Nie-Boska Komedya (Krasiński, 1912)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nie-Boska komedya |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały dramat Cały tom I |
Indeks stron |
Gwiazdy w około twojej głowy — pod twojemi nogi fale morza — na falach morza tęcza przed tobą pędzi i rozdziela mgły — co ujrzysz jest twojem — brzegi, miasta i ludzie tobie się przynależą — niebo jest twojem — chwale twojej niby nic nie zrówna.
Ty grasz cudzym uszom niepojęte rozkosze. — Splatasz serca i rozwiązujesz gdyby wianek, igraszkę palców twoich — łzy wyciskasz — suszysz je uśmiechem, i na nowo uśmiech strącasz z ust na chwilę — na chwil kilka — czasem na wieki. — Ale sam co czujesz? — ale sam co tworzysz? — co myślisz? — przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością. — Biada ci — biada. — Dziecię co płacze na łonie mamki — kwiat polny co nie wie o woniach swoich, więcej ma zasługi przed Panem od ciebie.
Skądżeś powstał marny cieniu, który znać o świetle dajesz, a światła nie znasz, nie widziałeś, nie obaczysz. Kto cię stworzył w gniewie lub w ironii? — kto ci dał życie nikczemne, tak zwodnicze, że potrafisz udać Anioła chwilą nim zagrząźniesz w błoto, nim jak płaz pójdziesz czołgać i zadusić się mułem? — Tobie i niewieście jeden jest początek.
Ale i ty cierpisz, choć twoja boleść nic nieutworzy, na nic się nie. zda. — Ostatniego nędzarza jęk policzon między tony harf niebieskich, — twoje rozpacze i westchnienia opadają na dół, i szatan je zbiera, dodaje w radości do swoich kłamstw i złudzeń — a Pan je kiedyś zaprzeczy, jako one zaprzeczyły Pana.
Nie przeto wyrzekam na ciebie, Poezyo, matko piękności i zbawienia. Ten tylko nieszczęśliwy, kto na światach poczętych, na światach mających zginąć, musi wspominać lub przeczuwać ciebie — bo jedno tych gubisz, którzy się poświęcili tobie, którzy się stali żywemi głosami twej chwały.
Błogosławiony ten, w którym zamieszkałeś jako Bóg zamieszkał w świecie, niewidziany, niesłyszany, w każdej części jego okazały, wielki, Pan przed którym się uniżają stworzenia i mówią: „On jest tutaj.“ — Taki cię będzie nosił, gdyby gwiazdę na czole swojem, a nie oddzieli się od twej miłości przepaścią słowa.
On będzie kochał i ludzi i wystąpi mężem pośród braci swoich. — A kto cię nie dochowa, kto zdradzi zawcześnie, i wyda na marną rozkosz ludziom, temu sypniesz kilka kwiatów na głowę i odwrócisz się, a on zwiędłemi się bawi i grobowy wieniec splata sobie przez całe życie. — Temu i niewieście jeden jest początek.
Pokój ludziom dobrej woli — błogosławiony pośród stworzeń kto ma serce — on jeszcze zbawion być może. Żono dobra i skromna, zjaw się dla niego — i dziecię niechaj się urodzi w domu waszym.
W drogę, w drogę widma lećcie ku niemu. — Ty naprzód, ty na czele, cieniu nałożnicy umarłej wczoraj, odświeżony w mgle i ubrany w kwiaty, dziewico kochanko poety, naprzód.
W drogę i ty sławo, stary orle wypchany w piekle, zdjęty z pala kędy cię strzelec zawiesił w jesieni — leć i roztocz skrzydła, wielkie, białe od słońca, nad głową poety.
Z naszych sklepów wynijdź spróchniały obrazie Edenu, dzieło Belzebuba — dziury zalepim i rozwiedziemy pokostem — a potem płótno czarodziejskie zwiń się w chmurę i leć do poety — wnet się rozwiąż naokoło niego, opasz go skałami i wodami, naprzemian nocą i dniem. — Matko naturo, otocz poetę!
Jeśli dotrzymasz przysięgi na wieki, będziesz bratem moim w obliczu Ojca niebieskiego.
Pamiętajcie na to.
Zstąpiłem do ziemskich ślubów, bom znalazł tę, o której marzyłem — przekleństwo mojej głowie, jeśli ją kiedy kochać przestanę.
Jakżeś mi piękna w osłabieniu swojem — w nieładzie kwiaty i perły na włosach twoich, płoniesz ze wstydu i znużenia — o wiecznie, wiecznie będziesz pieśnią moją.
