Obłomow/Część trzecia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Powiedział Oldze, że mówił z bratem gospodyni, prędko dodając, że ma nadzieję w tym tygodniu odstąpić komuś mieszkanie.
Olga przed obiadem wyjechała wraz z ciotką z wizytami, a Obłomow poszedł oglądać mieszkanie w pobliżu. Zwiedził dwa lokale. Za jeden, składający się z czterech pokoi, żądano cztery tysiące, za drugi — z pięciu, sześć tysięcy rubli.
— Strach! Strach! — wołał, zatykając sobie uszy i uciekając od zdziwionych stróżów. Dodawszy do tej sumy przeszło tysiąc rubli, które trzeba było zapłacić Pszenicynowej, Ilja Iljicz ze strachu nie zdołał nawet zliczyć wszystkiego i, przyśpieszywszy kroku, pobiegł do Olgi.
Tu zastał już liczne towarzystwo. Olga była ożywiona, grała i śpiewała. Wszyscy byli zachwyceni, tylko Obłomow słuchał roztargniony, chociaż ona grała i śpiewała tylko dla niego. Chciała ażeby nie siedział, schyliwszy głowę i opuściwszy powieki, lecz aby cała jego istota zajęta była bezustannie.
— Przyjedź jutro do teatru. Mamy lożę — rzekła.
— Wieczorem, po błocie, tak daleko! — pomyślał.
Spojrzał jej w oczy i na uśmiech odpowiedział uśmiechem zgody.
— Zaabonuj się na fotel w teatrze — dodała. — W przyszłym tygodniu przyjadą Majewscy. Ciotka zaprosiła ich do loży.
Olga patrzyła mu w oczy, ażeby sprawdzić, czy on się ucieszy.
— Mój Boże! — pomyślał Obłomow z przestrachem — ja mam tylko trzysta rubli w kieszeni...
— Poproś barona. On tam zna wszystkich. Jutro posyła po fotele — dodała.
Uśmiechnęła się — i on się uśmiechnął, patrząc na nią. Poprosił barona, a baron z uśmiechem obiecał posłać po bilet.
— Narazie w fotelu, a potem, gdy już pokończysz swoje sprawy — mówiła Olga — będziesz miał prawo do miejsca w naszej loży.
I uśmiechnęła się znowu tak, jak wtedy, gdy się czuła szczęśliwą.
Ach, jakie szczęście roztoczyło się przed nim gdy Olga podniosła nieco zasłony czarującej przyszłości, przykrytej uśmiechami, jak kwiatami.
Obłomow zapomniał o braku pieniędzy. Nazajutrz rano, ujrzawszy przesuwający się koło jego okien plik papierów „braciszka“, przypomniał sobie, że trzeba poświadczyć pełnomocnictwo w Izbie sądowej. Poprosił więc o to Iwana Matwieicza, który, odczytawszy pełnomocnictwo, oświadczył, że jest tu może jeden punkt niejasny, ale przyrzekł go wyjaśnić.
Pełnomocnictwo było przepisane, zaświadczone i wysłane na pocztę. Obłomow z triumfem oświadczył to Oldze i uspokoił się na długo.
Cieszył się, że przed nadejściem odpowiedzi nie potrzeba będzie szukać nowego mieszkania i pieniądze powoli można będzie oszczędzać.
— I to mieszkanie byłoby wcale nie złe — myślał — ale daleko. Porządek zresztą jest tu dobry i wszystko idzie gładko.
W rzeczy samej gospodarstwo szło świetnie. Chociaż Obłomow prowadził własną kuchnię, jednak oko gospodyni i nad nią czuwało.
Ilja Iljicz, wszedłszy raz do kuchni, zastał Agafję Matwiejewnę ledwie nie w objęciach z Anisją.
Jeśli istnieje sympatja dusz, jeśli pokrewne serca odgadują się zdaleka, to nigdy nie dało się to lepiej sprawdzić, jak na sympatji Agafji Matwiejewny dla Anisji. Z pierwszego rzutu oka, z pierwszego słowa i ruchu kobiety te się poznały.
Z zachowania się Anisji, która, uzbrojona w szczotkę i ścierkę, z zawiniętemi rękawami, w pięć minut przyprowadziła do porządku kuchnię, od pół roku nie używaną szczotką zmiotła kurz z sufitu, ścian i ze stołu; robiła szerokie rozmachy miotłą po podłodze i po ławkach, w jednej chwili wymiotła z pieca popiół, od pół roku już tam leżący — Agafja Matwiejewna oceniła, jaką jest Anisja i że mogła by być w jej gospodarstwie doskonałą podręczną pomocnicą. Od tej chwili Anisja zajęła miejsce w jej sercu.
