O końcu świata i kometach/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O końcu świata i kometach |
Rozdział | II |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Edward Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Człowiek, mający oczy zamknięte na zjawiska natury, albo też stojący wobec zjawisk, których nie może sobie wytłómaczyć, a w których widzi coś strasznego, podobny jest do człowieka zamkniętego w czterech ścianach pokoju i nie wiedzącego nic o tem, co się nazewnątrz tych ścian dzieje. Gdy przyjdzie do niego ktoś i powie mu niespodzianie, iż dnia tego a tego, dom jego się spali i on sam zginie, wówczas człowiekiem tym owładnie niepokój. Nie mogąc usunąć niebezpieczeństwa, w jakiem się znajduje, będzie on wyglądał ze drżeniem dnia katastrofy, gotując się na śmierć. I oto wreszcie dzień krytyczny nadszedł, mija w trwodze jedna godzina za drugą, a pożaru niema; wreszcie okazuje się, iż niebezpieczeństwo to było próżnym postrachem. Uspokoi się ów człowiek po pewnym czasie, lecz ponieważ możliwość pożaru pozostanie, więc, gdy po raz drugi znów dojdzie go wieść, która się za pierwszym razem nie sprawdziła, przechodzić on będzie znowu te same katusze — i tak bez końca. O ileż szczęśliwszym i spokojniejszym byłby ów człowiek, gdyby mógł wyjrzeć przez okno swego mieszkania i przekonać się, że dom jego jest zupełnie od pożaru zabezpieczony, posiada ogniotrwałe mury i straż, czuwającą bez przerwy. Z takim pożarem można porównać niebezpieczeństwa, jakie zagrażać się zdają ziemi, ze strony rozmaitych zjawisk niebieskich, w szczególności zaś komet.
Dopóki człowiek nie znał zupełnie natury tych zjawisk, obawy przed owem czemś nieznanem, tajemniczem nie można nawet nazwać przesądem — była to tylko nieświadomość, niepewność. Jednakże z biegiem czasu nieprzerwana praca astronomów nauczyła ludzi patrzeć na zjawiska tajemnicze, które, jak się okazało, podlegają tym samym prawom powszechnym, na których spoczywa cała widzialna przyroda. Człowiekowi zamkniętemu i nie widzącemu świata, zrobiono okna, przez które może patrzeć spokojnie i przekonać się, czy mu w istocie coś zagraża.
Prawdy, zdobyte przez naukę, jednakowoż nie tak prędko stają się też i własnością tłumów i dlatego przesądy najrozmaitsze przetrwały aż do najnowszych czasów i trwać będą prawdopodobnie wiecznie. Specyalnie co się tyczy komet, to poczęły one być przyczyną najrozmaitszych obaw, których podstawą była już nie nieświadomość natury tych zjawisk, ale właśnie te fakty, które zdołano o nich stwierdzić na podstawie ścisłych badań.
Według pojęć Arystotelesa i peripatetyków, wszystko, co znajdowało się bliżej od ziemi aniżeli księżyc, t. j. wszystko, co było „podksiężycowem“, pochodziło z ziemi i było nietrwałem; dopiero po drugiej stronie księżyca znajdowały się przedmioty niebieskie, nieznikome. Komety zaliczał Arystoteles do zjawisk ziemskich i znikomych. Pogląd ten obalił Tycho de Brahe, który, usiłując wymierzyć paralaksę komety z r. 1577, aby z niej obliczyć odległość, doszedł do wniosku, iż za pomocą środków, jakimi rozporządzał, wymierzenie paralaksy z powodu jej małości było niemożliwem. Nie zbadał on zatem wprawdzie odległości komety, przekonał się jednakże, iż kometa ta była o wiele dalszą od księżyca, którego paralaksę, choć ze znacznemi błędami, już wówczas wymierzyć było można. W ten sposób komety zajęły przynależne im miejsce pośród zjawisk niebieskich.
Drogi, jakie komety zdawały się zakreślać pośród gwiazd na pozornem sklepieniu niebieskiem, były tak różne od tych, które zakreślały planety, iż trudno było pierwotnie przypisać ich rzeczywistym drogom prawidłowość, podobną do tej, jaką wykazują drogi planet. Szczególnie pojawianie się nagłe i znikanie również niespodziewane, pomimo pozornie dogodnych warunków oświetlenia, nie dało się pogodzić z kształtem orbit, podobnym do planetarnych. To też Kepler uważał za konieczne przypuścić, iż poruszają się one w linii prostej. Później Newton na podstawie swego prawa wywnioskował, iż ciała, których ruch podległy jest wpływowi słońca, poruszać się mogą nietylko w orbitach eliptycznych i to o bardzo rozmaitym kształcie, ale i w parabolach i hyperbolach, zależnie od pewnych warunków początkowych. Utrzymywał on, iż drogi komet mają kształt jednej z tych dwóch ostatnich krzywych, które nie są zamknięte. Wskutek tego kometa tylko raz jest widzialną i później ginie dla naszego oka na zawsze.
Kiedy się pojawiła kometa r. 1680, o której wspomnieliśmy już w poprzednim rozdziale, w istocie udało się stwierdzić, że część drogi, zakreślona przez kometę w okresie jej widzialności, bardzo była zbliżoną do paraboli, w której ognisku znajdowało się słońce. Newton podał też sposób, jak można określić położenie takiej drogi parabolicznej lub hyperbolicznej w przestrzeni. Sposoby obliczania następnie zostały znacznie udoskonalone i, zastosowane do rozmaitych komet, doprowadziły do wniosku, że położenie tych dróg w przestrzeni jest bardzo rozmaite, że płaszczyzny ich są najrozmaiciej pochylone względem płaszczyzny ekliptyki, że punkty przysłoneczne leżą ze wszystkich stron kuli słonecznej, że ruch komet bywa tak samo prostym, jak i wstecznym. Paraboliczne drogi komet dowiodły, iż nie są one stałemi częściami naszego układu słonecznego, lecz, że przychodzą w sferę przeważającego wpływu słońca z przestrzeni międzygwiazdowych z najrozmaitszych stron. Taka przypadkowość dróg komet czyni możliwem spotkanie się komety z jakąś planetą, n. p. ziemią, na co już dawno zwrócono uwagę.
