu. Wiele było łez, podziękowań, wzajemnych obietnic odwiedzania siebie. Niemniéj czułem, choć mniéj w łzy obfitém, było pożegnanie Renza i jego rodziny z przyjacielem, u którego nasz chłopak mieszkał ostatniemi czasy; a nie sądźcie, by i z don Abbondiem miano się rozstać ozięble. Ci dobrzy ludziska, bądź-co-bądź, mieli zawsze dla swego proboszcza pewne przywiązanie, pewne uszanowanie, a i on w gruncie także przecie ich lubił. To tylko te utrapione interesa mącą wiecznie najlepsze nawet stosunki.
Niejeden z was, czytelnicy, może się zapyta: czy też nie bolało ich rozstanie się z tą wioską rodzinną, z temi górami? Bolało, to pewna; bo gotówbym prawie powiedziéć, że boleści wszędzie, we wszystkiém choć jakaś odrobina być musi. Widocznie jednak, iż w tym razie nie było jéj zbyt wiele, bo przecie mogliby jéj sobie oszczędzić, pozostając w kraju teraz, gdy już owe dwie przeszkody, owe dwa postrachy: don Rodrigo i wyrok na Renza, istniéć przestały. Ale już od pewnego czasu wszyscy troje przywykli uważać niby za swój własny ten kraj, do którego przesiedlić się zamierzali. Renzo potrafił pozyskać dla niego sympatyą kobiet, opowiadając im, jak tam są poszukiwani tacy jak on robotnicy, jak się im tam dobrze powodzi i jak wygodnie żyją. Zresztą, ileż-to chwil gorzkich przebyli w tym kraju, który mieli pożegnać; a smutne wspomnienia zmniejszają zawsze urok tych miejsc, które je wywołują w pamięci. Wspomnienia zaś takie są, być może, najbardziéj bolesne i gorzkie wówczas, gdy je w nas budzą miejsca rodzinne. Przecież i niemowlę — powiada rękopism — spoczywa chętnie na łonie karmicielki i szuka chciwie piersi, która je słodkiém mlekiem żywiła dotychczas; lecz jeżeli karmicielka, chcąc je odłączyć, pierś tę skropi jakimś gorzkim płynem, dziecię usteczka odsuwa, potém znów je przybliża i znowu próbuje, aż w ostatku odwraca się zniechęcone, płacząc co prawda, ale się odwraca.
A teraz ciekawym, jakie wrażenie sprawi to na was, gdy wam powiem, że zaledwo nasi bohaterowie przybyli na miejsce i w przybranéj ojczyźnie potrafili się jako-tako urządzić, Renza zaraz już na wstępie spotkały nowe przykrości? Jakie przykrości? — spytacie. Ot, nic ważnego; ale czy to wiele potrzeba, aby człowiekowi szczęście zakłócić? Opowiem wam rzecz całą w kilku słowach.
Dziwne przygody Łucyi, o których na długo przed jéj przybyciem wieść się tu rozeszła, stałość Renza, który pomimo iż tyle dla niéj przecierpiał, kochał ją tak gorąco, wreszcie może jaka przesadzona pochwała stronnego przyjaciela, wszystko to zrodziło pewną ciekawość, chęć poznania młodéj kobiety i wysokie pojęcie o jéj piękności. Każdy oczekiwał jéj tu z niecierpliwością. A wiecie-ż, co robi człowiek, kiedy oczekuje czegoś miłego? Oto roi, marzy, a co więcéj, wierzy w wymysły swojéj wyobraźni. Nic więc dziwnego, iż rzeczywistość zadowolnić go nie może, że się staje wybrednym, wymagającym, że w niéj nie znajduje tego, czego się spodziewał, bo w gruncie sam nie wie, czego się spodziewał, czego chciał; mści się więc na niéj za te swoje słodkie marzenia. Kiedy wreszcie pojawiła się owa Łucya, ci wszyscy, którym się może zdawało, że powinna miéć włosy ze szczerego złota, usta z prawdziwych korali, dwoje oczu jedno od drugiego piękniejsze, i, czy ja wiem co tam jeszcze? ci wszyscy, powiadam, zaczęli teraz ściskać ramionami i krzywić się i mówić: — Więc to ona? no proszę! a po tém, cośmy już o niéj od tak dawna słyszeli, można się było doprawdy czegoś lepszego spodziewać. Nic szczególnego: ot, poprostu wieśniaczka jak tyle innych. Oj! takich a nawet ładniejszych wszędzie pełno. Potém, gdy się jéj lepiéj przyjrzano, niejeden w niéj i jakąś wadę wynalazł; a byli i tacy, którzy utrzymywali, że ją nawet ładną nazwać nie można.