Anisja raz tylko ujrzawszy, jak Agafja Matwiejewna króluje w kuchni, jak sokolim okiem, choć bez brwi, widzi każdy niezręczny ruch niezgrabnej Akuliny; usłyszawszy jak grzmią jej rozkazy — wyjąć, postawić, ogrzać, posolić; jak na rynku jednym rzutem oka, a najwyżej dotknięciem palca oceni bez omyłki, ile kura ma miesięcy, czy ryba dawno zabita, kiedy zerwana z grządki pietruszka lub sałata — patrzyła na nią z podziwem i szacunkiem, pełnym lęku. Anisja zadecydowała, że minęła się z swojem przeznaczeniem. Właściwem polem jej działania nie powinna być kuchnia Obłomowa, gdzie jej pośpiech, wiecznie nerwowa gorączkowa ruchliwość, skierowana musiała być tylko na to, ażeby podchwycić w lot, upuszczony przez Zachara talerz lub szklankę. Jej doświadczenie i bystrość kombinacji spotykały się zawsze z ponurą zawiścią i gburowatą wyniosłością męża. Dwie kobiety zrozumiały się i zostały nierozłącznemi przyjaciółkami.
Gdy Obłomow nie jadł obiadu w domu, Anisja nie opuszczała kuchni gospodyni i z zamiłowania do swego zawodu rzucała się z kąta w kąt. Wstawiała, wyjmowała garnki i prawie równocześnie otwierała szafę, brała co jej było potrzeba i zamykała, zanim Akulina zrozumiała, o co chodzi.
Jako nagrodę otrzymywała Anisja obiad, sześć filiżanek kawy rano, i tyleż wieczorem i szczerą, długą pogawędkę, a niekiedy szeptaną rozmowę z samą gospodynią.
Gdy Obłomow obiadował w domu, gospodyni pomagała Anisji, udzielając jej wskazówek, kiedy należy wyjąć pieczeń z pieca, czy do sosu trzeba dodać trochę czerwonego wina lub śmietany lub w jaki sposób powinna przyrządzić rybę.
Ogromem nabytych wiadomości dzieliły się wzajemnie te kobiety nietylko w sprawach gospodarskich lub kulinarnych, lecz także odnoszących się do płótna, nici, szycia, prania bielizny, sukien, czyszczenia rękawiczek, koronek, wywabiania plam z różnych materyj, użyteczności różnych lekarstw domowych, ziół — wszystkiego, co wniosły w pewną sferę życia, spostrzegawczy umysł i wiekowe doświadczenie.
Ilja Iljicz wstawał o godzinie dziewiątej, czasem ujrzał przez ogrodzenie plikę papieru pod pachą zdążającego do urzędu „braciszka“, potem pił kawę. Kawa zawsze była smaczna, śmietanka gęsta, bułeczki na maśle, kruche. Potem zapalał cygaro i nasłuchiwał pilnie, jak gdaczą kwoki, piszczą kurczęta, jak ćwierkają kanarki i czyżyki, których Obłomow nie pozwolił zabrać z pokoju.
— Przypominają mi wieś — mówił.
Potem zabierał się do czytania. Kończy książkę rozpoczętą na letnisku. Czasem niedbale kładł się na kanapie — i czytał.
Cisza idealna. Niekiedy tylko jakiś żołnierz przeszedł ulicą, albo gromadka mużyków z toporami za pasem.
Rzadko kiedy zawitał w te strony jakiś handlarz i stanąwszy przed ogrodzeniem, pół godziny wrzeszczał: jabłka, arbuzy astrachańskie! — tak, że dla miłego spokoju trzeba coś było kupić.
Czasem przychodziła do niego córeczka gospodyni Masza powiedzieć od mamusi, że sprzedają opieńki i zapytać, czy nie kupić ich dla niego; albo wołał do siebie jej syna Wańkę, i pytał, czego się uczy, kazał mu cokolwiek przeczytać lub napisać, by się przekonać, czy dobrze czyta lub pisze.
Gdy dzieci nie zamknęły za sobą drzwi, widział gołą szyję i migające, wiecznie w ruchu łokcie i plecy gospodyni.
Ona bez ustanku przy robocie: coś prasuje, tłucze, trze i już się nie ceremonjuje, nie narzuca szalu, gdy spostrzeże, że Obłomow patrzy przez na pół otwarte drzwi, tylko uśmiechnie się i pilnie pracuje dalej.
Czasem z książką w ręku zbliżał się do drzwi, zajrzał i pogawędził z gospodynią.
— Pani zawsze przy robocie! — mówił.
Agafja Matwiejewna uśmiechała się i dalej pilnie mełła kawę, a łokieć jej tak zręcznie opisywał koła, że tylko migał przed oczyma Obłomowa.
— Zmęczy się pani — zauważał.
— Nie, przyzwyczaiłam się — i znowu młynek poczynał trzeszczeć.
— Czem się pani zajmuje, gdy niema roboty? — pytał.
— Jakto niema roboty! Robota jest zawsze: rano przyrządzić śniadanie, potem obiad, po obiedzie szyć, a wieczorem przygotować kolację.
— Jadacie wieczerzę?
— Jakże bez wieczerzy — jadamy. Przed świętem chodzimy na całonocne nabożeństwo.
— To bardzo pięknie — chwalił Obłomow. — A do której cerkwi chodzicie?
— Narodzenia Chrystusa Pana — to nasza parafja.