W r. 1682 pojawiła się kometa, której danem było zbogacić nasze wiadomości o kometach jednym nadzwyczaj doniosłym faktem. Odkrycie tego faktu zawdzięcza astronomia sławnemu dyrektorowi obserwatoryum Greenwichskiego, Edmundowi Halleyowi. Postanowił on obliczyć drogi wszystkich komet dawniejszych, których obserwacye były dostatecznie dokładne oraz komety z r. 1682, którą sam obserwował w założeniu, że drogi komet są parabolami. Po wykonaniu obliczeń zauważył on, iż elementy komety z r. 1682 są bardzo zbliżone do elementów komety, obserwowanej w r. 1531 przez Piotra Apiana i drugiej, obserwowanej w r. 1607 przez Keplera. Równe prawie odstępy czasu pomiędzy temi trzema zjawiskami zrodziły w jego umyśle przypuszczenie, czy te trzy zjawiska nie są czasem powrotami jednej i tej samej komety, krążącej dokoła słońca po krzywej zamkniętej w okresie 76-letnim. Kiedy Halley następnie obliczył na nowo elementy komety z r. 1682, w przypuszczeniu, iż droga jej jest elipsą, w istocie otrzymał dla niej okres, odpowiadający najzupełniej jego pierwotnemu przypuszczeniu. Halley, opierając się na swoich badaniach, przepowiedział pojawienie się rozważanej komety na r. 1758, co miało stanowić ostateczne kryteryum prawdziwości jego wywodów. W istocie w święto Bożego Narodzenia r. 1758 kometa Halleya pojawiła się oczom pilnie jej poszukujących astronomów, a 12 marca 1759 r. przeszła przez punkt przysłoneczny swej drogi. W ten sposób ostatecznie stwierdzonem zostało, iż nie wszystkie komety są tylko chwilowymi gośćmi naszego układu słonecznego, że znajdują się między niemi i takie, które stanowią stałą jego część składową. Następnie obserwowano kometę Halleya jeszcze w r. 1835, a rok bieżący jest rokiem nowego jej powrotu. Badania zaś wstecz wykazały, iż wszystkie zjawiska tej komety (z wyjątkiem r. 913), aż do r. 11 przed N. Chr. notowane są w kronikach. Kometą Halleya między innemi była kometa z r. 1456, o której już wspomnieliśmy ze względu na trwogę, jaką wzbudzała w wojskach chrześciańskich i muzułmańskich pod Białogrodem; dalej kometa z r. 1066, zwiastująca jakoby narodziny Wilhelma Zdobywcy, oraz kometa r. 11 przed N. Chr., zwiastująca śmierć Marka Agryppy, przyjaciela Oktawiana, jednego z największych wodzów rzymskich.
Wogóle wszystkie prawie jej powroty aż do r. 1759 łączono ze współczesnemi wydarzeniami historycznemi. Szczegóły tegorocznego pojawienia się komety Halleya będą wyraźniejsze.
Stwierdzona peryodyczność komety Halleya uczyniła prawdopodobnem, że i inne komety, których drogi uważano za paraboliczne w rzeczywistości również poruszają się w elipsach, ale znacznie bardziej wydłużonych, tak, iż ten kawałek ich drogi, który przebiegają w naszych oczach, nie różni się prawie wcale od paraboli. Obliczono też eliptyczne drogi dla rozmaitych komet, otrzymano jednakże dla okresów obiegu niektórych z nich okresy tak wielkie, iż nie można było stwierdzić dotychczas czy istotnie rachunki odpowiadają rzeczywistości. Najdłuższy z okresów dotychczas obliczonych otrzymano dla komety r. 1844 II., mianowicie 102050 lat, dla wielu innych otrzymano okresy wprawdzie krótsze, ale wynoszące również tysiące lat, dla innych już tylko setki lat. Najkrótszy okres z dotychczas znanych posiada kometa Enckego, bo tylko 3½ roku. Jest to druga z rzędu kometa, której peryodyczność stwierdzono, a mianowicie dopiero w pierwszej ćwierci naszego stulecia, to jest przeszło 120 lat po odkryciu Halleya (Halley badania swoje ogłosił w roku 1705). Obecnie znanych jest już przeszło 20 komet peryodycznych, których drogi zawarte są wewnątrz drogi Saturna, a zatem okres obiegu wynosi mniej niż 30 lat.
Odkrycie prawidłowości dróg, w szczególności zaś peryodycznego powrotu przynajmniej niektórych komet, niewątpliwie musiało wpłynąć wytrzeźwiająco na umysły, które w tych zjawiskach widziały coś cudownego, nieuchwytnego dla myśli ludzkiej. Przynajmniej wiara w to, iż Bóg zawiesza je na niebie, jako znaki wówczas, gdy ludzie zanadto broją, musiała upaść, skoro stwierdzono, iż kometa musi wrócić do nas zupełnie niezależnie od naszych chęci i czynów, gdy upłynie odmierzony i ściśle zgodny z prawami mechaniki okres jej obiegu. Można było tylko jeszcze snuć przypuszczenia co do wpływu, jaki komety wywierają na ziemię z powodów wprawdzie naturalnych, ale bliżej nie określonych ze względu na zupełną nieznajomość fizycznej natury komet i sposobu ich oddziaływania. Wspomnieliśmy już o Forsterze, który wiedział o peryodyczności komety Halleya i prawdopodobnej innych, a pomimo to doszedł, na zasadzie swoich zestawień, do bardzo niepochlebnego zdania o wpływie komet. Przytoczyliśmy i inne przykłady nie mniej wymowne. Teleskop jednakże i pilność astronomów i tego rodzaju zapatrywaniom odjęły zupełną podstawę.