Idź raz jeszcze w taniec, a ja tu stać będę i patrzeć na cię, jakem nieraz w myśli patrzał na sunących aniołów.
Pójdę jeśli chcesz, ale już sił prawie nie mam.
Proszę cię, moje kochanie.
Niedawnom jeszcze biegała po ziemi, w taką samą porę — teraz gnają mnie czarty i każą świętą udawać.
Kwiaty odrywajcie się i lećcie do moich włosów.
Świeżość i wdzięki umarłych dziewic rozlane w powietrzu, płynące nad mogiłami, lećcie do jagód moich. Tu czarnowłosa się rozsypuje — cienie jej puklów zawiśnijcie mi nad czołem. — Pod tym kamieniem zgasłych dwoje ócz błękitnych — do mnie, do mnie ogień co tlał w nich. — Za temi kraty sto gromnic się pali — księżnę dziś pochowano — suknio atłasowa, biała jak mleko, oderwij się od niej — przez kraty leci suknia do mnie, trzepocząc się jak ptak — a dalej a dalej.
Gdzież jestem! — ha! przy żonie, to moja żona —
Sądziłem, że to ty jesteś marzeniem mojem, a otóż po długiej przerwie, wróciło ono i rożnem jest od ciebie. — Ty dobra i miła, ale tamta... Boże co widzę — na jawie.
Zdradziłeś mnie.
Przeklęta niech będzie chwila, w której pojąłem kobietę, w której opuściłem kochankę lat młodych, myśl myśli moich, duszę duszy mojej...
Co się stało — czy już dzień — czy powóz zaszedł? — wszak mamy jechać dzisiaj po różne sprawunki.
Noc głucha — śpij — śpij głęboko.
Możeś zasłabł nagle, mój drogi, wstanę i dam ci eteru.
Zaśnij.
Powiedz mi, drogi, co masz, bo głos twój niezwyczajny i gorączką nabiegły ci jagody.
Świeżego powietrza mi trzeba — zostań się — przez Boga nie chodź za mną — nie wstawaj, powiadam ci raz jeszcze.
Od dnia ślubu mojego spałem snem odrętwiałych, snem żarłoków, snem fabrykanta niemca przy żonie niemce, świat cały jakoś zasnął w około mnie na podobieństwo moje — jeździłem po krewnych, po doktorach, po sklepach, a że dziecię ma się narodzić, myślałem o mamce.
Do mnie, państwa moje dawne, zaludnione, żyjące, garnące się pod myśl moją — słuchające natchnień moich, niegdyś odgłos nocnego- dzwonu był hasłem waszem.
Boże, czyś Ty sam uświęcił związek dwóch ciał; czyś ty sam wyrzekł, że nic ich rozerwać nie zdoła, choć dusze się odepchną od siebie, pójdą każda w swoją stronę, i ciała gdyby dwa trupy zostawią przy sobie.
Znowu jesteś przy mnie — o moja — o moja, zabierz mnie z sobą —jeśliś złudzeniem, jeślim cię wymyślił, a tyś się utworzyła ze mnie i teraz objawiasz się mnie, niechże i ja będę marą, stanę się mgłą i dymem, by zjednoczyć się z tobą.
Pójdzieszli za mną, w którykolwiek dzień przylecę po ciebie?
O każdej chwili twoim jestem.
Pamiętaj.
Mój drogi, chłód nocy spadnie ci na piersi wracaj, mój najlepszy, bo mi tęskno samej w tym czarnym, dużym pokoju.
Dobrze — zaraz.
Znikł duch, ale obiecał że powróci, a wtedy żegnaj mi ogródku, i domku, i ty stworzona dla ogródki i domku, ale nie dla mnie.
Zmiłuj się — coraz chłodniej nad rankiem.
A Dziecię moje — o Boże!
Byłam u Ojca Benjamina, obiecał mi się pojutrze.
Dziękuję ci.
Posłałam do cukiernika, żeby kilka tortów przysposobił, boś podobno dużo gości sprosił na chrzciny — wiesz — takie czekoladowe z cyfrą Jerzego Stanisława.
Dziękuję ci.
Bogu dzięki, że już raz się odbędzie ten obrządek, — że Orcio nasz zupełnie chrześcianinem się stanie — bo choć już chrzcony z wody, zdawało mi się zawsze, że mu nie dostaje czegoś.
Śpij moje dziecię — czy już się tobie coś śni, że zrzuciłeś kołderkę — ot, tak — teraz leż tak — Orcio mi dzisiaj niespokojny — mój maleńki — mój śliczny, śpij.