— A czy czytuje pani?
Tępym milczącym wzrokiem spojrzała na niego.
— Książki macie? — pytał?
— Braciszek ma, ale on nie czyta. Z restauracji otrzymujemy gazety, brat czasem coś głośno przeczyta, ale... Waniczka ma dużo książek.
— Czyż pani nigdy nie wypoczywa?
— Jak Boga kocham, nigdy! Prawdę mówię.
— A w teatrze bywa pani?
— Brat w święta bywa.
— A pani?
— Kiedy mam bywać! A z wieczerzą coby było? — spytała, bokiem spojrzawszy na Obłomowa.
— Kucharka mogłaby bez pani...
— Akulina? — ze zdziwieniem spytała. — Jakto może być! Co ona potrafi zrobić beze mnie! Wieczerza i do rana nie byłaby gotowa. Klucze od wszystkiego są zawsze u mnie.
Zapanowało milczenie. Obłomow z przyjemnością wpatrywał się w okrągłe ruchy jej łokci.
— Jakie pani ma ładne ręce! — zauważył nagle. — Możnaby je nawet malować!
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się i zawstydziła się trochę.
— Niewygodnie z rękawami — usprawiedliwiała się. — Teraz takie suknie, że rękawy trzebaby zasmarować.
Zamilkła. Obłomow milczał także.
— Skończę mleć kawę — mówiła gospodyni, niby do siebie — zacznę rąbać cukier na małe kawałki. Ach, żebym niezapomniała posłać jeszcze po cynamon.
— Pani powinnaby wyjść zamąż, z pani dzielna gospodyni — zauważył Obłomow.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się i poczęła przesypywać zmieloną kawę do szklanego słoika.
— Rzeczywiście — dodał.
— Kto mnie z dziećmi weźmie? — odpowiedziała i poczęła coś liczyć. — Dwadzieścia — rzekła zamyślona. — Czyż w rzeczy samej ona wszystkie położy?
Postawiwszy słój w szafie, pobiegła do kuchni. Ilja Iljicz wrócił do siebie i począł czytać.
— Taka jeszcze świeża i zdrowa kobieta, a jaka gospodyni! Dobrze, gdyby wyszła zamąż — myślał i utonął w zamyśleniu — o Oldze.
Obłomow w piękną pogodę wdziewał czapkę i obchodził okolicę. Trafiał na błoto, lub napadały na niego psy — więc wracał do domu.
W domu już nakryto do stołu. Czysto podano smaczne potrawy. Czasem przez drzwi przesunęła się naga ręka z talerzem — proszę spróbować naszego „piroga“.
— Cicho, dobrze w tej okolicy, tylko nudnie! — mówił Obłomow, jadąc na operę.
Razu pewnego, wróciwszy późno z teatru, prawie przez całą godzinę stukali we wrota razem z furmanem. Pies zachrypł, skacząc i ujadając na łańcuchu. Przemarzł, rozgniewał się i oświadczył, że nazajutrz opuści mieszkanie. Minął dzień jeden, drugi, przeszedł tydzień, Obłomow nie ruszał się.
Bardzo mu było przykro, że nie widywał Olgi codziennie, nie słyszał jej głosu, nie czytał w jej oczach niezmiennej miłości i szczęścia.
W miarę zbliżającej się zimy, widywali się sam na sam coraz rzadziej. Do Iljińskich przyjeżdżali goście, a Obłomow przez całe dnie nie mógł z nią zamienić paru słów. Porozumiewali się tylko spojrzeniem. W spojrzeniu jej było widać niekiedy zmęczenie i niecierpliwość. Z zachmurzonemi brwiami spoglądała na wszystkich gości. Obłomow parę razy się znudził i po obiedzie raz już nawet wziął kapelusz, i chciał odejść.
— Dokąd? — nagle ze zdziwieniem spytała Olga, stając obok niego i odbierając kapelusz.
— Do domu.
— Poco? — pytała dalej i wnet jedna brew podniosła się wyżej nieco. — Co pan ma do roboty w domu?
— Ja tak tylko... — mówił, rozszerzając senne powieki.
— Kto panu pozwolił? Czy się panu spać czasem nie zachciewa? — pytała, wpatrując się w niego.
— Co pani! — zaprzeczył. — Spać w dzień! Mnie tylko przykro.
Ilja Iljicz puścił kapelusz.
— Dzisiaj idziemy do teatru — rzekła.
— Nie do loży — dodał westchnąwszy.
— Cóż z tego? A to nic nie znaczy, że widzimy się przecie, że rozmawiamy w antrakcie, a przy odjeździe pomagasz mi wsiąść do powozu. Proszę być w teatrze! — rzekła tonem rozkazującym. — Cóż to nowego!
Musiał jechać do teatru. Ziewał, jak gdyby chciał połknąć całą scenę, skrobał się w kark i przekładał nogę na nogę.
— Ach, żeby już był koniec i można było siedzieć obok niej, nie włóczyć się tak daleko — myślał. — Po spędzeniu takiego lata jeszcze widywać się przelotnie, grać rolę zakochanego smarkacza... Prawdę powiedziawszy, dzisiaj byłbym już nie pojechał do teatru, gdybym był żonaty... Szósty raz z rzędu ta sama opera...