Kiedy nie znano teleskopu, dochodziły do wiadomości ludzi tylko najbardziej wybitne komety, dostępne dla gołego oka. Takie komety pojawiały się przecięciowo jeden na lat 10, tak iż lat z kometami było daleko mniej, aniżeli lat bez komety, i można było czynić pomiędzy rozmaitemi latami różnicę. Jednakże po odkryciu teleskopu okazało się, iż komety, widzialne gołem okiem, stanowią zaledwie 60-tą część wszystkich komet, jakie ukazują się na niebie, że w miarę, jak astronomowie zaczęli pilniej poszukiwać komet teleskopowych, liczba tych ostatnich bez przerwy wzrastała i dziś liczba komet, odkrywanych w jednym roku, wynosi przecięciowo 6, niekiedy zaś jest jeszcze większą. Wpływ komety zaczynał się, według badaczy tego wpływu, na pewien czas przed ich ukazaniem się, a trwał jeszcze kilka tygodni po ich zniknięciu. Wobec takiego zapatrywania możnaby obecnie śmiało powiedzieć, iż niema wogóle dnia w roku, w którym ziemia nie podlegałaby takiemu domniemanemu wpływowi komety, tembardziej, że, jak wiemy obecnie, gdy kometa ginie dla naszego oka, to jedynie dlatego, iż nie wypełnione są warunki, w jakich kometa jest widzialną, w istocie bowiem nadal ona istnieje na niebie, dla nas niewidzialna. Z tego wypływa, iż gdybyśmy chcieli przypuścić istnienie jakiegoś działania komet na ziemię, musielibyśmy uznać ciągłe istnienie tego wpływu, z wyjątkiem niewielkich przerw pomiędzy ukazaniem się dwóch komet. Oczywiście, zbadanie tego wpływu nie doprowadziłoby do żadnych wniosków, wykazałoby tylko bezzasadność rezultatów, opartych na podstawach wręcz przeciwnych. Wobec tego jednakże, co wyżej powiedzieliśmy, badanie to byłoby zupełnie zbytecznem.
Pośród komet, ukazujących się corocznie na niebie, jest tylko bardzo niewielka liczba takich, które ukazywały się już poprzednio i których powrót jest oczekiwany. Daleko większa ich część zjawia się na niebie zupełnie niespodzianie i posiada drogi paraboliczne, albo też bardzo do parabolicznych zbliżone. Stąd to niebezpieczeństwo spotkania się z kometą zdaje się bez przerwy wisieć nad ziemią, i w istocie możliwość takiego spotkania nie jest wykluczoną. Z komet, krążących dokoła słońca w elipsach, niektóre w części przysłonecznej swych dróg, jak stwierdzono, mogą się zbliżać do drogi ziemskiej na odległość bardzo niewielką, a nawet mogą ją przecinać. Spotkanie się takiej komety z ziemią, również jest możliwem, trzeba tylko, ażeby kometa i ziemia znalazły się jednocześnie w punkcie przecięcia ich dróg. Na tych podstawach, wywnioskowanych naukowo, opiera się obawa przed kometami nowych czasów. Ta nowsza obawa komet również już posiada swoją historyę.
Po raz pierwszy obawa ta przybrała szersze rozmiary w 1772 r. w Paryżu, kiedy sławny astronom Lalande zawiadomił akademię o zamierzonem wygłoszeniu odczytu p. t.: „O kometach, które mogą zbliżyć się do ziemi“. Ludność Paryża była bardzo zaciekawioną co też uczony specyalista wypowie w tej kwestyi i czekała z niecierpliwością sprawozdań z odczytu. Skutkiem nawału innego materyału zapowiedziany odczyt w dniu naznaczonym do skutku nie doszedł. Publiczność, oczekująca od tego odczytu czegoś wielce smutnego, niewygłoszenie go przypisała innym przyczynom. Nie wiadomo na czem oparta, rozeszła się po mieście wieść, iż Lalande miał zamiar przepowiedzieć na 12 maja zburzenie ziemi skutkiem spotkania się z kometą, lecz policya mu tego wzbroniła. Dość było tej niedorzecznej pogłoski do wywołania w mieście ogromnego wzburzenia i trwogi, która wkrótce przeniosła się na prowincyę, a dotarła nawet po za granice Francyi, chociaż nie przybrała tam takich rozmiarów. Z nieopisaną trwogą oczekiwano nadejścia tego strasznego dnia, kościoły były przepełnione modlącymi się, księża nie byli w stanie wyspowiadać wszystkich, cisnących się do konfesyonału. Jeden z księży, jak mówi anegdota, nie mogąc sobie dać rady, gdyż dniem i nocą oblegali go kający się grzesznicy, wygłosił z ambony dla uspokojenia ludzkości, iż astronomowie odłożyli koniec świata jeszcze na miesiąc, ażeby wszyscy grzesznicy mogli się wyspowiadać spokojnie; zapewnienie kapłana poskutkowało i ludzie już nie tak gorączkowo cisnęli się do spowiedzi. Nagłe śmierci, poronienia, spowodowane przestrachem, były wtedy na porządku dziennym. Dopiero kiedy minął 12-ty maj i nie zaszło nic nadzwyczajnego, umysły się uspokoiły.
Tego rodzaju zdarzenia, choć może w nieco odmiennej formie, powtarzały się kilkakrotnie w ciągu bieżącego stulecia. Do rozszerzenia rozmaitych trwożnych, a najczęściej bezpodstawnych wieści, przyczyniało się w stopniu silnym dziennikarstwo, chcące zarobić na sensacyi. Rozmaici reporterzy podchwytywali zdania, pochodzące od astronomów, i przekręciwszy je własnowolnie, albo też skutkiem błędnego zrozumienia, puszczali w obieg, jako niezbite prawdy. W naszem stuleciu pierwszą poważniejszą obawę wzbudziła znana kometa peryodyczna, odkryta 27 lutego 1826 r. przez austryackiego oficera Bielę i nosząca dotychczas nazwę komety Bieli, chociaż obecnie w swej pierwotnej postaci, jako kometa, już nie istnieje. Do tej komety powrócimy jeszcze przy innej sposobności.