Parno — duszno — burza się gotuje — rychłoż tam ozwie się piorun, a tu pęknie serce moje.
Dzisiaj, wczoraj — ah! mój ty Boże, i przez cały tydzień, i już od trzech tygodni, od miesiąca słowa nie rzekłeś do mnie — i wszyscy, których widzę, mówią mi, że źle wyglądam.
Nadeszła godzina — nic jej nie odwlecze.
Zdaje mi się owszem, że dobrze wyglądasz.
Tobie wszystko jedno, bo już nie patrzysz na mnie, odwracasz się kiedy wchodzę i zakrywasz oczy kiedy siedzę blizko. — Wczoraj byłam u spowiedzi i przypomniałam sobie wszystkie grzechy — a nie mogłam nic znaleść takiego, coby cię obrazić mogło.
Nie obraziłaś mnie.
Mój Boże. — Mój Boże.
Dobiłeś mnie tem jednem: „powinienem.“ — Ah! lepiej wstań i powiedz — „nie kocham“ — przynajmniej już będę wiedziała wszystko — wszystko.
Jego nie opuszczaj, a ja się na gniew twój poświęcę — dziecko moje kochaj — dziecko moje, Henryku.
Nie zważaj na to com powiedział — napadają mnie często złe chwile — nudy.
O jedno słowo cię proszę — o jedną obietnicę tylko — powiedz, że go zawsze kochać będziesz.
I ciebie i jego. — wierzaj mi.
Cóż to znaczy?
O mój luby, przynoszę ci błogosławieństwo i rozkosz — chodź za mną.
O mój luby, odrzuć ziemskie łańcuchy, które cię pętają. — Ja ze świata świeżego, bez końca, bez nocy. — Jam twoja.
Twe czoło jasne, twój włos kwieciem przetykany, o luba.
Całun w szmatach opada jej z ramion.
Światło leje się na około ciebie — głos twój raz jeszcze — niechaj zaginę potem.
Ta, która cię wstrzymuje jest złudzeniem. — Jej życie znikome — jej miłość jako liść co ginie wśród tysiąca zeschłych — ale ja nie przeminę.
Henryku, Henryku zasłon mnie, nie daj mnie — czuję siarkę i zaduch grobowy.
Kobieto z gliny i błota, nie zazdrość, nie powtarzaj — nie bluźn — patrz — to myśl pierwsza Boga o tobie, ale tyś poszła za radą węża i stałaś się czem jesteś.
Nie puszczę cię.
O luba! rzucam dom i idę za tobą.
Henryku — Henryku.
Zabałamucił się gdzieś lub pisze.
A Pani blada, niewyspana, słowa do nikogo nie przemówiła.
Chrzest dzisiejszy przypomina mi bale, na który zaprosiwszy gospodarz, zgra się w wilię w karty, a potem gości przyjmuje z grzeczności rozpaczy.
Opuściłem śliczną księżniczkę — przyszedłem — sądziłem, że będzie sute śniadanie, a zamiast tego, jako Pismo mówi, płacz i zgrzytanie zębów.
Jerzy Stanisławie przyjmujesz Olej święty?
Przyjmuję.
Patrzcie, wstała i stąpa jak gdyby we śnie.
Roztoczyła ręce przed się, i chwiejąc się idzie ku synowi.
Co mówicie — podajmy jej ramię, bo zemdleje.
Jerzy Stanisławie, wyrzekasz się szatana i pychy jego?
Wyrzekam się.
Gdzie Ojciec twój, Orcio.
Proszę nie przerywać.
Błogosławię cię, Orciu, błogosławię, dziecię moje. — Bądź poetą, aby cię Ojciec kochał, nie odrzucił kiedyś.
Ale pozwólże, moja Marysiu.
Ty ojcu zasłużysz się i przypodobasz. — A wtedy on twojej Matce przebaczy.
Bój się pani Hrabina Boga.
Przeklinam cię, jeśli nie bądziesz poetą.
Coś nadzwyczajnego zaszło w tym domu — wychodźmy, wychodźmy.
Jerzy Stanisławie, dopiero coś został chrześcianinem i wszedł do towarzystwa ludzkiego, a później zostaniesz obywatelem, a za staraniem rodziców i łaską Bożą znakomitym urzędnikiem — pamiętaj, że Ojczyznę kochać trzeba, i że nawet za Ojczyznę zginąć jest pięknie...
