Nikt chyba nie był tak mało popularnym za życia, jak Horacy. Kilku wyborowych przyjaciół go lubiło i ceniło — prawda, że byli to primi urbis; innym, dalszym dawał się niepokaźny, nieco porywczy człowieczek we znaki swą zaczepnością, zrażał ich może niekiedy brakiem tradycyi i ostrą krytyką dawnej, rzymskiej poezyi; a już dla pospólstwa — profanum vulgus ani pisał, ani był zrozumiałym. Prawie o nim wzmianki nie znajdziesz u współczesnych poetów; jeden Ovidius raz go wspomina jako już zmarłego. Mury pompejańskie, na których ulicznicy i czułe pary paznogciem lub rylcem zdawały sprawę ze znajomości poezyi, nie wykazały ani jednego wiersza Horacego. Wyraźnie między lud i kołowrotki on nie poszedł ani ulicy do smaku nie przypadł. Bo też ze swoją genialną miarą, ze swym brakiem patosu nie mógł on ogółu Rzymian bardzo [10]zachwycić, ani rozgrzać pospólstwa. Horacyusz ma pewną wstydliwość prawie przesadną uczucia. Chłodzi on słowem jego objawy; gdy się smuci lub raduje, chowa się chętnie za innych rzekomo większą żałobę lub uciechę. Więc po stracie przyjaciela Quintiliusa Varusa tak zawodzi:
Wielu cnych ludzi po zmarłym w żałobie, Nie równy w żalu, Wergili, nikt Tobie.
A kiedy inny towarzysz Pomponius Numida powraca z dalekiej wyprawy do stolicy, wita go Horacyusz myrrą, winem i pieśnią, w której powracający
Miłych całuje druhów raz i więcej Ale nikogo nie wita goręcej Jako słodkiego Lamię.
To jest iście po horacyuszowsku. Jakiś »tłumik«, używany dla narzędzi muzycznych, odgrywa wielką rolę w jego liryce. Epikurejczyk panuje nad uczuciem w czynie i słowie. Ale, jeżeli kazał cicho i dyskretnie przemawiać sercu, natomiast nigdy chyba rozum nie doszedł we wierszach tak stanowczo do głosu, nie zawładnął tak bardzo natchnieniem poezyi i jej utworami. Czyż [11]rozum może śpiewać i to pięknie? Odpowiedź potakująca wygląda na paradoks, ale paradoks ten ziścił Horacyusz. Umie on z nadmierną przenikliwością oceniać siebie, ludzi i rzeczy tego świata i wypowiadać swe wrażenia w sposób tak jasny, dobitny, że zdawaćby się mogło, iż myśl nie łamała tu się w słowach, ani ćmiła słowem, lecz wybrzmiewała bez reszty we wyrazach, w które poeta ją wcielił i z którymi ręką jego spojona przez wieki jeszcze bardziej się zrosła. Mgły i uczucia niedośpiewane, niedociągnięte mają niezawodnie swoją poezyę, ale ma też poezyę to pełne, jaskrawe słońce, które opromienia utwory tego południowca i rozświeca i uwypukla każde drgnienie i każdą odmianę jego duszy. Horacyusz nie dopuści żadnej niejasności do swej poezyi; nie patrzy on na rzeczywistość ani z górnych wyżyn, ani przez łzy lub marzenie, lecz wyobraża ją i określa z przedziwną pogodą i jasnością myśli i słowa. Więc nie dośpiewywać do niej ma »czuły słuchacz« w swem sercu, lecz przejrzeć i odczuć do głębi to, co poeta chciał powiedzieć i w całej pełni wypowiedział. Plastyczną i wyrazistą jest poezya Horacyusza. Każda niemal rzecz tu wspomniana znajduje swe [12]określenie, każdy rzeczownik rusza w pole z przymiotnikiem, jak z adjutantem nieodłącznym (por. n. p. odę III, 23). Ta troska o dobór przymiotnika wypływa z plastycznego sposobu myślenia i z dążenia do ściśle określonych obrazów. Wśród romańskich narodów i piśmiennictw staranność w tym wyborze i pościg za odpowiednim epitetem cechuje wielu pisarzy. Maupassant niegdyś poświęcił temu problemowi bystre uwagi. Szukanie adjektywu prowadzi nawet czasem do wyszukania, bo stadła wyrazów często razem sprzężonych powszednieją prędko i zużywają wrażliwość czytelnika. Piętnuje też pogoń za niezwykłem określeniem Rostand w Chanteclair; jeden z licznych kogutów literackich nazwany tam chevalier de l’adjectif inopiné. Horacyusz jednak nie ma tych epitetów niespodziewanych, ale ma za to nadzwyczaj szczęśliwe rzuty w ich doborze; jego bruma iners, bezczynna zima, lub bezkształtna (informes hiemes) starczy za długie opisy. W jednej rodzinie przymiotników ma Horacy wyraźne upodobanie; wyrażeń na miarę, pośredniość, łagodność jest u niego legion. Mitis, aequus, medius, temperatus, lenis, placidus, quietus, cisną mu się ciągle pod pióro. Te wyrazy płyną z głębi [13]duszy, która lubi ziemię i w granicach istniejących warunków zdobywa się na szczere uczucie; ale nie lubi bujać po wyżynach, ani w śmiałych porywach i wybuchach odrywać się od ziemi, w prometejskich wzlotach wybiegać do gwiazd i pod słońce. Pieśń ta nie była »gwiazdą za granicą świata«; Horacyusz, jak inni poeci łacińscy, ma serce bijące dla ojczyzny, dla stron swych rodzinnych, dla przyjaciół i ziemskiej z nimi uciechy; nie rozpierają mu go jednak żadne zaświatowe porywy. Na to posiada zbyt dużo trzeźwości, zbyt mało imaginacyi. Rzymianin nie zna wyrazów na grecką fantazyę, entuzyazm. Kiedy chce te wyrazy tłomaczyć, zapożycza terminów od lekarza, entuzyazm nazwie furor, fantazyę insania, którą Horacy nieco łagodzi dodaniem epitetu »amabilis«. Nie pozwoli on im sobą zawładnąć, woli czuć, kochać, a przedewszystkiem tworzyć przy zdrowym i trzeźwym rozumie, skoro
Scribendi recte sapere est et principium et fons.
W tem leży pewna, względna słabość jego liryki i siła i zdrowie jego niezrównanej gawędy. A mimo tego nie tylko ta gawęda zajmować nas będzie zawsze jako najpełniejszy wyraz zdrowego, [14]jędrnego sądu i rozumu, lecz i liryce Horacego podbić się damy. Żądamy dziś od liryki większej skali i większego bogactwa uczuć, różnych półtonów serca, a nawet wyrazu dla tajników duszy, które pod granicą świadomości majaczeją i drzemią. U Horacego w ciaśniejszej obracamy się dziedzinie; znajduje on natchnienia dla opiewania gorącej przyjaźni i chłodnego nieco kochania, szczerej za wsią tęsknoty, uciech z towarzyszami i miłości ojczyzny. Dla tych wszystkich uczuć umie on wyszukać odpowiednie, jakby przez naturę odlane wyrazy. Wszystko zaś okrasi wdziękiem, pogodą i tą miarą, która uchroni z jednej strony najczęściej od nieszczerej retoryki, a z drugiej strony od nizkiej pospolitości. Takt go cechował również w życiu; potomek wyzwoleńca umiał z największymi tego świata obcować, nie popadając nigdy ani w pyszałkowatość ani w służalstwo. Posiadł on w całej pełni kulturę wieku; weszła mu ona tak bardzo w rdzeń duszy, że nawet nią się nie chełpił, jak to parweniusze wśród ludzi i dorobkowicze wśród narodów czynić zwykli. Ale dalekim jest od filisterskiego i błogiego zadowolenia ze swej epoki; pojawia się więc u niego często ta subtelna ironia, uśmiech sceptyczny, igrający nad rzeczami [15]tego świata a nawet własną myślą, który bywa kwiatem ostatnim kultury i zarazem zapowiedzią robaka, który ją stoczy.