Położenie orbity komety Bieli jest, jak rachunki wykazały, takie, iż, gdy w 1826 r. kometa ta, przechodząc z półkuli północnej do południowej, znalazła się w płaszczyźnie drogi ziemskiej i w węźle zstępującym swej drogi, na moment znalazła się ona także w samej orbicie ziemskiej. Kometa Bieli okazała się peryodyczną z okresem obiegu 6 lat i miała powrócić w 1832 r. Znany astronom Olbers pierwszy zwrócił uwagę na wielkie zbliżenie się komety Bieli do drogi ziemskiej, w chwili przejścia przez węzeł zstępujący i obliczył, iż 29 października 1832 r. powłoka komety Bieli przetnie drogę ziemską, odległość zaś środka komety od drogi ziemskiej wynosić będzie tylko 32,000 kilometrów.
Ziemia przechodzi przez ten punkt swej drogi, w którym znajduje się węzeł zstępujący komety Bieli, dopiero 30 listopada, musiała zatem po przejściu komety przez ten punkt biedz jeszcze przez miesiąc, aby go dosięgnąć. Wiemy, że ziemia na sekundę przebiega 30 kilometrów, skąd wypada, iż najmniejsza odległość pomiędzy ziemią a kometą musiała wynosić co najmniej 75 milionów kilometrów. Dzienniki, ogłaszające tę wiadomość, utożsamiły drogę ziemską z ziemią i zawiadomiły ogół, iż astronomowie przepowiadają na 29-go października spotkanie się komety z ziemią. Nastąpiła trudna do opisania panika, nie rozmawiano o niczem, jak o zbliżającej się katastrofie. Wprawdzie prostowano później, że niema to być spotkanie z ziemią, ale z drogą ziemską, jednakże nie wiele to skutkowało. Szerokie masy, nie obeznane z teoretycznemi podstawami astronomii, przez drogę ziemi rozumieją coś materyalnego, coś w istocie zawieszonego w przestrzeni. Rozumowano więc w ten sposób, iż wprawdzie spotkanie bezpośrednie z ziemią nie nastąpi, jednakże takie gwałtowne uderzenie o drogę ziemską może spowodować wykolejenie się ziemi, wyrzucenie jej gdzieś w przestrzeń, gdzie ludzkość musiałaby zginąć, nie tak wprawdzie gwałtownie, jak pierwotnie przypuszczano, ale powoli z powodu braku słońca, lub też dla innych przyczyn, których na razie nie da się przewidzieć. Dopiero specyalnie napisana broszura, wyjaśniająca przystępnie wszystkie szczegóły oczekiwanego zjawiska, zdołała przytłumić obawy, które poczęły przybierać rozmiary zastraszające.
Wieści o końcu świata skutkiem spotkania się z kometą kolportowano również w r. 1848. Spodziewano się wówczas powrotu komety z roku 1556, którą uważano za identyczną z kometą w r. 1264. W rzeczywistości zaś nietylko sam powrót był bardzo problematycznym, ale tembardziej bezpodstawnem przypuszczenie o niebezpieczeństwie, jakie ta kometa ze sobą miała przynieść. W istocie kometa ta wcale się nie pojawiła; pomimo to wiele pism brukowych doniosło o jej pojawieniu się i szczęśliwem minięciu niebezpieczeństwa. Kiedy w r. 1857 ukazała się na niebie wspaniała kometa Donatiego, tej znowu przypaść miała rola burzycielki ziemi, chociaż obliczone elementy jej drogi nie dawały najmniejszej podstawy do tego rodzaju przypuszczeń. W r. 1899 katastrofą groziło ziemi spotkanie się z kometą, odkrytą w roku 1866 przez Templa, która miała się spotkać z ziemią 13 listopada tego roku. W rzeczywistości chodziło tu o rój gwiazd spadających, pochodzących od tej komety, zwanych Leonidami, który w tym czasie miał osiągnąć swoje maximum. Tym zjawiskiem obszerniej zajmuje się rozdział ostatni.
W tej chwili znowu stoimy wobec przepowiedni końca świata, którego powodem ma być przejście przez ogon komety Halleya d. 19 maja r. b. Bliższemi szczegółami tego spotkania zajmiemy się poniżej.
Stwierdzona na drodze naukowej możliwość zetknięcia się ziemi z kometą daje, jak widzieliśmy, obawom niejaką podstawę. Jednakże nie wszystko, co jest możliwem, potrzebuje zaraz napełniać niepokojem. Wszyscy wiemy, że musimy umrzeć, nikt nie zaprzecza możliwości, że jutro żyć nie będzie, a jednakże w przedsięwzięciach swoich na tę możliwość bardzo mało zwracamy uwagę. Bez drżenia serca siadamy do wagonu kolejowego, pomimo tylu katastrof kolejowych, o jakich nam nieustannie pisma donoszą. Wyobraźmy sobie jakąkolwiek katastrofę, jakiej moglibyśmy ulec, to prawdopodobieństwo każdej z nich będzie większem, aniżeli prawdopodobieństwo spotkania się ziemi z jądrem komety. Jakiem jest to prawdopodobieństwo, wypływa z następującego rozumowania.
Wspomnieliśmy już, iż komety są to fragmenty materyi, unoszącej się w przestrzeni międzygwiazdowej, które, skutkiem ruchu własnego, prawdopodobnie bardzo powolnego, i ruchu własnego całego naszego układu słonecznego w przestrzeni, dostają się w sferę działalności naszego słońca, które zmusza je do zakreślenia drogi względem siebie. Droga ta, zgodnie z prawami ciążenia powszechnego, musi mieć kształt jednego z trzech przecięć stożkowych, t. j. może być hyperboliczną, paraboliczną lub eliptyczną. Komety, zakreślające parabolę lub hyperbolę, tylko raz jeden przechodzą przez swój punkt przysłoneczny i następnie opuszczają nasz układ. Tylko komety, zakreślające drogę eliptyczną, mogą pozostać na zawsze w naszym układzie. Ileż komet przecina nasz układ i ile w nim pozostaje?