Tegom żądał, o to przez długie modliłem się lata, i nareszciem już blizko mojego celu — świat, ludzi zostawiłem z tyłu — niechaj sobie tam każda mrówka bieży i bawi się dźbłem swojem, a kiedy go upuści niech skacze ze złości lub umiera z żalu.
Tędy — Tędy.
Gdzie mi się podziała — nagle rozpłynęły się wonie poranku, pogoda się zaćmiła — stoję na tym szczycie, otchłań podemną, i wiatry huczą przeraźliwie.
Do mnie, mój luby.
Jakże już daleko, a ja przesadzić nie zdołam przepaści.
Gdzie skrzydła twoje?
Zły duchu, co się natrząsasz ze mnie, gardzę tobą.
Pokażcie mi się, weźcie postać, którąbym mógł zgiąć i obalić. — Jeśli się was ulęknę, bodajbym Jej nie otrzymał nigdy.
Uwiąż się dłoni mojej i wzleć.
Cóż się dzieje z tobą — kwiaty odrywają się od skroni twoich i padają na ziemię, a jak tylko się jej dotkną, ślizgają jak jaszczurki, czołgają jak żmije.
Mój luby.
Przez Boga, suknię wiatr zdarł ci z ramion i rozdarł w szmaty.
Czemu się ociągasz?
Deszcz kapie z włosów — kości nagle wyzierają z łona.
Obiecałeś — przysiągłeś.
Błyskawica zrzenice jej wyżarła.
Stara wracaj do piekła — uwiodłaś serce wielkie i dumne, podziw ludzi i siebie samego. — Serce wielkie, idź za lubą twoją.
Boże, czy ty mnie za to potępisz, żem uwierzył iż twoja piękność przenosi o całe niebo piękność tej ziemi — za to żem ścigał za nią i męczył się dla niej, ażem stał się igrzyskiem szatanów.
Słuchajcie, bracia — słuchajcie.
Dobija ostatnia godzina. — Burza kręci się czarnemi wiry — morze dobywa się na skały i ciągnie ku mnie — niewidoma siła pcha mnie coraz dalej — coraz bliżej — z tyłu tłum ludzi wsiadł mi na barki i prze ku otchłani.
Radujcie się, bracia — radujcie.
Napróżno walczyć — rozkosz otchłani mnie porywa, zawrót w duszy mojej — Boże — wróg Twój zwycięża! —
Pokój wam, bałwany, uciszcie się.
W tej chwili na głowę dziecięcia twego zlewa się woda święta.
Wracaj do domu i nie grzesz więcej.
Wracaj do domu i kochaj dziecię twoje.
Gdzie Pani?
J. W. Pani słaba.
Byłem w jej pokoju — pusty.
A gdzie?
Odwieźli ją wczoraj...
Gdzie?
Do domu waryatów.
Słuchaj Maryo, może ty udajesz, skryłaś się gdzie żeby mnie ukarać, ozwij się, proszę cię — Maryo — Marysiu.
Nie — nikt nie odpowiada — Janie — Katarzyno. — Ten dom cały ogłuchł — oniemiał.
Tę, której przysiągłem na wierność i szczęście, sam strąciłem do rzędu potępionych już na tym świecie. — Wszystko czegom się dotknął, zniszczyłem, i siebie samego zniszczę w końcu. — Czyż na to piekło mnie wypuściło, bym trochę dłużej był jego żywym obrazem na ziemi?
Na jakiejże poduszce ona dziś głowę położy. — Jakież dźwięki otoczą ją w nocy. — Skowyczenia i śpiewy obłąkanych. Widzę ją — czoło, na którem zawsze myśl spokojna, witająca — uprzejma — przezierała — pochylone trzyma — a myśl dobrą swoją posłała w nieznane obszary, może za mną, i błąka się biedna i płacze.
Dramat układasz.
Ha! — mój szatan się odzywa.
Tatara mi osiodłać — płaszcz mój i pistolety.
Może Pan krewny Hrabiny.
Jestem przyjacielem jej męża, on mnie tu przysłał
Proszę Pana — wiele sobie z niej obiecywać nie sposób — mój mąż wyjechał, byłby to lepiej wyłuszczył — przywieźli ją zawczoraj — była w konwulsyach. — Jakie gorąco.
Mamy dużo chorych — żadnego jednak tak niebezpiecznego jak ona. — Imainuj sobie Pan, ten instytut kosztuje nas ze dwakroć sto tysięcy. — Patrz Pan jaki widok na góry — ale Pan widzę niecierpliwy — więc to nieprawda, że Jakóbiny jej męża porwali w nocy? — proszę Pana.