Zaczął Horacyusz pisać ody w 35-tym roku życia. Przedtem w epodach i satyrach znajdował upust dla swej młodzieńczej zaczepności; widocznie do tego właściwe miał powołanie. Kto po trzydziestce na pole liryki wstąpi, ten już nie zdobędzie się na tak wybuchowe i wiosenne utwory, jak młodzieniec, który w nich składa pierwsze swych uczuć drgnienia i kwiaty. Liryka Horacego jest poezyą męskiego wieku; obok miłości inne uczucie, przyjaźń dochodzi w niej w równym stopniu do głosu. I dalej, kto w późniejszym wieku zabiera się do liryki, naraża się na niebezpieczeństwo, że reminiscencye, osad z bogatej lektury, wcisną mu się pod pióro i że oddźwięki własnego życia przepuszczone przez filtr literacki stracą nieco ze swej świeżości i bezpośredniości. W literaturze rzymskiej objaw to częsty; przecież była ona od piśmiennictwa greckiego tak ogromnie zależną. Poeta rzymski stawiał sobie za cel naśladowanie Greków, co najwięcej marzył o przewyższeniu swych wzorów. Od tego hasła naśladownictwa nie był wolnym ten, który rodaków napominał [16]
A wy greckie wzory Czytajcie w nocy i wśród dziennej pory.
To też w jego liryce pełno odgłosów, barw zapożyczonych od dawniejszych, czy klasycznych, czy bliższych, aleksandryjskich poetów. A mimo tego znalazło się w niej dosyć miejsca na szczere zwierzenia osobiste, na odkrycie i wypowiedzenie tajni swego wnętrza, tak że śmiało twierdzić można, iż żaden poeta ani grecki, ani łaciński, tak się przed nami otwarcie nie wyspowiadał ze swoich miłych zalet i powszednich niedostatków, jak ten epikurejczykiem podszyty Italczyk. I ta szczerość wytwarza jego urok i wartość. A prócz tego mimo epikureizmu zabrzmiały u niego górniejsze dźwięki, których u Greków nowszych wysłyszeć nie mógł. Ta epoka augustowska, a raczej sam August tchnął w swoich wieszczów jakiś nastrój patryotyczny, który po bankructwie patryotyzmu w poezyi Lucretiusa i Catullusa od razu uderzy. I Wergilius i Horacyusz przejęci są wielkością Rzymu, nie tylko jego przeszłością, lecz i posłannictwem. Jakieś ożywcze tchnienie chwili wstąpiło na nich i stworzyło Eneidę i patryotyczne Horacyusza pieśni. Może się ktoś w nich niekiedy [17]dopatrzy pewnej mroźności, płynącej z inspiracyi dworskiej, może się uśmiechniemy, kiedy Horacy, zatwardziały celibatu zwolennik, modlić się będzie w Carmen saeculare po myśli Augusta do bogini Diany o najobfitsze błogosławieństwo w dzieciach dla przetrzebionych rodów rzymskich. Ale mimo tego znajdziemy w tych odach akcenta silne, męskie, świadczące, że jakieś wielkie tchnienie dziejowe powiało nad wszelkimi synami epoki, nawet nad tymi, co do Epikura zaliczali się trzody. Czytamy Horacyusza z przymuszonej woli za młodu. Przypadnie on nam w tedy do smaku jasnością i wdziękiem swej formy, podbije nas sentencyami, które jak w raz się nadają do górnolotnych wypracowań. Ale Horacy nie wymaga tyle podziwu, ile przyjaźni. Szczęśliwy, komu posiewy młodości nie zmarnieją w późniejszej życia szarzyźnie. Wróci on wtedy do Horacyusza, aby się z nim zżyć i pobratać, obrać go na doradcę i na powiernika. I wtedy obok górnych lotów pieśni doceni wdzięk nieporównany jego piosenki i pozna, że w poety morałach i radach nie tkwi jedynie oficyalne natchnienie, lecz najwyższa filozofia, doświadczenie życia dające życia naukę.
Meceno, wnuczę królewskiego rodu;
Zaszczycie, gwiazdo mojego zawodu!
Wiesz, jak niejeden ma za wielką sławę
Rydwanem wzbijać olimpską kurzawę,
A jeśli zręcznym wartkich kół obrotem
Metę okrąży, i zaszczytną potem
Palmę otrzyma — to już się pobrata
Z samymi bogi, wszechwładcami świata. Ów rad, gdy głosy zmienny tłum Kwirytów
Da mu do trójga najwyższych zaszczytów;
Innyby w szpichrze chciał garnąć i garnie
Wszystko, co młócą libijskie młócarnie.
Ten, już szczęśliwy, że siadł nadna swym łanie
Za Attalowe skarby nie przystanie
By miał na grzbiecie cypryockiej kłody
Szukać po morzu myrtejskiem przygody.
Kupiec mieściny swojej ciszę chwali,
Gdy Afryk wyda bój Ikarskiej fali;
A strach mu burzy! niech się ta ukoi
Łata swe szkuty, bo nędzy się boi.
Ów za wytrawnym przepada Massykiem;
A ów dnia cząstkę, choć jest wyrobnikiem
Kradnie, by członki wyciągnął gdzie w gaju,
Lub w cichym szmerze świętego ruczaju.
Ten lubi obóz, surm i rogów wrzaski,
Bitwy, u matek niemające łaski;
Ów łowczy, w kniejach traw i zimne noce,
O miłą żonkę ani się kłopoce,
Czy na jeleni trop wpadną ogary,
Czy sieci podrze marsyjski dzik stary. Ciebie bluszczowy wieniec wieszczom drogi
Mądrych opaska, wzniósł pomiędzy bogi;
Mnie chłodny gaik, gdzie się chór weseli
Nimf i satyrów, od gminu przedzieli;
Bylebym flet miał z Euterpy ręki,
Gęśl od Polimnii z lesbijskiemi dźwięki,
A może zejdzie śliczna Erycyna
Z rojem żarcików i żądz tu na ziemię?
Albo ty spójrzysz ojcze Rzymianina Na zapomniane twe plemię?
Możeś się znudził zbyt długiem igrzyskiem,
Chociaż zgiełk lubisz, łysk hełmu, puklerza;
Maura, co pieszo walcząc, ócz pociskiem W nieprzyjaciela uderza.
Czy też na ziemię zleciawszy skrzydłami
Ślicznego chłopca przywdziewając postać,
Ty, synu Maji, chciałbyś między nami Mścicielem Cezara zostać?