Ponieważ jednak nikt przed Renzem takich rzeczy nie mówił, więc i wielkiéj biedy w tém-by nie było, gdyby nie to, iż znaleźli się wkrótce ludzie usłużni, którzy mu o wszystkiém donieśli. Cóż chcecie? Renza dotknęło to do żywego. Zaczął nad tém rozmyślać, zastanawiać się, uskarżać się przed znajomemi, a najbardzéj przed samym sobą.
— A wam co do tego? Któż to wam na nią czekać kazał? Czy to ja kiedy opowiadałem wam o niéj? czy mówiłem, że piękna? A kiedyście sami mnie to mówili, czyście co innego ode mnie słyszeli oprócz tego tylko, że to dobra, zacna dziewczyna? Wieśniaczka! wieśniaczka! Cóż-to; myśleliście może, iż wam tu księżniczkę przywiozę? Nie podoba się wam? a któż wam każę na nią patrzéć? Macie przecież tyle pięknych kobiet: to sobie na nie i patrzcie.
Ale, zważcie-no tylko, jak to czasem jedno nic wystarczy, by rozstrzygnąć o losach człowieka! Gdyby Renzo całe życie miał spędzić, jak to sobie z razu zamierzał, w téj okolicy, byłoby ono, co prawda, nie bardzo wesołe. W skutek tych przykrości, których tu zaczął doznawać, i sam stał się przykrym w ostatku. Z każdym obchodził się w sposób niegrzeczny, bo w każdym mógł podejrzywać krytyka Łucyi. Wprawdzie, niegrzeczności téj swojéj nie posuwał aż do grubijaństwa; ale, wiadomo przecie, jak wiele można sobie pozwolić, niby nie przekraczając granic przyzwoitości. Coś uszczypliwego, coś drwiącego, było w każdém niemal jego słowie; i on również we wszystkiém znajdował coś do zganienia, a to tak dalece, że, kiedy naprzykład deszcz padał przez dwa dni, nie omieszkał nigdy powiedziéć: — no tak, w tym pięknym kraju, to nie dziw! — W krótkim czasie sporo już sobie ludzi naraził, a co gorsza, w liczbie ich znajdowali się i tacy, którzy byli dlań pierwéj bardzo życzliwi. Stopniowo, mogło przyjść do tego, iż znalazłby się, że tak powiem, w wojnie ze wszystkiemi, sam nawet nie pojmując pierwsz péjrzyczyny tak wielkiego złego.