W czasie antraktu wszedł do loży Olgi i ledwie się docisnął do niej, otoczonej przez dwóch eleganckich panów. Po pięciu minutach wyszedł i zatrzymał się przed wejściem na widownię, w tłumie. Rozpoczął się akt. Każdy śpieszył na swoje miejsce. Panowie z loży Olgi byli tu także lecz nie spostrzegli Obłomowa.
— Co to za pan, który przed chwilą był w loży Iljinskich? — pytał jeden drugiego.
— Jakiś Obłomow — była lekceważąca odpowiedź.
— Cóż to za jeden?
— To... pomieszczyk, przyjaciel Sztolca.
— A! — z akcentem niby zdziwienia, brzmiała odpowiedź — przyjaciel Sztolca. Cóż on tu robi?
— Dieu sait.
I rozeszli się. Obłomowa bardzo dotknęła ta rozmowa.
Co za „jakiś Obłomow“, „co tu robi“, „Dieu sait“. Wszystko to huczało mu w głowie. Jakiś — co tu robi? Jakto — co robię? Kocham Olgę i... A jednak — już w towarzystwie powstało pytanie: co ja tu robię? Jakże to może tak pozostać? Trzeba coś zrobić.
Obłomow nie patrzył już na scenę, nie widział, jacy tam zjawiali się rycerze i kobiety, orkiestra grzmiała a on nic nie widział i nie słyszał. Ogląda się na strony i liczy, ilu znajomych jest w teatrze. Tu, tam — wszędzie siedzą, pytają jedni drugich: co to za pan wchodził do loży Olgi? Jakiś Obłomow — brzmi mu w uszach ze wszech stron. Tak, ja tylko — jakiś. Znają mnie tylko dlatego, że jestem przyjacielem Sztolca. Poco ja w loży Olgi? Dieu sait. Tam, tam, obaj ci panicze patrzą na mnie, potem na lożę Olgi.
Spojrzał na lożę — binokle Olgi zwrócone były na niego.
— Ach, mój Boże! — myślał, — ona oczu ze mnie nie spuszcza! Co ona znalazła we mnie? Skarbem jestem, czy co? O, teraz, zdaje się, na scenę wskazuje... ci panowie śmieją się podobno, patrząc na mnie... Boże! Boże!
Wzruszony, gwałtownie potarł ręką tył głowy i nogę na nogę założył. — Prosiła obu tych panów na herbatę, obiecała śpiewać Cavatinę i mnie kazała przyjechać — pomyślał.
— Nie, dzisiaj nie pojadę — pomyślał — trzeba się zdecydować zakończyć wszystko, a potem... Dlaczego odpowiedź nie nadchodzi, przecież pełnomocnictwo już wysłałem. Dawnobym wyjechał, lecz przed wyjazdem trzeba zaręczyć się z Olgą... Ach, ona ciągle patrzy na mnie... Prawdziwe nieszczęście!
Nie doczekawszy się końca opery, wrócił do Iljińskich. Powoli złe wrażenie zatarło się i znowu, wzruszony szczęściem, patrzył na Olgę. Sam na sam, słuchał, tłumiąc łzy, jej śpiewu przy wszystkich, a wróciwszy do domu, rozciągnął się na kanapie, nie dlatego, ażeby spać lub leżeć, jak kłoda drzewa, lecz marzyć o Oldze, bawić się w szczęście, wyobrażając sobie przyszłe swoje domowe życie, pełne spokoju, gdzie będzie promienieć Olga — i wszystko koło niej zabłyśnie.
Spoglądając we własną przyszłość, niekiedy niechcący, niekiedy umyślnie zaglądał także przez półotwarte drzwi na migające w powietrzu łokcie gospodyni.
Raz cisza w przyrodzie i w domu była idealna, ani hałasu kół powozów, ani stukania drzwi. W przedpokoju wahadło zegara regularnym ruchem obliczało czas i ćwierkały kanarki, ale to nietylko nie przerywało ciszy, lecz przeciwnie, nadawało jej pewien charakter życia.
Ilja Iljicz leżał niedbale na kanapie, bawiąc się pantoflem: spuszczał go na podłogę, podnosił nogą do góry, kręcił nim, pantofel padał, on go podchwytywał w powietrzu nogą... Wszedł Zachar i zatrzymał się we drzwiach.
— Ty poco? — niedbale spytał Obłomow.
Zachar milczał i patrzył wprost na niego, nie jak zwykle, bokiem.
— Co? — spytał Obłomow, spojrzawszy na niego ze zdziwieniem. — Czy „pirog“ już może gotów?
— Czy pan już znalazł inne mieszkanie?
— Nie jeszcze. Dlaczego pytasz?
— Bo ja nie wszystko rozpakowałem: naczynie, ubranie, kufry — wszystko to jeszcze leży na kupie na strychu. Czy mam wypakować?