Te komety, które jesteśmy w stanie obserwować czy to gołem okiem, czy to przez teleskop, stanowią tylko drobną cząstkę tych, które mają punkt przysłoneczny w granicach naszego układu planetarnego. Kometa staje się dostępną dla naszych obserwacyi tylko wówczas, jeżeli dostatecznie zbliży się do słońca i jednocześnie do ziemi, ażeby światło jej, które jest po części odbitem światłem słonecznem, po części zaś własnem jej światłem, lecz również dopiero przez wpływ słońca wywołanem, w dostatecznej ilości dochodziło do ziemi. Odległość przeważnej części obserwowanych komet od słońca i od ziemi nie przenosi odległości ziemi od słońca i stosunkowo rzadko tylko zdarzają się odległości większe. Śród komet, obserwowanych w ostatnich 100 latach, 180 miało punkt przysłoneczny wewnątrz drogi ziemskiej, około 80 zaś zewnątrz tej drogi; komet, które w punkcie przysłonecznym były więcej niż 2 razy odległe od słońca niż ziemia, znamy zaledwie 7, a do wyjątków należy kometa r. 1729, która w punkcie przysłonecznym była od słońca 4 razy bardziej odległą, niż ziemia. Znane są natomiast dosyć liczne komety, których punkt przysłoneczny znajduje się wewnątrz drogi Merkurego, a komety z lat 1668, 1680, 1843 I., 1882 II. zbliżyły się do słońca mniej niż na ⅟150 odległość ziemi od słońca. Najbliższą słońca ze wszystkich komet dotychczas widzianych była kometa z r. 1843, która w chwili przejścia przez punkt przysłoneczny była oddaloną od środka słońca zaledwie na 17.000 mil, a od jego powierzchni tylko na 7.000 mil; przy najlżejszej zmianie kierunku musiałaby ona upaść na słońce. Osiągnęła ona szybkość 79 mil na sekundę i w przeciągu 131 minut zakreśliła łuk 180°, gdy na zakreślenie drugich 180° swej drogi będzie potrzebowała aż 533 lat, takim bowiem jest obliczony dla tej komety okres obiegu.
Komety wogóle widziane są tylko na krótko przed dojściem do punktu przysłonecznego i giną dla nas wkrótce po przejściu przez ten punkt. Część drogi, którą przed naszemi oczami przebiega kometa, jest w ogólności tylko małym ułamkiem całej drogi, i czas widzialności tylko małym ułamkiem całego okresu obiegu. Ponieważ szybkość komet w tej części ich drogi jest największą, więc zbliżają się one do słońca nader szybko i równie szybko oddalają się. Najczęściej kometa może być widzianą przez 2—3 miesiące, czasami jednakże zaledwie tylko kilka tygodni lub dni, a tylko przy wyjątkowo dogodnych warunkach widzialności przez rok i dłużej.
Długo, bo przez 9 miesięcy, obserwowaną była kometa Donatiego z r. 1858, gdyż zdołano ją odkryć jako małą plamkę już wówczas, gdy odległość jej od słońca wynosiła 47 milionów mil, a od ziemi nawet 50 milionów. Później zbliżyła się ona do słońca na dwadzieścia kilka milionów mil. Wyjątkowo długo, bo aż 17 miesięcy, widziano kometę r. 1811, a unikatem w swoim rodzaju była kometa r. 1889 I., którą obserwowano od 2 września 1888 r. do 1 maja 1891 r., t. j. przez 971 dni. Odległość jej od słońca w chwili zniknięcia była 8⋅2 razy większą od odległości ziemi od słońca, t. j. kometa znajdowała się wówczas pomiędzy drogami Jowisza i Saturna. Nigdy przedtem ani potem nie udało się dostrzec komety pogrążonej w takich głębiach układu planetarnego.
Z faktów powyżej przytoczonych wypływa, iż bezpośredniej odpowiedzi na pytanie co do liczby komet, błądzących po naszym układzie, dać nie możemy. Możemy tylko wysnuć prawdopodobną liczbę, opierając się na tem, co nam umożliwiła obserwacya i na hypotezach, w przybliżeniu odpowiadających istotnemu stanowi rzeczy.
W rozmieszczeniu punktów przysłonecznych znanych komet nie dostrzegamy żadnej prawidłowości: rozmieszczone one są w przybliżeniu prawie równomiernie w tej przestrzeni, w jakiej komety ze względów wyżej przytoczonych mogą być obserwowane. Ponieważ położenia te zależne są ściśle od względnej szybkości komety w wszechświecie i szybkości słońca w jego ruchu przestrzennym, jak również od kąta, utworzonego przez kierunki tych dwóch ruchów, więc stąd wypływa, iż ruchy owych fragmentów materyi w wszechświecie, które stają się przez wpływ słońca kometami, nie wykazują żadnej prawidłowości, co zresztą już a priori zupełnie wydaje się prawdopodobnem.
Wnosić stąd można, iż taki w przybliżeniu równomierny rozkład punktów przysłonecznych istnieje nietylko w tej, stosunkowo niewielkiej, sferze, w której to jesteśmy w stanie stwierdzić, ale i wewnątrz całej sfery, w której wpływ przyciągania słonecznego jest przeważający.
Weźmy za punkt wyjścia naszych rozumowań tylko te komety, które obserwowane były od początku XIX stulecia, gdyż w poprzednich stuleciach obserwowano komety tylko przygodnie, i to jedynie widzialne gołem okiem. W ostatniem stuleciu, dzięki udoskonalonym teleskopom i podziwu godnej pilności licznych astronomów, tylko nie wiele z tych komet, które można było widzieć, ukryło się przed wiadomością ludzką. W każdym razie za podstawę rozumowań przyjmujemy raczej mniejszą liczbę, aniżeli prawdziwą, a zatem i wyniki raczej będą za małe, aniżeli za wielkie.
Jak wyżej powiedziano, obserwowanych było w ostatnich 100 latach 150 przejść rozmaitych komet przez punkt przysłoneczny (komety peryodyczne rachowano tylko po razie), leżący bliżej słońca, aniżeli ziemia. Wszystkie te punkty przysłoneczne przypadają na sferę, zakreśloną dokoła słońca promieniem, równym odległości ziemi od słońca. Jeżeli zakreślimy kulę promieniem, równym odległości Neptuna, krańcowej planety naszego układu, od słońca, to, ponieważ promień drogi Neptuna jest 30 razy większy od promienia drogi ziemskiej, objętość tej kuli będzie 27,000 razy większą od pierwszej. Liczba punktów przysłonecznych w przestrzeni, zajętej przez tę kulę, wobec przyjętego równomiernego ich rozmieszczenia, będzie zatem 150 razy 27,000 czyli 4,050,000. Czyni to przecięciowo 40,500 komet rocznie.