Jeśli tak, niech ci w niebo się nie spieszy,
Gość jak najdłużej wśród ludu Kwirytów,
A choć się wzdrygniesz na zbrodnie tej rzeszy Nie odleć do swych błękitów.
Tuć damy tryumf, cześć wdzięcznych pokłonów
Tu cię książęcia, ojca nazwiem mianem —
I nie zapuści konny Med zagonów Gdyś ty Cezarze hetmanem!
Niech cię prowadzi Cypru bogini,
Świecą Heleny bracia, dwie gwiazdy;
Eol, niech wiatry więżąc w jaskini
Dmucha Japigiem w ciągu twej jazdy;
Okręcie! grzbiet twój drogi skarb bierze,
Mego Wirgila zdrowie i głowę;
Tam, na attyckie nieś go wybrzeże,
Ochraniaj duszy mojej połowę.
Potrójną miedzią pierś miał okutą,
Kto się odważył najpierwszy pływać
Kruchą, po morskich odmętach szkutą,
Do walki sprzeczne z sobą wyzywać
Wichry afryckie z wichrem północnym;
Kto o Hyady nie pytał wcale,
Gardził na Adryi notem wszechmocnym
Co jak chce, głaszcze, lub wzdyma fale.
Taki, czy śmierci jakiej się zlęknie
Jeśli suchemi patrzy oczyma
W potwory morskie, w bałwan gdy pęknie
Lub w epirockich skalisk olbrzyma?
Napróżno Bóg sam w mądrości swojej
Oceanami lądy przegradza;
Bezbożność nasza nic się nie boi,
Człowiek po wodach łodziami chadza.
Ród nasz praw bożych nieprzyjacielem;
Ile w ślepocie zgwałcił ich, nie wie:
Syn Jafetowy chytrym fortelem
Wynosi z nieba ognia zarzewie.
Po tej kradzieży w niebieskich progach
Spadły na ziemię złych chorób roje;
I śmierć, tak niegdyś leniwa w nogach
Konno wyprawia się na rozboje.
Dedal skrzydłami w powietrze rwie się,
Choć ludzie pierzem nie porastamy...
I tyś do piekieł szedł Herkulesie
Acherontowe rozwalać bramy.
Śmiertelnikowi wszystko dostępne,
Głupstwem do nieba szturmować gotów;
Lecz na zapędy takie występne,
Jowisz ma dosyć gromów i grzmotów.
Wiosna znów wraca, z nią ciepły Fawoni, Zimowe roztopił lody; Łódź z suchych brzegów na wody
Zjeżdża; bydełko od obór swych stroni; Rolnik kąt rzuca ogrzany; Szronem nie srebrzą się łany.
Wenus prowadzi przy blasku miesiąca Orszak lekuchnych postaci Nimf połączonych i Gracyi
Co nóżką pląsząc w przemian ziemię trąca; A Wulkan wyrzuca snopy Iskier, gdzie kują Cyklopy.
Teraz się mirtem wieńczmy po zwyczaju, Lub strójmy włos połyskliwy W rozwity słońcem kwiat żywy;
Teraz Faunowi zanieśmy do gaju Koźlątko — lub jeśli pragnie W ofierze dajmy mu jagnię.
Blada śmierć depce obojętną nogą Królewskie dwory, jak chaty — Pomnij Sestiuszu bogaty!
Że życie krótką wymierzone drogą: Wielkim nadziejom w niem ciasno, Bo ledwo błysną, wnet zgasną.
A gdy się ujrzysz raz w Plutona świecie Śród mar bajecznych, w ciemności, Nie będziesz tam rzucał kości
O to, kto królem ma być na bankiecie? Tam i z Licyda nic tobie, Choć doń się palą płcie obie.
DO PYRRY.
V.
Quis multa gracilis te puer in rosa.
Jakiż to gaszek wonny i krasny
W tej grocie — Pyrro! pieści się z tobą
Na róż pościeli? Dla kogóż jasny
Warkocześ spięła prostą ozdobą?
Chwal Mitylenę, Efez, Rodus sławny,
Chwal sobie Korynt w dwa morza oprawny;
Teby, gdzie Bachus; Delfy, gdzie Apollin
Cześć ma, i Tempe najpiękniejszą z dolin.
Inny niech grodziec Pallady dziewiczej
Gotowym hymnem nieustannie ćwiczy,
I wieńczy sobie głowę jednośpiéwną
Najpospolitszą gałązką oliwną.
Ten znów niech śpiewa hołd niosąc Junonie,
Skarby mikeńskie i argejskie konie.
Lecz ni Laryssy żyzna okolica,
Ni twarda Sparta tak mię nie zachwyca
Jak ten rozkoszny gaiczek w Tyburze,
Jak Albunei jaskińka na górze
Dudniąca szumem Aniowej kaskady,
Lub te wilżone strumykami sady.
Nie zawsze notus napędza nam słotę;
Nieraz z chmur niebo umiecie, i złote
Słonko pokaże; — tak i ty mój Planku
Kłopoty życia utop w winnym dzbanku
Czyś gdzie w obozie, czy w Tyburskim gaju,
Zawsze dobrego pilnuj się zwyczaju.
Wszak Teukr ojcowskim wypchnięty wyrokiem
Ze Salaminy, skroń swą winnym sokiem
Spoconą, oplótł gałązką topoli
I rzekł do smętnych druhów swej niedoli:
»Gdziekolwiek losy od ojca łaskawsze
Rzucą nas, pójdziem razem, razem zawsze.
O towarzysze! Rozpacz nas nie złamie,
Teukr z wami, Teukra zasłania was ramię.
Niemylny przecież Apollo mi wróży:
Drugą Salamis znajdę w tej podróży!
Więc dalej bracia! Nieraz my przebyli
I gorsze biedy; teraz będziem pili
Na ten frasunek! Jutro, skoro zorze
Znów na bezbrzeżne wypłyniemy morze«.
DO LIDYI.
VIII.
Lydia, dic per omnes.
Powiedz o Lidyo! powiedz przez Bogi
Czy Sybarysa miłością chcesz zabić?
Że on, co znosił kurz, upał srogi,
Już się na Marsopole nie da zwabić. Z rówiennikami nigdy on w zbroi
Pełnej nie hasa; Galla na wędzidło Wilcze nie bierze; dotknąć się boi
Żółtych wód Tybru; — a mniej na obrzydłą Żmiję się wzdraga, niż na oliwę.
Broń mu na rękach sińców nie wygniata, Choć nieraz robił rzuty szczęśliwe
Dyskiem, dzirytem. Czemuż się u kata Kryje? I Tetys, tak syna kryła
Nim jeszcze Ilion upadł, opłakany; By męska szata go nie skusiła
Puścić się tańca krwawego z Trojany.
DO TALIARCHA.
IX.
Vides ut alta stet nive.
Patrz! na Sorakcie co tam spadło śniegu,
Aż lasy dyszą pod okiścią zgięte; Mróz schwycił, i rzeki w biegu Stanęły ścięte.
Leukonoe, grzech badać co tam za zasłoną:
Jak długo mnie, lub tobie, żyć tu przeznaczono;
Ani też babilońskiej pytaj się kabały —
Lepiej każdą znieść dolę, jaką nieba dały.
Czy Jowisz da zim wiele przeżyć, czy ta zima
Ostatnia już, co morze Tyrreńskie tak wzdyma
I tłucze nim o skały? Nie marz! wina nalej!