— Poczekaj — odpowiedział roztargniony.
— To znaczy, że wesele będzie po Bożem Narodzeniu!
— Jakie wesele? — wstawszy nagle, zawołał Obłomow.
— Wiadomo czyje... pańskie przecie — rzekł Zachar z pewnością siebie, jak o rzeczy już zdecydowanej. — Przecież się pan żeni?
— Ja, żenię się? — Z kim? — z przestrachem zawołał Obłomow, spoglądając na Zachara ze zdziwieniem.
— Z panienką od Iljin...
Zachar jeszcze nie skończył mówić, gdy Obłomow porwał się nagle i przyskoczył prawie do jego twarzy.
— Co tobie, nieszczęsny! Kto ci taką myśl podsunął! — grzmiąc patetycznie, nacierał Ilja Iljicz na Zachara.
— Dlaczego ja — nieszczęsny! — bronił się Zachar, cofając się ku drzwiom. — A kto mówił? Ludzie od Iljińskich jeszcze w lecie gadali.
— Tsss... — zapsykał Obłomow, podniósłszy rękę do góry i grożąc Zacharowi. — Ani słowa więcej o tem!
— Czyż to ja wymyśliłem? — bronił się Zachar.
— Ani słowa więcej! — powtórzył Obłomow, groźnie patrząc na niego i drzwi wskazując.
Zachar wyszedł i westchnął tak głośno, że słychać było we wszystkich pokojach.
Obłomow nie mógł się opamiętać. Stał jeszcze na tem samem miejscu i z lękiem wpatrywał się w ten punkt, gdzie stał Zachar, potem z rozpaczą założył obie ręce na głowę i pogrążył się w fotelu.
— Ludzie już wiedzą! — szumiało mu w głowie. — Po przedpokojach, po kuchniach już gadają! Oto do czego doszło! On śmiał mnie pytać: kiedy wesele? A ciotka Olgi nic może jeszcze nie podejrzewa, a jeżeli podejrzewa, to może co złego... Ach, mój Boże! Co ona może pomyśleć? A ja? A Olga?
— Nieszczęsny! Co ja narobiłem! — myślał, przytulając twarz do poduszki kanapy. — Wesele! Ta chwila, pełna poezji w życiu zakochanych, wieniec szczęścia — o niem poczęli mówić lokaje, furmani, gdy jeszcze dotychczas nic stanowczego się nie postanowiło, gdy jeszcze odpowiedź ze wsi nie nadeszła, niema mieszkania, a portfel mój pusty...
Chwila poetyczna, nad którą myślał Obłomow, nagle poczęła tracić barwy, gdy tylko Zachar o niej wspomniał. Obłomow ujrzał drugą stronę medalu i dręcząc się, przewracał się z boku na bok, kładł się na grzbiecie, zrywał się, chodził po pokoju i znowu się kładł.
— Nie na dobre się zanosi! — myślał przerażony Zachar, siedząc w przedpokoju. — Djabli mnie nadali wyrwać się z tem!
— Skąd oni wiedzą? — martwił się Obłomow. — Olga milczała. Ja nawet lękałem się o tem myśleć, a w przedpokojach już zdecydowano! Oto czem się kończą widywania sam na sam, poezja poranków i wieczorów, namiętne spojrzenia i czarujące śpiewy! Ach, te poematy miłości nigdy nie kończą się dobrze! Trzeba stanąć najprzód na ślubnym kobiercu, a potem pływać w różanej atmosferze! Mój Boże! Mój Boże! Trzeba iść do ciotki, wziąć Olgę za rękę i powiedzieć: oto moja narzeczona! Ależ nic jeszcze nie przygotowałem: niema odpowiedzi ze wsi, pieniędzy... mieszkania!... Nie, trzeba najprzód wybić tę myśl ze łba Zacharowi, zdusić pogłoski, jak płomień, ażeby się nie rozszerzał, ażeby nie było ognia i dymu... Wesele! Co to jest wesele?
Uśmiechnął się na tę myśl, przypomniawszy sobie swoje dawne marzenia o poetycznym ideale wesela: długi welon, kwiat pomarańczowy, szept tłumu...
Ale barwa tych marzeń była już inną. W tłumie był brudny, niechlujny Zachar, cała służba Iljińskich, rząd powozów, obce, zimne, ciekawe tylko twarze. Potem coś mu się marzyło nudnego, strasznego...
— Trzeba tę myśl wybić Zacharowi z głowy, ażeby ją uważał za niedorzeczność — zdecydował się, wstrząsany naprzemian bądź nerwowem drżeniem, bądź rozważaniem tej sprawy.
Po godzinie zawołał znowu Zachara.
Zachar udał, że nie słyszy i począł cichutko wymykać się do kuchni. Już zdołał otworzyć drzwi bez skrzypnięcia, ale nie mógł przejść bokiem i drugą połowę drzwi tak mocno potrącił ramieniem, że obie z hałasem się otworzyły.
— Zachar! — rozkazująco zawołał Obłomow.
— Czego pan sobie życzy? — odezwał się.
— Chodź tutaj! — rzekł Ilja Iljicz.