Chcę być z nią sam na sam.
Mój mąż by się gniewał, gdyby...
Dajże mi W. Pani pokój.
W łańcuchy spętaliście Boga. — Już jeden umarł na krzyżu. — Ja drugi Bóg, i równie wśród katów.
Klękajcie przed królem panem waszym.
Kometa na niebie już błyska — dzień strasznego sądu się zbliża.
Czy mnie poznajesz, Maryo?
Przysięgam ci na wierność do grobu.
Chodź, daj mi ramię, wyjdziemy.
Nie mogę się podnieść — dusza — opuściła ciało moje, wstąpiła do głowy.
Pozwól, wyniosę ciebie.
Dozwól chwil kilka jeszcze, a stanę się godną ciebie.
Jakto?
Modliłam się trzy nocy, i Bóg mnie wysłuchał.
Nie rozumiem cię.
Maryo.
Henryku, mną teraz już nie pogardzisz — jestem pełna natchnienia — wieczorem już mnie nie będziesz porzucał.
Nigdy, nigdy.
Patrz na mnie. — Czy nie zrównałam się z tobą — wszystko pojmę, zrozumiem, wydam, wygram, wyśpiewam. Morze, gwiazdy, burza, bitwa. — Tak, gwiazdy, burza, morze — ach! wymknęło mi się jeszszcze coś — bitwa. Musisz mnie zaprowadzić na bitwę — ujrzę i opisze — trup, całun, krew, fala, rosa, trumna.
Nieskończoność mnie obleje,
I jak ptak w nieskończoności
Błękit skrzydłami rozwieję,
I lecąc się rozemdleję
W czarnej nicości.
Przekleństwo — przekleństwo.
Henryku mój, Henryku, jakżem szczęśliwa.
Trzech królów własną ręką zabiłem — dziesięciu jest jeszcze — i księży stu śpiewających mszę.
Słońce trzecią część blasku straciło — gwiazdy zaczynają potykać się po drogach swoich — niestety — niestety.
Rozjaśnij czoło, bo smucisz mnie na nowo — czegóż ci nie dostaje? wiesz, powiem ci coś jeszcze.
Mów a wszystkiego dopełnię.
Twój syn będzie poetą.
Co?
Na chrzcie ksiądz mu dał pierwsze imię — poeta — a następne znasz, Jerzy Stanisław — jam to sprawiła — błogosławiłam, dodałam przeklęstwo — on będzie poetą. — Ach! jakże cię kocham, Henryku.
Daruj im, Ojcze, bo nie wiedzą co czynią.
Tamten dziwne cierpi obłąkanie — nieprawdaż ?
Najdziwniejsze.
On nie wie co gada, ale ja ci ogłoszę coby było gdyby Bóg oszalał.
Wszystkie światy lecą to na dół, to w górę — człowiek każdy, robak każdy krzyczy „ja Bogiem“ — i co chwila jeden po drugim konają — gasną komety i słońca. — Chrystus nas już nie zbawi — krzyż Swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań. Czy słyszysz jak ten Krzyż, nadzieja milionów, rozbija się o gwiazdy, łamie się, pęka, rozlatuje w kawałki, a co raz niżej i niżej — aż tuman wielki powstał z jego odłamków. — Najświętsza Bogarodzica jedna się jeszcze modli i gwiazdy jej służebnice nie odbiegły jej dotąd — ale i ona pójdzie kędy idzie świat cały.
Maryo, może chcesz widzieć syna?
Jam mu skrzydła przypięła, posłała między światy, by się napoił wszystkiem co piękne, i straszne i wzniosłe. —On wróci kiedyś i uraduje ciebie. — Ah!
Źle tobie?
W głowie mi ktoś lampę zawiesił, i lampa się kołysze nieznośnie.
Maryo, moja najdroższa, bądźże mi spokojna, jako dawniej byłaś!
Kto jest poetą ten nie żyje długo.
Hej! ratunku — pomocy.
Pigułek — proszków — nie — nic zsiadłego — owszem płynne jakie lekarstwo. — Małgosiu, bież do apteczki. — Pan sam temu przyczyną — mój mąż mnie wyłaje.
Żegnam cię, Henryku.
Maryo, Maryo.
Dobrze mi, bo umieram przy tobie.
Jaka czerwona. — Krew rzuciła się do mózgu.
Ale jej nic nie będzie!
Już jej nic nie ma — umarła.