Za obecność nadzieją nie wylatuj dalej;
Mówim, — a tu ucieka wiek nasz, życie krótsze —
Co dziś jest, chwytaj, mało polegaj na jutrze.
DO LIDYI.
XIII.
Cum tu, Lydia, Telephi.
Kiedy ty, Lidyo, różową szyję
I jak wosk białe Telefa ręce
Prześlicznej matki o córo śliczniejsza!
Zniszcz, proszę, w sposób jaki ci wypadnie,
Jamby zbrodnicze; czy je w Adryi na dnie
Utopisz, w ogień czy wrzucisz — to mniejsza.
Ni Dindimene, ni Feb w swej świątnice
Zachwytnych popów nie wpędza w szał taki,
Ni Bachusowe tak szumią pijaki,
Ni Korybanty tłukące w miednice,
Jak gniew; bo nawet łysk noryckich mieczy,
Fala, co w drzazgi rozbija okręty,
Pożar, grom nawet przez Zewsa ciśnięty,
Nic cię od niego, nic nie ubezpieczy.
Kiedy Prometej z gliny lepił człeka,
Jest wieść, że różne cząstki i własności
Pobrał od zwierząt — więc wsypał lwiej złości
W pierś mu, że człowiek z gniewu się zacieka.
Gniew pchnął Tyesta w bezdenną niedolę;
Gniew, mury grodów obalił ogromnych,
A wróg ścierając ślad ich dla potomnych
Ze złości pługiem zaorał jak rolę.
Ukoj się — błagam! — niegdyś i mnie dziki
Szał młodociane serce tak podburzył,
Żem w porywczości darów mych nadużył,
I te złośliwe skleciłem wierszyki.
Dzisiaj ja chętnie żółć i jady zmienię
Na coś tkliwszego; ty zaś z swojej strony,
Kiedym odwołał ten rym potępiony,
Wróć dawną miłość, wyrzecz przebaczenie.
DO TYNDARY.
XVII.
Velox amoenum saepe Lucretilem.
W luby Lukretyl z licejskiego wzgórza Lekki Faun rad się przenosi —
Mars wojowniczy ze synem Semeli; Ani się lękaj by gruby
Cyrus zazdrosny, do gwałtu ochoczy, Nie wpadł na słabszą od siebie
I nie pozrywał wieńców z twych warkoczy I nie zdarł sukienki z ciebie.
DO WARUSA.
XVIII.
Nullam, Vare, sacra.
Nim inne drzewa, pierwej święty szczep winnicy
Zasadź tu, w tyburyńskiej wdzięcznej okolicy,
Pod murami Katyla. Trzeźwych pan Bóg karze,
Że mają myśli chmurne. Ty pijąc mój Warze
Zbędziesz zgryzot. Bo kto z nas napiwszy się wina
O nędzach i o klęskach bitw nie zapomina?
Komu nie milszy Bachus, lub cudna Wenera?
Lecz, że często człek miarę w libacyach przebiera,
Przestrogą niech mu będzie ów bój, kiedy spity
Centaur za łby się wodził z pjanemi Lapity;
Przestrogą Ewius, wiecznie Sytońcom niechętny,
Których, gdy szał pijaństwa porwie namiętny
Tracą miarę, i gwałcą świętości zakazu.
Nie chcę cię Bassareju obrazić ni razu,
Byleś wstrzymał wrzask kotłów i frygijskich rogów;
Za nimi wielomówstwo, pycha, rój nałogów
Idą; za nimi zdrada — święte tajemnice
Jak szkło przejrzyste robi, wywraca na nice.
DO ARYSTYUSZA FUSKA.
XXII.
Integer vitae scelerisque purus.
Kto wolen zbrodni, kto wiódł czyste życie,
Po maurytańskim co mu tam dzirycie;
Łuk, kołczan, strzały z jadowitym grotem, Co mu tam potem!
Taki przez Syrtów rozpalone piaski,
Przez niegościnny przejdzie grzbiet kaukazki,
Czemu to bluszcze, mirty i kwiecie Lubuje młokos dziś pusty —
A na zimowe Eury, zamiecie, Przeznacza wyschnięte chrósty?!
DO BIESIADNIKÓW.
XXVII.
Natis in usum laeiitiae scyphis.
Tłuc o łby szklanki dla uciech stworzone,
Tracki to zwyczaj. Precz ten narów dziki!
Bóstwo Bachusa powinno być czczone,
Nie znieważane przez krwawe kłótniki.
Cóż ten dobyty medyjski miecz znaczy
Przy winie, świecach? — Uciszcie się proszę!
Każdy niech łokciem podeprzeć się raczy,
A językowi sfolguje potrosze.
Chcecie, bym wypił Falernu szklanicę —
To niech braciszek opunckiej Megilli
Wyzna serdecznych cierpień tajemnicę,
I, czyją strzałą przeszyty w tej chwili?
Wahasz się? Dobrze — więc nie piję z wami;
Lub mów, jakiego miłość to gatunku
Trzyma cię? Pewno skłonność ta nie plami,
Gdyż zawsześ szukał lepszego stosunku.
Mów mi do ucha, kto ona? Bądź szczéry;
Ja cię nie zdradzę... O biedny kolego!
Otóż w Charybdy dostałeś się wiry,
Jakby nie można znaleźć co lepszego?
Żaden czarodziej nie skruszy twych oków,
Żaden tessalski filtr, żaden Bóg niebny;
Chybaby Pegaz cudem lotnych skoków
Wyrwał cię z szponów Chimery trójłebnej.
DO IKCYA.
XXIX.
Icci beatis nunc Arabum invides.
Snadź ci się skarbów arabskich zachciało,
Że chcesz najechać Sabejskie książęta
Nie bite dotąd; i jakby ci mało,
Jeszcześ na Meda przygotował pęta?
Marzysz, jak dziewczę weźmiesz po zabitym
Kochanku w boju? Jak paniczyk jaki
Z woniącym włosem w pierścienie uwitym,
I umiejący serskich strzał sajdaki
Wypróżniać — służyć ci będzie w pokorze
Puhar podając? — Zaprzeczyż mi który,
Że górski potok wstecz popłynąć może,
A Tyber w łożu cofnąć się do góry:
Kiedy ty, drogo skupowane zwoje
Pism Panetiusa i Sokrata szkoły,
Na iberyjską chcesz zamienić zbroję —
Błazeństwem zamknąć uczone mozoły?
DO APOLLINA.
XXXI.
Quid dedicatum poscit Apollinem.
Czegóż ma żądać wieszcz od Apollina W dniu poświęcenia mu chramu;
Od konsulatu Metella, domowy
Bój, jego powód, błędy, kolej krętą
Igrzysk fortuny, i przywódców zmowy,
I krew, na mieczach jeszcze nieoschniętą,
Nieprzebłaganą odkupieniem żadnym,
Kreślisz — dochodząc nici tej z mozołem
W zamęcie zdarzeń, co wiedzie po zdradnym
Gruncie, tlejących iskier pod popiołem.
Muza tragedyi niech umknie na krótko
Z desek, nim spiszesz dzieło polityczne —
Byś znowu zaczął, z tą samą pobudką
W cekropski koturn stroić myśli śliczne.
Ty pokrzywdzonych obrońco, Pollionie!