— Czy trzeba co podać? Proszę mówić — podam.
— Chodź tutaj! — powoli i z naciskiem powtórzył Obłomow.
— Ach, że też śmierć nie przyjdzie! — zachrypiał Zachar, wchodząc do pokoju. — No, czego panu trzeba? — pytał, stanąwszy we drzwiach.
— Podejdź tutaj! — uroczyście — tajemniczym głosem rzekł Obłomow, wskazując mu miejsce tak blisko siebie, że gdyby istotnie Zachar posłuchał, musiałby chyba usiąść mu na kolanach.
— Gdzie ja tam pójdę? Tam ciasno. Ja i stąd słyszę — wymawiał się Zachar, stojąc uparcie przy drzwiach.
— Zbliż się! — mówię ci! — groźnie zawołał Obłomow.
Zachar zrobił krok i zatrzymał się, patrząc przez okno na chodzące po dziedzińcu kury i nastawiając, jak szczotkę swoje bokobrody do Obłomowa. Przebyta jedna chwila wzburzenia zmieniła Ilję Iljicza — twarz jego osunęła się, oczy biegały niespokojnie.
— Będę miał teraz! — myślał Zachar, pochmurniejąc coraz bardziej.
— Jak ty mogłeś z takiem niewłaściwem pytaniem zwrócić się do twego barina? — spytał Obłomow.
— Znowu rozpoczął! — myślał Zachar, mrugając oczyma i niespokojnie oczekując „ciężkich słów“.
— Pytam cię, skąd ci przyszła do mózgownicy taka głupia myśl? — powtórzył Obłomow.
Zachar milczał.
— Słyszysz, Zachar? Dlaczego pozwalasz sobie nietylko myśleć, ale mówić nawet?
— Proszę pozwolić, Ilja Iljicz, lepiej zawołam Anisję...
Cofnął się już ku drzwiom.
— Ja chcę mówić z tobą, a nie z Anisją — rzekł Obłomow. — Dlaczego wymyśliłeś taką niedorzeczność.
— Ja nie wymyśliłem... Służba od Iljińskich gadała.
— A im kto powiedział?
— Skąd ja mogę wiedzieć? Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Nikicie, Nikita Wasilisie, Wasilisa Anisji, Anisja mnie — bronił się Zachar.
— Boże! Boże! Wszyscy! — z przestrachem zawołał Obłomow. — Słyszysz ty?
Ilja Iljicz pięścią o stół uderzył.
— To być nie może!
— Dlaczego nie może być? — przerwał obojętnie Zachar. — Wesele — rzecz zupełnie zwyczajna. Nie tylko pan jeden, wszyscy ludzie się żenią.
— Wszyscy! Ty majster jesteś do porównywania mnie ze wszystkimi. To być nie może! Nic niema i nie było! Ślub, to rzecz zwykła — powiada — słyszycie go? Co to jest ślub?
Zachar spojrzał na Obłomowa, ale ujrzawszy wzrok jego utkwiony w sobie, natychmiast oczy swoje skierował do kąta.
— Słuchaj, ja ci wytłumaczę, co to jest ślub. Ślub, ślub, poczną gadać próżniacy, różne kobiety, dzieci, w przedpokojach, na rynku, w magazynach. Człowieka przestają nazywać Ilja Iljicz, albo Piotr Pietrowicz, a mówią — narzeczony. Wczoraj nikt jeszcze na niego nie chciał patrzeć, a dziś wszyscy wytrzeszczają oczy, jak na jakiego zbrodniarza. Ani w teatrze, ani na ulicy nie pozwolą przejść spokojnie. To narzeczony — szepcą dokoła. I ilu ludzi spotkać musi codziennie, każdy z nich stara się ułożyć przed nim twarz najgłupiej — jak ty teraz — zwrócił się do Zachara, który w kąt począł patrzeć — i coś najgłupszego powiedzieć. Oto taki jest początek! Trzeba jeździć, jak warjat, codziennie do narzeczonej, od rana być w paljowych rękawiczkach, ubranie musi być jak z igły, nie można wyglądać smutnie, jeść i pić, jak się należy, a żywić się tylko wiatrem i bukietami. Tak spędzić trzeba trzy — cztery miesiące! Widzisz. Jakże ja to zniosę.
Obłomow zatrzymał się i spojrzał na Zachara, ażeby się przekonać, jak na niego działają te niedogodności żenienia się.
— Czy mam odejść? — spytał Zachar, zwracając się ku drzwiom.
— Nie, poczekaj! Ty jesteś majster do rozpuszczania fałszywych pogłosek, dowiedz się przeto, dlaczego są one fałszywe.
— Poco ja się mam dowiadywać — mówił Zachar, błądząc wzrokiem po ścianach pokojów.
— Ty zapomniałeś, ile biegania i kłopotów mają i narzeczony i narzeczona. A u mnie kto — ty może będziesz biegał do krawców, szewców, tapicerów? Ja sam jeden nie rozerwę się na wszystkie strony. Wszyscy w mieście się dowiedzą i będą mówić: Obłomow żeni się — słyszałeś pan? Nie może być. Z kim? Kto ona? Kiedy ślub?