Ale, gotówbym prawie powiedziéć, że morowe powietrze wzięło na siebie obowiązek wybawienia Renza z każdego kłopotu. Zabrało ono z tego świata właściciela innéj przędzalni, położonéj tuż pod samem miastem Bergamo; dziedzic jéj, jakiś młody hulaka, zauważywszy zaraz na wstępie, że cały ten gmach nie ma w sobie nic przyjemnego, postanowił, a raczéj zapragnął gorąco, pozbyć się go czém prędzéj choćby za pół ceny, wymagając tylko, aby pieniądze, których potrzebował na różne szalone wybryki, zostały mu odrazu wypłacone co do grosza. Skoro Bortolo coś o tém zasłyszał, udał się zaraz na miejsce: obejrzał przędzalnią, zaczął się układać o kupno; warunki wogóle były dogodne, tylko ten jeden, ta natychmiastowa wypłata wszystkich pieniędzy psuła cały interes, bo trochę tego grosiwa, które już sobie uciułał, nie stanowiło nawet i połowy wymaganej sumy. Udał więc, iż potrzebuje jeszcze się namyślić, wrócił do domu, opowiedział całą tę sprawę swemu krewniakowi i zaproponował mu kupić przędzalnię na wspólkę. Tak piękna propozycyą przecięła odrazu wszelkie niepewności i ekonomiczne wahania się Renza, oświadczył się stanowczo za przemysłem, przystał na wszystko. Pojechali razem i, nie zwlekając, kupili przędzalnię. Kiedy wkrótce potém nowi właściciele przenieśli się do niéj, Łucya, któréj tu nie czekano bynajmniéj, nie tylko że się nie naraziła na krytyki, ale przeciwnie, można powiedziéć, że się ogólnie bardzo podobała; a Renzo dowiedział się wkrótce, że i ten i ów mówił o jego żonie: — czyście widzieli tę piękną głupią, która tu przybyła? — W tym razie przymiotnik pierwszy łagodził znacznie ów drugi, który zastępował miejsce rzeczownika.
Nadto, z tych przykrości, których doznał w téj innéj okolicy, pozostała mu pożyteczna nauka. Dotąd był trochę za prędki w wydawaniu sądów; i on także lubił sobie nieraz pożartować z żony bliźniego. Teraz spostrzegł, że inne wrażenie sprawiają słowa, gdy z ust wychodzą, a inne, gdy wpadają do ucha; i nabrał zwyczaju, zanimby coś powiedział, najprzód w duchu posłuchać, jak téż to brzmiéć może.
Nie sądźcie jednak, aby już w téj nowéj siedzibie nie mieli doznać nigdy żadnych przeciwności. Człowiek, powiada nasz anonim (a wiecie już z doświadczenia, iż miał jakieś szczególniejsze upodobanie do robienia porównań; lecz i to jeszcze raczcie mu wybaczyć, tém bardziéj iż będzie ostatnie), człowiek, dopóki na tym świecie przebywa, jest jak chory, który leżąc na łóżku zawsze mniéj lub więcéj niewygodném, a widząc dokoła siebie inne łóżka pięknie zasłane, gładkie i miękkie na pozór, spogląda na nie z zazdrością i myśli sobie, iż bardzo wygodne być muszą. Lecz, jeżeli mu się uda swoje własne na jedno z takich zamienić, zaledwie na niém spocznie, zaczyna niebawem uczuwać, że i tu go coś kole, i tam go coś gniecie, słowem, że jego, obecne położenie nie o wiele się różni od poprzedniego. Dlatego więc — dodaje anonim, wartoby myśléć więcéj o tém, żeby dobrze czynić, niż o tém, żeby dobrze się miéć; a w ten sposób doszłoby się do tego, że i nam samym lepiéj byłoby. Ustęp to może nieco za ciężki, znać w nim za bardzo moralistę szesnastego stulecia; ale w gruncie, ten nudny moralista ma słuszność. Zresztą — powiada, zwracając się do Łucyi i Renza — żadna z tych przykrości, które ich w dalszém życiu spotkały, nie była ani tak bolesną, ani tak niezwykłą jak te, któreśmy w téj naszéj księdze spisali; odtąd to ich życie stało się jedném z najspokojniejszych, najszczęśliwszych, najbardziéj godnych zazdrości, jakie się kiedy zdarzają pod słońcem; tak, iż gdybym i o niém jeszcze chciał wam opowiadać, pewniebym was na śmierć zanudził.