Mądry doradco w senatorów radzie —
Za dalmatyńskie zwycięstwo, na skronie
Sława ci wieniec nieśmiertelny kładzie.
W opisach twoich wrzask surmy bojowej
W uszach nam dzwoni; słychać jak grzmią rogi,
Migają zbroje — od stóp aż do głowy
Konia i jeźdźca przeszywa dreszcz trwogi.
Zda mi się słyszeć głos sławnych hetmanów,
A twarz każdego kurzem okopcona;
Widzę kark zgięty wszystkich ziemi panów,
Krom jednej duszy niezgiętej Katona.
Juno, z bogami, co Afrom sprzyjały
Z niepomszczonego kraju pierzchła razem,
Za to na wnukach ojców pełnych chwały,
Dziś się odmściła Jugurty żelazem.
Któraż piędź ziemi nie zlana posoką
Latyńską, kędyż nie rosną mogiły?
Hesperya w gruzach zaległa szeroko
Z klęsk jej się nawet Medy ucieszyły.
Gdzież taki strumień, coby nie był świadkiem
Tych strasznych bojów? I jakiejże fali
Dauńska rzeź, krwawym nie zbarwiła płatkiem?
Wszystkośmy, wszystko krwią naszą zbryzgali.
Muzo! tyś żartów się zrzekła, w polocie
Za cejskim trenem; — pohamuj te jęki!
I usiądź ze mną tu, w Diony grocie,
I na weselszej lutni nuć piosenki.
DO KRYSPA SALLUSTYUSZA.
II.
Nullus argento color est avaris.
O mój Sallusty! mammona dla ciebie
Niczem, gdy w skąpej ziemi się zagrzebie;
A tylko znaczy wtenczas pieniądz bity, Kiedy użyty.
Pomnisz, jak śmierci w oczy my patrzali
Z blizka, gdy Brutus hetmanił szeregom —
Któż ci kwiryctwo wrócił, kto z oddali
Wrócił penatom i italskim brzegom?
Pompeju! my dwaj najstarsi druhowie,
Z tobą mi chwile biegły nie leniwo
Niegdyś przy pełnym, z różami na głowie
Malobatrową łyszczącej oliwą.
My pod Filippi walczyliśmy razem,
Gdzie tak sromotnie zgubiłem w popłochu
Tarczę, gdy męstwo naszych pod żelazem
Padło, w skrwawionym tarzając się prochu.
Lecz mię drżącego pośród nieprzyjaciół
Wyrwał Merkury i przechował w chmurze;
A tyś do mordów, bracie, tak się zaciął,
Żeś z portu wypadł w nowe lecąc burze.
Złóż-że więc Bogu dziękczynne obiaty,
I wypoczywaj bojem zmordowany
Tu, gdzie cień daje ten laur rosochaty,
I gdzie czekają na cię pełne dzbany.
Massyk gubiący troski lej do szklanki,
A z konch głębokich czerp maści i wonie.
Hej żywo! kto nam posplata tam wianki
Świeże z opichu i mirtu na skronie?
Kogo nam Wenus da królem biesiady?
Mniejsza, — lecz dzisiaj pohulam jak Traki —
O bo już sobie nie mogę dać rady
Kiedy mi do dom zawitał gość taki!
DO BARYNY.
VIII.
Ulla si iuris tibi peierati...
O gdyby zdrady twoje Baryno
Raz zasłużoną odniosły karę,
I w buzi ząbek poczerniał ino
Lub zlazł paznokieć! Dałbym ci wiarę.
Chcesz żyć najlepiej, nie leć na przygody
O mój Licyni, w ocean szeroki;
Ni brzegiem płynąc, nie myśl, że od szkody Uchronisz nawy swej boki.
Kto złotą mierność kocha, średnim torem
Pójdzie on w życiu; ani się oswoi
Z brudną lepianką, ni stęskni za dworem, O jego przepych nie stoi.
Im wyższa sosna, tem w nią silniej burze
Uderzać lubią; wieża im się hardziej
Wspina, tem prędzej runie — a na górze Pioruny biją najbardziej.
Mędrzec w dniach błogich nieszczęść się obawia,
A w czarnej doli lepszą przyszłość roi;
Ten Bóg, co zimę zsyła, ten odnawia Świat wiosną i kwieciem stroi.
Nie chciej bym wojnę numantyńską, długą,
Ni Annibala dzikiego sztandary,
Ni morze puńskiej krwi zbroczone strugą
Śpiewał na miękkich strunach mej cytary.
Ani Lapitów, ani pijanicę
Hyleja, z całą czeredą olbrzymów,
Których zgniótł Herkul, gdy się na stolicę
Darli Saturna — nie chcę do mych rymów.
Ty sam Meceno lepiej powiesz w prozie
O Cezarowych tryumfach rozlicznych:
Jak skute króle przy zwycięskim wozie
Prowadził nieraz śród tłumów ulicznych.
Mnie każe Muza śpiewać twoją Panię
Lycymnię; ócz jej promienie i żary,
Głosik czarowny, śpiewy, szczebiotanie,
Serce, co stałej dotrzymuje wiary.
Zmarszczków z oblicza odstraszyć nie umie;
Starości, ani śmierć nie odstrasza.
Niczem nie zmiękczysz Plutona wyroków,
Choćbyś mu trzysta byków bił codziennie,
Jak raz Tytyja z Geryonem wziął w oków
Czarnego Stygu, tak trzyma niezmiennie.
A my, co ziemskie pożywamy płody
Radzi nie radzi pójdziem kiedyś wszyscy
Przez jego czarne przewozić się wody,
Wielcy królowie, pachołkowie nizcy.
Próżno nas stracha Mars srodze wojenny,
I unikamy burz Adryatyku;
Próżno, gdy powiew pociąga jesienny
Chronimy zdrowia od chorób bezliku.
W końcu przyjść musisz nad brzeg czarnej rzeki
Mknącej leniwo; patrzyć na tortury
Cór Danausa przeklętych na wieki,
I na Syzyfa trud u stoku góry.
Raz się oderwać trzeba — niema rady!
Od roli, domu, małżonki nadobnej;
Laur gęsto sadzon nie przepuszcza za to
W upał promieni słonecznych przez szpary —
Lecz tak nie myślał brodaty nasz Kato
Ani Romulus, ni obyczaj stary.
Każdy miał mało, lecz ojczyzna dużo;
I nikt nie stawiał dla miękkiej wygody
Długich portyków, co jedynie służą
By w skwar wracały ułowione chłody.
Pogardzać z darni ukleconą chatką
Nie dozwalano; — za to świątyń mury
I grodów, kosztem publicznym nierzadko
Przyozdabiały ciosane marmury.
DO GROSFA.
XVI.
Otium divos rogat in patenti.