Obłomow imitował różne głosy.
— Tyle będzie rozmów! Ja się zamęczę, zachoruję z tego — a ty wymyśliłeś wesele!
Znowu spojrzał na Zachara.
— Czy zawołać może Anisję? — pytał Zachar.
— Poco Anisja tu potrzebna? Ty, a nie Anisja zrobiłeś to głupie i nie obmyślane przypuszczenie.
— Zaco to mnie Pan Bóg tak dzisiaj pokarał? — wyszeptał Zachar, westchnąwszy tak głęboko, że aż ramię mu się podniosło.
— A jakie wydatki? — ciągnął Obłomow. — A pieniądze gdzie? Widziałeś przecież, ile mam pieniędzy — rzekł prawie groźnie. — Tu trzeba najmniej tysiąc rubli zapłacić, wynająć inne mieszkanie — trzy tysiące, na uporządkowanie drugie tyle. Potem powóz, kucharz, na przeżycie także trzeba — skąd ja wezmę?
— A wszakże z trzema tysiącami dusz żenią się inni — zauważył Zachar lecz pożałował tego, gdyż Obłomow prawie podskoczył na fotelu i wprost do niego.
— Ty znowu mówisz „inni“ — pamiętaj! — powiedział, pogroziwszy mu palcem. — Inni mieszkają w dwóch lub trzech pokojach — i jadalnia i bawialny pokój, wszystko razem. Niektórzy tam i sypiają. Dzieci — jedno przy drugiem. Jedna dziewka usługuje wszystkim. Sama pani chodzi na rynek. A Olga Siergiejewna pójdzie na targ?
— Na targ i ja pójść mogę — zauważył Zachar.
— Wiesz ty, ile mi Obłomówka przynosi? — pytał Obłomow. — Słyszałeś, co pisał starosta: „około dwóch tysięcy mniej!“ A tu drogę trzeba robić, szkołę zbudować, jechać do Obłomówki, a tam niema gdzie mieszkać... niema jeszcze domu. Jakież to może być żenienie się? Coś ty wymyślił!
Obłomow przestał mówić. Sam przestraszył się tej groźnej, beznadziejnej perspektywy. Róże, kwiat pomarańczowy, świetność obrzędu, szept podziwienia w tłumie — wszystko nagle znikło i zblakło.
Twarz Obłomowa nabrała kłopotliwego wyrazu — zamyślił się. Potem oprzytomniawszy trochę, spojrzał i zobaczył Zachara.
— Ty co chcesz tutaj? — spytał ponuro.
— Pan kazał mi stać!
— Idź! — skinął na niego ręką Obłomow.
Zachar szybko wysunął się za drzwi.
— Nie, poczekaj! — nagle zatrzymał go Obłomow.
— To idź, to poczekaj — mruczał Zachar, trzymając się ręką odrzwi.
— Jak ty śmiałeś rozgadywać o mnie takie niewłaściwe i niemożliwe rzeczy? — wzburzony, szeptem prawie pytał Obłomow.
— Kiedyżto ja, Ilja Iljicz, rozgadywałem? To nie ja, to gadali ludzie Iljińskich. Mówili, że barin jakoby starał się...
— Psss... psss... — zapsykał Obłomow, robiąc groźny ruch ręką. — Ani słowa... nigdy! Słyszysz?
— Słyszę — odpowiedział bojaźliwie Zachar.
— Nie będziesz rozgadywał takich głupstw?
— Nie będę — cicho odrzekł Zachar, nie bardzo rozumiejąc treści tego. Wiedział tylko, że to są „przykre słowa“.
— Pamiętajże, gdy tylko usłyszysz, że mówić o tem będą, a spytają ciebie — powiedz: to głupstwo, nic podobnego nie było i być nie może — dodał szeptem.
— Słucham! — ledwie dosłyszalnym głosem rzekł Zachar.
Obłomow obejrzał się i pogroził mu palcem. Zachar migał przestraszonemi oczyma i na palcach ku drzwiom się cofał.
— Kto pierwszy to powiedział? — pytał jeszcze Obłomow.
— Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Nikicie, Nikita Wasilisie...
— A ty rozgadałeś wszystkim! Ja tobie! — groźnie szepnął Obłomow — plotki roznosić o swoim panu! A!
— Po co pan mnie męczy przykremi słowami — rzekł Zachar. — Zawołam Anisję, ona wszystko wie...
— Co ona wie, mów, mów zaraz!
Zachar w jednej sekundzie wyskoczył za drzwi i z niezwykłą szybkością wszedł do kuchni.
— Rzuć patelnię! Ruszaj do barina! — zawołał do Anisji, wskazując drzwi wielkim palcem. Anisja oddała patelnię Akulinie, wyciągnęła z za pasa fartuszek, dłońmi uderzyła się po biodrach i, utarłszy nos palcem, poszła do pokoju. W pięć minut uspokoiła Ilję Iljicza, powiedziawszy mu, że nikt o weselu nic nie mówił i przysiąc nawet gotowa na obraz, że pierwszy raz o tem słyszy. Mówiono zupełnie co innego — że baron zaleca się do panienki.