Gdyby zatem każda kometa zakreślała krzywą otwartą, t. j. parabolę lub hyperbolę i raz jeden tylko przeszła przez punkt przysłoneczny, ażeby następnie porzucić nasz układ i powrócić do międzygwiazdowej próżni, to co najmniej 40,500 komet na rok przecinałoby we wszystkich kierunkach nasz układ planetarny w granicach drogi Neptuna.
W rzeczywistości jednakże nie wszystkie komety, które obserwujemy, są nowe, t. j. pierwszy raz przeszły przez punkt przysłoneczny; są między niemi niewątpliwie i takie, które zakreślają dokoła słońca elipsy; te ostatnie okrążyły słońce już prawdopodobnie niejednokrotnie, lecz w okresach, wynoszących zapewne całe tysiące lat, skutkiem czego o ich poprzednich przejściach przez punkt przysłoneczny nic wiedzieć nie możemy. Co więcej, komety drugiego rodzaju są prawdopodobnie liczniejsze.
Otóż badania teoretyczne wykazały, iż drogi paraboliczne są bardzo mało prawdopodobne i że drogi hyperboliczne są o wiele prawdopodobniejsze od eliptycznych, że w tych razach, gdy dla komety obrachowuje się elementy paraboliczne, droga komety jest w przybliżeniu 10 razy tak często hyperboliczną, jak eliptyczną, t. j., iż na dziesięć komet, przecinających nasz układ, tylko jedna pozostaje w nim na stałe.
Pomimo to z tej liczby 40,500 komet daleko więcej ma drogi eliptyczne aniżeli hyperboliczne, a to z tego powodu, iż wszystkie komety z drogą eliptyczną, które raz dostały się do naszego układu, musiały w nim pozostać (z nielicznymi wyjątkami), i przez miliony lat istnienia układu planetarnego musiało się ich nazbierać tyle, iż co rok tysiące ich, pomimo bardzo długich okresów obiegu, przechodzą przez swe punkty przysłoneczne. Pośród 150 komet ostatniego stulecia obliczone są 54 komety z drogami eliptycznemi, 6 zaś tylko z drogami hyperbolicznemi. Pozostałe 90 komet, dla których obliczono drogi paraboliczne, dzielą się też prawdopodobnie na dwie powyższe kategorye w stosunku 54:6. Stosując taki sam podział do liczby 40,500, otrzymamy dla całego układu w ciągu roku 33,750 komet peryodycznych, a 6,750 takich, które tylko raz jeden przecinają układ i oddalają się od niego po hyperboli. Gdy jeszcze uwzględnimy, że prawdopodobieństwo drogi hyperbolicznej jest 10 razy większem, niż prawdopodobieństwo drogi eliptycznej, okaże się, iż 6750:10=675 komet peryodycznych rocznie przybywa naszemu układowi i te w nim pozostają.
Teraz zapytajmy się, ile komet trzyma na uwięzi siłą swą przyciągającą nasze słońce? Odpowiedź przybliżona byłaby łatwa, gdybyśmy wiedzieli, jak długo układ nasz planetarny w obecnej postaci istnieje. Na to pytanie naturalnie dokładnej odpowiedzi nie mamy, pomimo iż matematycy, astronomowie i geologowie ciągle nad tem łamią sobie głowy. Przypuśćmy, iż racyę mają geologowie, którzy twierdzą, iż na utworzenie się pokładów skorupy ziemskiej potrzeba było 500,000,000 lat. Ziemia wprawdzie nie jest najstarszą planetą, ale przyjmijmy powyżej podany jej wiek za wiek naszego układu planetarnego; przyjmijmy dalej, że przez cały ten przeciąg czasu słońce chwytało corocznie przecięciowo po 675 komet, to otrzymamy, iż liczba komet naszego układu wynosi 3,375,000,000,000, o ile naturalnie komety są tak trwałymi utworami, jak np. planety.
Dowiemy się w dalszym ciągu, iż komety z biegiem czasu ulegają rozkładowi, jednakowoż potrzeba na to niewątpliwie długich okresów czasu i w każdym razie miliony komet w swej postaci właściwej okrążają słońce. Nie mylił się zatem Kepler, który utrzymywał, iż komety są tak liczne, jak ryby w oceanie.
Wobec tak wielkiej liczby komet, prawdopodobieństwo spotkania się komety z jakąś planetą, w szczególności zaś z ziemią, musi się wydać bardzo wielkiem. W rzeczywistości jednakże jest ono bardzo małem, co wypływa z następującego rozumowania. Musimy tu rozróżnić prawdopodobieństwo spotkania z kometą, nowo przybywającą z przestrzeni do naszego układu, i z kometą peryodyczną.
Z ziemią oczywiście, może się spotkać tylko taka kometa, której punkt przysłoneczny znajduje się bliżej słońca aniżeli ziemia, w przeciwnym bowiem razie droga ziemi z drogą komety przecinać się nie może, a spotkanie tylko w takim punkcie przecięcia jest możliwem. Ze 150 komet ostatniego stulecia możemy liczyć, według wyżej wyłuszczonego, 16 do 17 nowych, z których 15 przypada na nieperyodyczne, pozostałe 133 komet należą do peryodycznych.
Z rachunków Olbersa wypada, iż, jeżeli przypuścimy, że średnica komety jest 4 razy mniejszą od średnicy ziemi, to na 280 milionów wypadków możliwych, tylko jeden prawdopodobnie będzie dla ziemi niekorzystny, t. j. na 280 milionów komet, mających punkt przysłoneczny wewnątrz orbity ziemskiej, tylko jedna, przybywając do naszego układu, spotka się z ziemią. Ponieważ przyjmujemy, iż 17 takich komet przybywa do nas na 100 lat, więc spotkanie z taką przybywającą kometą zdarza się tylko raz na 1647 milionów lat. Wobec tego, iż przyjęliśmy dla ziemi wiek 500 milionów lat, prawdopodobnie spotkanie takie dotychczas nie miało miejsca, a jeżeli już się zdarzyło, to drugie zdarzy się dopiero w czasie, kiedy słońce prawdopodobnie już świecić przestanie.