O ciszę żeglarz modli się na morzu
Falami bity, gdy światło księżyca
Od złota, kości słoniowej
Nie lśnią w mym domu pułapy, alkowy; Ni himeckich głazów tramy
Gniotą rząd kolumn, co je sprowadzamy Z Afryki; nie wziąłem w spadku
Skarbów Attala, dziedzic od przypadku. Ani lakońskie purpury
Tkają mi słuszne matrony i córy... Lecz za to wieszczych natchnieni
Dużo mam w piersi — i bogacz mię ceni Choć jam chudzina. Od nieba
Nie żądam więcej, ani mi potrzeba Kłuć oczy dobremu panu
Co mi dał kawał sabińskiego łanu. Dzień po dniu ubiega rączy,
Nowy już miesiąc, nim stary się kończy. A ty — jak gołąb biały,
Nie pomny śmierci, na zamtuz wspaniały Sprowadzasz marmury jasne,
I, jakby lądy były ci za ciasne, Morze, co falmi srebrnemi
Gra w Bajach, chciałbyś odepchnąć od ziemi, Jak, co rok graniczne kopce
Dalej odpychasz na zagony obce. Zamiast być sługom obroną
Ty je okradasz: tuła się mąż z żoną Unosząc z sobą penaty
I brudną dziatwę. — Tyś wygnał ich z chaty! A przecież o możny panie!
W drapieżnym Orku czeka cię mieszkanie, Dokąd się wszyscy udamy.
O cóż ci idzie? Wszak głąb czarnej jamy Króla z żebrakiem połyka!
Chytry Prometej Styksu przewoźnika Czyliż nie kupował złotem?
A on go przecież nie puścił z powrotem! Ów Styksu przewoźnik twardy
Więzi tak samo Tantala ród hardy; On nędzarzowi pomaga,
Gdy go bicz losu dosyć nie nasmaga, I wołany, niewołany,
Przychodzi zdjąć zeń te ziemskie kajdany.
Niezwyczajnemi, niewątłemi pióry
Piewca dwoisty, przez płynne lazury
Lecę nad grody, nad zawiść nikczemną
Wzbity — a ziemia ucieka przedemną.
Mnie, zrodzonego z ojca krwi ubogiej,
Mnie, co kochanym nazywa mój drogi
Mecenas — mnie śmierć nie zgładzi na wieki,
Ni od stygowej odepchną mię rzeki.
Już, już mi skóra chropawa golenie
Ściąga, w białego łabędzia się mienię;
Od góry w puszek już obrastam miękki,
Mam go na barkach i palcach u ręki.
Wnet ja szybszemi niż sam Ikar loty
Brzegów Bosforu szumiące zawroty,
Hiperborejskie stepy i Getule
Oblecę, pieśnią łabędzią rozczulę.
Nie cierpię gminu; precz niepoświęcony!
Ucisz się — wnet tu nieznana popłynie
Oda. Jam kapłan Muzy, jam natchniony,
Śpiewam mołojcom i dziewic drużynie.
Nad ludem twardzi panują królowie,
A królów Jowisz powściąga prawicą; —
Jak raz Gigantów starł butne pogłowie,
Tak światem trzęsie ócz swych błyskawicą.
Jednym się trafia sadzić dłuższe rzędy
Drzew, niźli drugim; ów z zapałem śpieszy
Na Marsopolu zdobyć pierwsze względy;
Tego, gdy dobre imię zyskał, cieszy;
Ów rad, im więcej klientów nazbiera.
Lecz śmierć to wszystko równa: gdy w głębokiej
Urnie, mieszając losy, nie przebiera;
Wielkim lub nizkim ciska swe wyroki!
Komu nad karkiem już wisi miecz goły,
W smak mu nie pójdą sykulskie łakotki;
Nie uśpi świegot ptaszków go wesoły,
Ani dźwięk lutni ukołysze słodki.
Od nizkiej strzechy biednego rolnika
Sen nie ucieka; znajdzie go na łące
Pod drzew sklepieniem, nad brzegiem strumyka
W Tempe, gdzie wieją zefiry chłodzące.
Kto poprzestaje na samej potrzebie,
Ten się nie boi zhukanych mórz grozy,
Czy Arktur z burzą spuszcza się po niebie,
Czy sprowadzają wiatr wschodzące Kozy.
Ani się skarży, gdy grad mu wytłucze
Piękne winnice; a drzewa w ogrodzie
Przez ciężkie mrozy ucierpią lub tucze;
A on ucierpi w corocznym dochodzie.
Pan wielki ziemią znudzon, co mu rodzi,
Nawet to morze połyka oczyma:
Z majstry, z czeladzią olbrzymi wał grodzi,
Że nawet ryba pływać już gdzie niéma.
Lecz z czarną troską chodzi on jak struty —
Gdziebądź się ruszy, tuż za nim śmierć blada:
Ona na okręt miedzią wskróś okuty
Wsiądzie, i konno gdy jedzie, z nim wsiada.
Nic cię nie broni od tych trwóg napaści
Ni marmur z Frygii, ni blaski purpury,
Ni Achmenowe woniejące maści,
Ni rozweseli Falern, gdyś ponury.
Mamże budzące zazdrość kolumnady
Lub nowym stylem wznosić atrium pyszne?
Mamże za złota zgryźliwe pokłady
Mieniać sabińskie ustrońko zaciszne?
Dopóki Troja od Romy odcięta
Mórz obszarami, a gnieździć się lubią
Dzikie, na grobie Pryama zwierzęta,
A grób Parysa trzody swojskie skubią,
Dopóty plemię owych rozproszeńców
Niech nad wszystkiemi świata włada trony;
Rzym z Kapitolem pełen sławy wieńców
Podbitym Medom niech daje zakony.
Na okół groźny, niech szerzy nazwisko
Swoje po ląd ten, co od Europy
Wód go śródziemnych oddarło łożysko,
A gdzie Nil co rok wyprawia potopy.
Byle Rzym złoto zostawił nie tknięte
Jakie ukryła ziemia w wnętrzu swojem!
Lepiej niem wzgardzić, niż wszystko co święte
Grabić dla siebie bezbożnym rozbojem.
Wtenczas po krańce ziemi ostateczne
Dotrze orężem i żądzą widzenia
Tych stref, gdzie parzą promienie słoneczne,
Gdzie mgły, lub deszcze, leją bez wytchnienia.
Ten los im wróżąc, ostrzegam Kwiryty
By dobrodusznie w szczęście nie ufali,
I przez cześć zbytnią przodków, raz zabity
Ilion, z gruzów nie odbudowali.
Jeśliby gród ten pomimo wróżb sprzecznych
Znowu miał ożyć? to wtóry raz skona;
Bo ja nań hufiec powiodę walecznych
Ja, Jowiszowa siostrzyca i żona.
Choćby i trzykroć Feb murem ze spiże
Troję opasał — trzykroć ją zdobędą
Moi Argiwcy i trzykroć w jassyrze
Trojanki mężów swoich płakać będą«.
Lecz stój! dość tego na mą gęśl pustaczą —
Muzo! gdzie rwiesz się w zapale? Rzecz ślizka
Podrzeźniać, co tam Bogi mówić raczą —
Nie wygra wielkich myśli, nuta nizka.
O Kaliopo, z nieba zstąp królowo!
Wygraj na fletni pieśń dłuższą, pieśń długą;
Lub z Apollina cytarą zwiąż słowo I dźwięków oblej je strugą.
Słyszycież granie? czy też mnie się marzy,
Że słyszę, w świętym przechodząc się gaju:
Jak słodki wietrzyk coś tam w liściach gwarzy, A szmer wtóruje ruczaju.
Raz będąc dzieckiem, gdym pośród zabawek,
Usnął od mojej Apulii daleko,
Tam, na Wulturze — stadko mię turkawek Liściami nakryło lekko.