— Jakto — baron! — wstawszy nagle, rzekł Ilja Iljicz. Uczuł, że nietylko serce, ale ręce i nogi mu zlodowaciały.
— Ale i to nieprawda! — pośpiesznie dodała Anisja, spostrzegłszy że z pod deszczu wpadła pod rynnę. — To tylko Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Marfie, Marfa naplotła czegoś Nikicie, a Nikita powiedział: dobrze byłoby, gdyby wasz barin Ilja Iljicz oświadczył się baryszni...
— Co za głupiec ten Nikita! — zauważył Obłomow.
— Prawda, że głupiec — potwierdziła Anisja. — On nawet kiedy w karecie stoi za państwem, to śpi. Ale i Wasilisa nie uwierzyła — mówiła dalej prędko. — Gadała o tem jeszcze na Wniebowzięcie M. P., a Wasilisie opowiadała niania, że panienka ani myśli wychodzić zamąż, a wasz barin już dawno byłby sobie upatrzył narzeczoną, gdyby się chciał był żenić. Niedawno jeszcze widziała Samojłę, śmiał się i mówił: jakie to ma być wesele, to raczej podobne wszystko do pogrzebu; ciotkę ciągle głowa boli, a panienka płacze i milczy. W domu o posagu nawet nie myślą, u panienki Olgi mnóstwo pończoch niecerowanych i nikt nie myśli o tem, a w tamtym tygodniu nawet srebro zastawili...
— Zastawili srebro? — To znaczy, że i oni nie mają pieniędzy! — myślał Obłomow, wodząc przestraszonym wzrokiem po ścianach i zatrzymując go na nosie Anisji, gdyż więcej nie było go na czem zatrzymać. Głos jej wydobywał się jak gdyby nie przez usta lecz nosem.
— Pamiętajże nie rozgadywać głupstw — rzekł Obłomow, grożąc palcem.
— Co mam rozgadywać! Nawet o tem nie myślę miałabym gadać — skrzeczała Anisja, jak gdyby łupała szczepy. — Pierwszy raz dzisiaj słyszę o wszystkiem. Przed Panem Bogiem, choć pod ziemię gotowa jestem się zapaść! Zdziwiłam się, kiedy mi barin o tem powiedział, przestraszyłam się, zatrzęsłam się cała. Jak to może być? Jakie wesele? Nikomu i we śnie nic podobnego się nie marzyło. Ja z nikim nie rozmawiam, kuchni pilnuję. Z ludźmi Iljinskich już od miesiąca się nie widziałam, zapomniałam nawet, jak się nazywają. A tu, z kim gadać? Z gospodynią tyle tylko rozmowy, co o gospodarstwie, z babką nie można mówić, bo ciągle kaszle, a i słuch ma tępy. Akulina — bałwan do niczego, a stróż pijaczysko. Są dzieci tylko — czy to z niemi o tem gadać? A panienka — zapomniałam nawet, jak wygląda.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — rzekł Obłomow, niecierpliwie dając ruch ręką, aby odeszła.
— Jak można mówić o tem, czego niema? — mówiła już na odchodnem. — A co Nikita mówił — to nic. Na durniów niema rady. Mnie i do głowy to nie przychodzi, cały dzień tylko kręć się, kręć — na co innego niema czasu. Bóg wie, co takiego! Oto obraz na ścianie...
W tej chwili mówiący nos znikł za drzwiami, ale głos słychać było jeszcze przez dobrą minutę.
— Taka to sprawa! Nawet Anisja powiada, że to rzecz niewłaściwa — szepnął Obłomow, dłonie złożywszy.
— Szczęście, szczęście! — z ironją pomyślał Obłomow — jakież to wątłe, jakież niepewne! Welon, miłość, miłość... a pieniądze gdzie? z czego żyć? Miłość — i ciebie trzeba kupić, czyste, prawe szczęście!
Od tej chwili marzenia i spokój opuściły Obłomowa. Sypiał źle, jadł mało i ponuro patrzył na wszystko.
Chciał nastraszyć Zachara, ale sam jeszcze więcej się nastraszył, gdy zagłębił się w praktyczną stronę kwestji o weselu i przekonał się, że to nietylko obraz poetycki, ale także praktyczny, urzędowy niejako krok ku prawdziwej rzeczywistości, ku prawdziwym obowiązkom.
Nie tak on sobie wyobrażał rozmowę z Zacharem. Przypomniał sobie, jak uroczyście pragnął oświadczyć mu o tem, jak Zachar miał krzyknąć z radości i do nóg mu upaść, a Obłomow miał dać mu dwadzieścia pięć rubli, zaś Anisji dziesięć.
Wszystko sobie przypomniał — dreszcz szczęścia, rękę Olgi, jej namiętny pocałunek... i skamieniał prawie. „Zblakło, minęło“ — szepnął jakiś głos w jego duszy.
— Cóż teraz?