Dotychczas mówiliśmy jednakże tylko o przybywających do nas nowych kometach. Pośród tych komet jest niewątpliwie pewna liczba takich, które przecinają orbitę ziemską, a nie spotykają się z ziemią tylko dlatego, że ziemia w chwili przejścia komety przez jej drogę znajdowała się w innym punkcie swej drogi. Jeżeli taka kometa, której droga przecina drogę ziemską, jest peryodyczną, to za każdym razem, gdy kometa przechodzi przez węzeł swej drogi (t. j. punkt przecięcia tej drogi z płaszczyzną ekliptyki), możliwem jest spotkanie z ziemią, trzeba tylko, ażeby ziemia również znalazła się w tym węźle. Wobec niewspółmierności okresów obiegu komety i obiegu ziemi w epoce każdego znalezienia się komety w węźle ziemia zajmować będzie inny punkt swej drogi. Ażeby się jednakże znalazła w takim punkcie swej drogi, w którymby, po uwzględnieniu przyjętych rozmiarów ziemi i komety, zetknięcie się było możliwem, prawdopodobieństwo jest bardzo małe. Rachunek wykazuje, iż przy długości orbity ziemskiej 125,000,000 mil i promieniu komety, wynoszącym ¼ promienia ziemi, w przypuszczeniu, że w chwili przejścia komety przez węzeł ziemia znajduje się za każdym razem w innym punkcie drogi, o 1,250 mil odległym od poprzedniego, spotkanie z kometą byłoby prawdopodobnem dopiero za 100,000-cznem przejściem przez węzeł. Jeżeli zatem okres obiegu wynosi 6 lat, to, przy założeniach przytoczonych, spotkanie byłoby możliwem raz na 600,000 lat. W istocie jednakże należałoby uwzględnić nie 100,000 punktów drogi ziemskiej, ale miliardy, wobec czego prawdopodobieństwo spotkania zmniejszy się wielokrotnie. Jeżeli jeszcze zauważymy, iż przeważna liczba komet ma okresy obiegu, wynoszące setki i tysiące lat, to możemy pojąć, jak małem jest prawdopodobieństwo spotkania się ziemi nawet z taką kometą peryodyczną, która w jednym swoim węźle przecina dokładnie drogę ziemską.
Z poprzedniej statystyki komet wypływa, że przecięciowo 3 komety peryodyczne na 200 lat, które zbliżają się w punkcie przysłonecznym bardziej do słońca niż ziemia, przybywają naszemu układowi, co przez 500 milionów lat uczyniło 7,500,000 komet, z tych zaś znów 180-ta część (mniej więcej, jeżeli przypuścimy jednakowe prawdopodobieństwo wszystkich pochyłości) ma płaszczyzny tylko w granicach 1 stopnia pochylone względem płaszczyzny ekliptyki; takich komet zatem jest około 42,000. Dalej jest pewna liczba komet, które, pomimo znacznej pochyłości płaszczyzn ich dróg, przecinają drogę ziemską w jednym z węzłów. Nie wiemy wprawdzie, ile ich jest, ale gdy wogóle wszystkich dla tych niebezpiecznych przyjmiemy liczbę 10,000, to liczba ta będzie raczej za wielką niż za małą. Wobec tego prawdopodobieństwo spotkania powiększy się 100,000 razy, ale, pomimo to, pozostanie tak małem, iż każdy fakt, możliwy w życiu, każda najproblematyczniejsza wygrana na loteryi, każdy jakikolwiek szczególny rodzaj śmierci, jaki nas jutro spotkać może, jest prawdopodobniejszy od takiego spotkania. Newcomb powiada, iż prędzej ślepy, strzelając w jakiejkolwiek chwili na chybił trafił, trafi kulą przelatującą dziką kaczkę, aniżeli ziemia spotka się z kometą o rozmiarach wyżej przyjętych.
Takie rozmiary, przyjęte dla komety, są jednakowoż bezsprzecznie za małe. U komet wogóle należy rozróżniać 3 części: jądro, głowę i ogon. Wszystkie te 3 części posiadają zazwyczaj tylko większe komety, widzialne gołem okiem. Komety teleskopowe zwykle nie mają jądra, ani ogona. Na 16 komet teleskopowych, obserwowanych przez Herschla, tylko 2 zdradzały ślady jąder. Gdy kometa ma jądro, to jest ono otoczone znacznie większych rozmiarów grzywą jasną, która wraz z jądrem tworzy głowę komety. Otóż poprzednio przyjętym rozmiarom komety odpowiadają przecięciowo rozmiary jąder, które zresztą częściej są mniejsze, aniżeli większe. Średnica jąder większości znanych komet nie dosięga 100 mil. Najmniejsze ze znanych jąder posiadała kometa z r. 1798, średnica jego miała tylko 5 mil. Kometa z r. 1799 miała jądro o średnicy 77 mil., jądro komety r. 1711 miało średnicę 93 mil., komety Donatiego z 1818 r. 110 mil itd. Wyjątkowo wielkie jądro posiadała kometa r. 1845 II., średnica jego miała aż 1.500 mil długości, było ono zatem pod względem objętości tylko niespełna 2 razy mniejszem od ziemi.
Powyżej przytoczone prawdopodobieństwo jest zatem w ogólności prawdopodobieństwem spotkania się z jądrem komety. W tym razie jednakże liczby lat dla prawdopodobieństwa spotkania należałoby jeszcze tyle razy powiększyć, ile komet wogóle przypada na jedną kometę z jądrem. Prawdopodobieństwo zaś zetknięcia się ziemi z jakąkolwiek częścią całej głowy komety jest już znacznie większem, mianowicie tyle razy większem, ile razy głowa komety jest większą od poprzednio przyjętych rozmiarów dla komety.