Dziw był dla wszystkich prawie niepojęty,
Co w Acheroncji tym gnieździe podniebnym,
Co w lasach Bancji, w nizinach Ferenty Osiedli na łanie chlebnym;
Sęp na Tyciosa siedzący wątrobie
Wciąż ją pożerał nieustanny mściciel;
Trzysta łańcuchów dźwigał tam na sobie Pirytoj, kobiet gwałciciel.
DO RZYMIAN.
VI.
Delicta maiorum.
Za grzechy przodków będziesz pokutował
O Rzymianinie! póki świątyń szczyty
Nie wstaną, już się walące na pował,
I póki z bożyszcz kurz nie będzie zmyty.
Kornyś przed niebem — świat na twe rozkazy;
Z Bogów początek, z Bogów koniec idzie —
Gdyś nimi wzgardził, powiedz, ile razy
Hesperya grzęzła w nędzy i ohydzie.
W dwóch bitwach sprzecznych woli samych Bogów
Mones i Pakor zbili nasze szyki,
I łup bogaty wzięty nam przez wrogów
Zdobił ich z podłej miedzi naszyjniki.
Roma rozdarta wnętrzną waśnią — oto
Szła już na pastwę Etyopa z Dakiem,
Gdy tamten groźną napierał ją flotą,
A ten częstował pełnym strzał sajdakiem.
Wiek ten zbrodniczy naprzód skaził łoże
Małżeńskie, potem rodzinę i plemię —
Z tego to źródła wyszły kary boże
Na wszystek naród i ojczystą ziemię.
W jońskich się pląsach lubuje dziewica
Zaprawiając się wczas do sztuczek innych,
I już lubieżną myślą chuć podnieca,
Acz jeszcze z latek nie wyszła dziecinnych.
Prędko w niej żądza w pożar się rozpala —
Lecz w towarzyszach mężowskich hulanek
Już doraźnego nie szuka chabala
Z którymby poszła gdzie w ciemny krużganek.
Tylko otwarcie wstaje, gdy kto woła
Wobec małżonka — czy to kupczyk który,
Czy z hiszpańskiego statku patron — zgoła
Każdy, kto bezwstyd zapłaci jej z góry.
Nie z takich matek zrodzone te chłopy,
Co krwią punicką zrumienili fale,
Pyrrusów zgnietli, rzucili pod stopy
Z Antyochami srogie Annibale.
A był to zastęp tych kmiecych żołnierzy
Nałożnych pługiem sabelskim ryć ziemię,
Co to na rozkaz surowej macierzy
Do domu dźwigał na plecach drew brzemię.
Wtenczas, gdy długi cień padał z wierzchołków
Gór, a z błękitu zjeżdżał wóz słoneczny
I z jarzma karki oswobadzał ciołków
I na spoczynek zapraszał bezpieczny.
Czegoż niszczący wiek ten nie obali?!
Ojcowie nasi mniej warci niż przodki:
A my się w ojców naszych tak nie wdali
Że po nas tylko zostaną wyrodki.
Co ja bezżenny w marcowe kalendy
Robię z pękami kwiatów, z kadzielnicą,
Z ogniem na darni? — Dziwiąż te obrzędy
Ciebie Meceno, i są tajemnicą?
Dowiedz się znawco dwóch mów, to pamiątka,
Gdym omal drzewem nie został zabity;
Odtąd ma Liber z białego koźlątka
I innych zastaw ofiarnik obfity.
W dzień ten, rok rocznie dla mnie tak świąteczny —
Korek z pieczątką wyskoczy z amfory,
Którą już dymek przejął dostateczny;
Od czasów Tulla stoi do tej pory.
Wychyl, Meceno, najmniej sto puharów
Za przyjaciela zdrowie — i swobodnie
Tak biesiadując bez krzyków i swarów
Do dnia białego nie zgasim pochodnie.
Pocóż o Romę ma cię głowa bolić?
Dak Kotis zbity i jego gromada;
Med w domu własnym lubiący swawolić
Bójką wewnętrzną teraz sam się zjada.
Kantabr, wróg Romy odwieczny, nam służy,
Z hiszpańskim brzegiem skuty, choć tak późno —
I Scyta nie chce z nami bić się dłużej
Kiedy cięciwy łuków puścił luźno.
Nie pytaj czy tam ludy gdzie się skarżą;
I żyj dla siebie samego, wesoły;
Bierz, czem cię chwile bieżące obdarzą,
Na bok precz ciśnij poważne mozoły.
Z tą Chloą możnaby skończyć;
Dla Lidyi mam drzwi otwarte.
LIDYA.
Choć on tak śliczny jak zorze,
A ty, jak korek tak lekki,
Niestały jak Adryi morze —
Z tobą żyć, umrzeć na wieki!
DO LICY.
X.
Extremum Tanain si biberes, Lyce.
Choćbyś, o Lice, żyła gdzie nad Donem
W jarzmie dzikiego chłopa, a ja w ciemną
Noc drżał przed progiem smagan akwilonem, Miałabyś litość nade mną.
Słyszysz, jak burza w drzwi tłucze; jak w lasku
Dwór twój zdobiącym, wierzchołki drzew zgina —
Jak Jowisz świeżo śnieg spadły, o brzasku Porannym, lodami ścina.
Spuść z pychy; grzech ten u bóstwby ci szkodził;
Spuść; zanim sama wpadniesz w sidła płoche:
Ojciec Tyrreńczyk przecież cię nie spłodził Na Penelopę świętochę.
Jeśli błagania, dary, bladość sina,
Twych wielbicieli, zmiękczyć cię nie mogą,
Ni mąż, którego więzi jakaś inna — To dla mnie przestań być srogą.
Ty, jak dąb twarda, nie ugięta w burzy,
Gorsza, niż wężów maurytańskich krocie,
Patrz! biedne ciało nie rade już dłużej Leżeć pod progiem, na słocie.
DO ŹRÓDŁA BANDUZYI.
XIII.
O fons Bandusiae.
Źródło Banduzyi, jasny krysztale!
Stoisz za wino, za wonne kwiaty:
Jutro cię kozłem ofiarnym chwalę;
A choć na młodym łebku sękaty
Różek mu rośnie i już przeznacza
Go na miłostki i przyszłe boje,
Darmo! krew jurna niech jutro zbracza Przejrzyste kryształy twoje.
Wód twych psia gwiazda wyssać nie może,
Do ciebie zawsze błądzące trzody
I wół, gdy dość się w pługu naorze,
Przyjdą poszukać słodkiej ochłody.
Kiedyś zasłyniesz ty mojem pieniem
Razem z tym dębem na wierzchu skały,
Co się zwieszając, otula cieniem Rzeźwiące twoje kryształy.
DO FAUNA.
XVIII.
Faune, Nympharum fugientum amator.
Faunie, lubiący ścigać Nimfy płoche
Błogosławieństwem obleć moje kopce,
Drobnym przychowkiem opiekuj się trochę — A potem leć w strony obce.
Choćbyś miał skarby, większe niż je w ziemi Arabia, Indya mieć może,
Choćbyś oprawił mury warownemi Apulskie, Tyreńskie morze —
Twarda konieczność, jeśli djamentowy Klin wbije komu do głowy,
Wewnętrzna trwoga spokój mu zabije I w potrzask śmierci da szyję.