Interesa szły im wybornie; tylko z początku mieli nieco kłopotu z powodu, iż o robotników było trudno i że wymagania ich były niezmiernie wielkie. Zostały ogłoszone edykta ograniczające i określające płacę robotnika, jednak pomimo takiéj pomocy, po pewnym czasie ustalił się jaki-taki porządek i wszystko wróciło do zwykłego trybu, bo ostatecznie, wrócić do niego musiało. Wkrótce potém z Wenećyi nadeszło inne rozporządzenie, już nieco rozsądniejsze, na mocy którego, każdy cudzoziemiec osiedlający się w tym kraju przez lat dziesięć był wolny od wszelkich podatków. I ta nowina była nie-lada radością dla naszych wychodźców.
Niespełna w rok po ślubie przyszło na świat ładne dzieciątko. A właśnie jakby dlatego, żeby Renzowi dać możność spełnienia owéj wspaniałomyślnéj obietnicy, była to dziewczynka; więc na chrzcie świętym nie omieszkano dać jej imię Marya. Potém mieli jeszcze dzieci kilkoro płci obojéj, ale ile ich tam było, tego już nie umiałbym wam powiedziéć. To wiem tylko, że Agnieszka pomagała szczerze do niańczenia ich wszystkich po kolei i nazywała je brzydalami, co jéj nie przeszkadzało bynajmniéj do całowania ich tak serdecznie, że na różowych buziakach, po każdym jéj pocałunku przez czas pewien pozostawała biała plameczka. I wszystkie miały dobre skłonności, a Renzo kazał je uczyć czytać i pisać, mówiąc, że skoro już raz istnieje to licho, więc trzeba żeby i one umiały korzystać z niego w potrzebie.
Miło go było posłuchać, jak opowiadał swoje przygody, a kończył je zawsze w ten sposób: — Ważna, bardzo ważna nauka została mi z tego wszystkiego na całe życie: oto, nauczyłem się, że źle jest brać udział w rozruchach; że źle jest przemawiać do ludu na placach; że nie należy zbyt wysoko łokcia podnosić, ani trzymać zbyt długo kołatki w ręku, kiedy dokoła są szalone głowy, ani uwiązywać dzwonka do nogi, zanim się pomyślało, co z tego może wyniknąć; i wiele innych jeszcze rzeczy w tym guście dodawał.
Łucya jednak, nie żeby miała uważać naukę tę za mylną, ale jakoś nie była z niéj zupełnie zadowoloną; zawsze, choć niejasno, zdawało jéj się, iż w niéj jeszcze czegoś brakuje. Wreszcie, słysząc tak często tę samę piosenkę i zastanawiając się nad nią każdą razą, dnia pewnego rzekła do męża: — A ja... cóż chcesz, abym się ja miała z tego nauczyć? Nie robiłam przecie nic takiego, żeby sobie biedy napytać; to ona mnie sama znalazła. Chyba mi powiesz — dodała ze słodkim uśmiechem — że moja wina, moja omyłka polegała na tém, żem tobie dała słowo, żem cię pokochała.
To powiedzenie żony, na razie, Renza w pewien kłopot wprawiło. Po długiem szukaniu, zastanawianiu się, roztrząsaniu, oboje wreszcie przyszli do tego wyniku, że choć są wprawdzie nieszczęścia, które nas spotykają dlatego, żeśmy sami dali do nich powód, niemniéj jednak są i inne jeszcze takie, których zażegnać nie zdoła ani postępowanie jaknajoględniejsze, ani nawet życie jaknajuczciwsze i najcichsze i że, skoro nas spotkają, czy to z własnéj winy, czy bezwinnie, tylko ufność w Bogu je łagodzi i sprawia, iż w lepszém życiu pożytek z nich odnosimy. Ten wynik, chociaż do niego przyszli ludzie ciemni i prości, tak się nam jednak wydał prawdziwy, iż postanowiliśmy umieścić go tutaj jako streszczenie całego opowiadania.
Jeżeli wam się ono podobało choć trochę, zachowajcie nieco życzliwości dla tego, kto je napisał, a także i dla tego, kto je przerobił. Jeżeli zaś przeciwnie, znudzić was tylko zdołało, chciejcie wierzyć przynajmniéj, że się to nie zrobiło umyślnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.