Głowy komet bywają niekiedy bardzo duże, niekiedy całe tysiące razy większe od jąder. Dotyczy to tak wielkości pozornych, widzianych z ziemi, jak i rzeczywistych. Najmniejszą z dotychczas obserwowanych głów miała jedna z komet r. 1847, średnica jej jednakże miała pomimo to 4.000 mil długości, kometa Enchego w czasie jednego z jej pojawień się (w r. 1828 28 października) miała średnicę 63.000 mil, a kometa r. 1811, miała olbrzymią głowę o 260.000 milowej średnicy, w której zatem mogły się pomieścić blisko 3 miliony takich kul jak nasza ziemia. Pozorna wielkość głów komet zawsze wynosi kilka minut, kometa zaś roku 1861 III. (Tuttle), miała głowę wielkości księżyca, a przedmioty, przez nią oświetlone, rzucały wyraźny cień. Widzimy zatem, iż spotkanie ziemi z głową komety w niektórych wypadkach już wówczas jest możliwem, gdy odległość środka ziemi od środka komety wynosi całe setki tysięcy mil. Na zasadzie rozumowań, podobnych do poprzednich, wypływa, iż już w okresie niewielu stuleci, jedno spotkanie ziemi z głową komety, (mianowicie peryodycznej), jest prawdopodobnem. Przyjmujemy tu naturalnie, iż wszystkie komety, jakie kiedykolwiek zostały składowemi częściami naszego układu, krążą w nim nieprzerwanie w pierwotnej swej postaci, jako komety.
Jeżeli weźmiemy teraz pod uwagę ogony komet, to spotkanie się ziemi z ogonem komety okaże się jeszcze o wiele bardziej prawdopodobnem.
Komety z ogonami są zjawiskami jeszcze rzadszemi niż komety z jądrami i tylko wyjątkowo zdarzają się śród komet teleskopowych. Wogóle prawie wszystkie komety w chwili ich odkrycia nie posiadają ogonów, dopiero w miarę zbliżenia się do słońca, rozwijają się ogony pod oczywistym wpływem słońca. Przeważnie tylko komety duże, widzialne gołem okiem, posiadają ogon.
Ponieważ komety z ogonami tylko przecięciowo co cztery lata się pojawiają, więc niebezpieczeństwo dostania się do ogona komety również tylko przecięciowo w takich odstępach czasu zagrażać nam może; w rzeczywistości jednakże zachodzi ono znacznie rzadziej, a to z powodów następujących.
Przedewszystkiem wiadomo, a odkrycie to dokonanem zostało już w wieku XVI, niezależnie przez Fracastora i Piotra Apiana, że ogony komet są odwrócone od słońca. Jeżeli zatem punkt przysłoneczny komety, leży nazewnątrz drogi ziemskiej, to ogon również zawsze leży nazewnątrz drogi ziemskiej i nigdy ziemi spotkać nie może. Są wprawdzie nieliczne wyjątki, że komety mają ogon zwrócony ku słońcu, ale wówczas znajdują się one zawsze w bliskości słońca, wewnątrz orbity ziemskiej, zatem i w tym razie ogon zawsze pozostaje odwróconym od ziemi i spotkać się z nią nie może.
Widzimy ztąd, iż obawiać się spotkania z ogonem komety, mamy prawo tylko wówczas, gdy kometa jest bliżej słońca aniżeli ziemia i ma ogon odwrócony od słońca. Ale i w tym razie nie zawsze jeszcze istnieje niebezpieczeństwo. Ogon komety bowiem nietylko jest zazwyczaj odwróconym od słońca, ale oś jego t. j. prosta, przechodząca od jądra w kierunku ogona przez środek ogona, leży zawsze w płaszczyźnie drogi komety, spotkanie zatem ziemi z ogonem komety jest możliwem tylko wówczas, jeżeli ruch komety odbywa się w tej samej płaszczyźnie, co ruch ziemi. Jeżeli zaś te dwie płaszczyzny tworzą ze sobą kąt, to ziemia z ogonem komety spotkać się może tylko w tym razie, gdy ziemia i kometa znajdą się jednocześnie na linii przecięcia tych dwóch płaszczyzn t. j., gdy kometa znajdzie się w węźle swej drogi w chwili, gdy długość ziemi równa się długości węzła drogi komety i to po jednej i tej samej stronie względem słońca. Wówczas ogon komety ma kierunek linii węzłów i zawadzić musi o ziemię, jeżeli tylko jest dostatecznie długi, aby jej dosięgnąć. Ponieważ komet, których płaszczyzny ściśle zlewałyby się z płaszczyzną drogi ziemskiej, może być tylko bardzo niewiele, więc właściwie głównie tu wchodzi w grę ten tylko drugi przypadek t. j., dostateczna długość ogona. Warunek ostatnio przytoczony jednakże również nie zawsze jest wypełniony. Ogony komet niekiedy bywają nadzwyczaj długie. Tak n. p. ogon komety r. 1811 miał długość 17 milionów mil, ogon komety r. 1680 20 milionów, a ogon komety r. 1843 aż 35 milionów mil; ogon tej ostatniej komety sięgał zatem aż za orbitę Marsa. Przykłady ogonów nader długich, choć nieco mniejszych od powyżej przytoczonych, są bardzo liczne, nie mniej liczne są wszakże i ogony znacznie krótsze od wymienionych, i znany jest w naszem stuleciu wypadek, iż jedynie z tego powodu nie nastąpiło spotkanie ziemi z ogonem, inne bowiem warunki, w których spotkanie musi nastąpić, wszystkie były wypełnione. Do tego przedmiotu powrócimy jeszcze później.
Skutkiem wielkich rozmiarów ogonów komet, pomimo tylu ograniczeń, prawdopodobieństwo spotkania z ogonem jest już dosyć znaczne i kilka razy na 100 lat zajśćby powinno.
Widzimy zatem z powyższych rozważań, iż jedynie spotkanie się ziemi z jądrem jest prawie nieprawdopodobne, co się zaś tyczy spotkania z głową lub ogonem, szczególnie z tym ostatnim, prawdopodobieństwo jest dosyć znaczne.