Scyta na stepach ma tam lepsze życie Wożąc się z domem w teledze,
Toż i Get dziki, któremu obficie Z pól nieporzniętych na miedze
Ceres plon sypie, skrapian jego potem, Rok tylko jeden — a potem
Już ma spoczynek: wyręcza go druga Część pracowników u pługa.
O, tam się nigdy nie znęca macocha Nad pasierbami swojemi;
Posażna żona męża stale kocha I nie gamraci z innemi.
Wielkim posagiem są rodziców cnoty, Niewiast ozdobą wstyd złoty —
Małżeńskich węzłów zrywać się nie ważą, Bo za to gardłem je karzą.
Ty! co wytępić chcesz harde zbytniki, Wojen domowych znieść szały,
Jako ojczyzny zbawca mieć pomniki, I do potomnej przejść chwały —
Hamuj swawolę nieznającą granic, Bo świat zawistny ma za nic
Żyjącą cnotę — tylkoby hołdował Tej, co ją dawno pochował.
Cóż tam pomogą na to gorzkie żale, Gdy zbrodzień uchodzi kary?
Cóż i statuta pomogą? nic wcale Bez obyczajów i wiary.
Jeśli i ziemi zapadły zakątek Gdzie słońce parzy jak wrzątek,
Jeśli lód z śniegiem w gnieździe Boreaszy Chciwego kupca nie straszy?
Jeśli wzburzone nie odstrasza morze Flisa? — a hańbą jest komu
Nosić ubóstwo, i woli bezdroże Występku, obrać bez sromu —
To znieśmy perły, złoto i klejnoty, Te źródła naszej niecnoty
Tu, na Kapitol, lub rzućmy w mórz tonie — A lud przyklaśnie nam w dłonie.
Byle się poddać szczerej tylko skrusze, Wydrzem rozpustę z korzeniem,
I zniewieściałe zahartujem dusze Surowem w cnocie ćwiczeniem.
Taki dziś panicz zrodzon w stanie wolnym Do czegoż może być zdolnym?
Kiedy ni konia dosiędzie, ni w lasy Pójdzie ze zwierzem w zapasy.
Za to gracz: umie puszczać cygę grecką, I w zakazane grać kości —
Kiedy pan ojciec okrada zdradziecko Swoich spólników i gości,
Aby synkowi, co się tak wychował Czemprędzej trzos naładował.
Lecz choć fortuna rośnie z krzywdą cudzą Czegoś im brak — że się nudzą.
DO WENERY.
XXVI.
Vixi puellis nuper idoneus.
Niegdysiem gracko zwodził panienki,
Z pod miłosnego ja rycerz znaku;
Lecz dziś grać nie chcą struny lirenki —
Więc ją z orężem wieszam na haku.
Tu, tu, zawieście, tu, po lewicy
Morskiej bogini: jasne pochodnie,
Kusze i drągi — drzwi do świetlicy
Nieraz łamałem nim i wygodnie.
Bóstwo! co w Cyprze masz chramy swoje,
W Memfis, sytoński gdzie śnieg nie prószy —
Błagam cię, boskim biczykiem Chloję
Zatnij — a dumna może się wzruszy.
Królów Tyrreńskich szczepie znamienity!
Od dawna wino w bani nietykanej,
Róż wieńce, balsam z balanu wybity
Czeka na ciebie Meceno kochany.
Wyrwij się przecie i nie zwlekaj dłużej;
Wilgotny Tybur niechby cię nie wabił,
Ni exulańskie łany, ni grzbiet wzgórzy
Kędy Telegon ojca swego zabił.
Rzuć nudny zbytek, nie siedź w tym ogromie
Gmachów, bodących niebo jak olbrzymy;
Zostaw to innym wielbić w szczęsnej Romie
Uliczną wrzawę, przepychy i dymy.
Możnym odmiana nieraz rzeźwi serce;
W ubogiej chatce, u skromnego stoła
Nieubranego w purpurę, kobierce,
Niejeden zmarszczek wygładzi się z czoła.
Już Andromedy ojciec grozi skrycie
Gorącem latem; już Procyon pali;
W lwi znak wchodzące słońce na błękicie
Coraz dopieka tem srożej, im dalej.
Już pastuch szuka dla znużonej trzódki
Cienia nad strugą pod zielonem drzewkiem
Bożka Sylwana — a tu brzeg cichutki
Nieochłodzony najlżejszym powiewkiem.
Ty nad przyszłością Romy dumasz sobie;
Myśl niespokojna targa twojem łonem:
Co Sery, Baktra, knuje tam na dobie,
I co się dzieje nad kłótliwym Donem.
Przyszły los mądrość zasłoniła boska
Czarnym obłokiem, a szydzi z wróżbita
Kiedy się nazbyt o tę przyszłość troska —
Ten najmądrzejszy, kto obecność chwyta.
Reszta zwyczajnym już toczy się biegiem:
Raz, niby rzeka ściśnięta w swem łożu
Spokojne fale, szereg za szeregiem
Śle, aż w etruskiem pogrąży się morzu.
To znów, gdy powódź powzdyma bałwany,
Kamienie, drzewa, domy i obory,
Unosi z grzmotem strumień rozhukany,
Budząc do wtóru i wzgórza i bory.
Ten tylko szczęśliw i pewien jest swego,
Co: »dziś użyłem« rzec może z dnia końcem;
Mniejsza czy ranek spotka zbudzonego
Czarnemi chmury, czy pogodnem słońcem.
Przeszłości tylko nic schwycić nie zdoła,
Ni przeistoczyć, co się raz już stanie.
Oh! niepowrotne są te wartkie koła
W wiecznie toczącym się godzin rydwanie.
Fortuna lubi wyrządzać nam psoty,
Uparcie igrać z swemi ofiarami;
Dziś niestateczne wysypie szczodroty
Na mnie, a jutro drugiego omami.
Jeśli mi sprzyja — cieszę się, lecz za to,
Gdy odlatuje, wnet o niej zapomnę;
I owinięty cnoty białą szatą,
Za towarzyszkę mam ubóstwo skromne.
Niech maszty łamie Afryk rozwścieczony,
Niemam rozpaczać, ni modlić się czemu,
By towar z Tyru lub Cypru wieziony,
Nie poszedł na łup morzu łakomemu.
Od burz egejskich jest dla mnie opieka,
Gdy Pollux zatli dwie gwiazdeczki bliźnie,
Przy dobrym wietrze łódka moja lekka
Dwuwioślna, łatwiej po falach prześliźnie.
DO MELPOMENY.
XXX.
Exegi monumentum.
Skończyłem pomnik; przy nim niepożyty
Spiż niczem; wyższy, nad piramid szczyty;
Nic go nie zniszczy, ani pleśń wilgoci,
Ni wichr szalony, ni potok lat kroci,
Ni czas depczący tylko po ruinie... Nie umrę wszystek — najlepsza nie zginie
Cząsteczka moja! Sławę mą prawnuki
Odnawiać będą bez końca, dopóki
Najwyższy kapłan na Kapitol chadza
Z cichą Westalką, którą tam wprowadza. Powiedzą kiedyś; żem ja z ziemi onej
Gdzie Aufid szumi, gdzie Daun wysuszony
Wziął imię króla, co władał tym ludem;
Żem wzrósł z niczego; żem eolskie tony
Pierwszy w italską nutę przeniósł cudem... Pysznij się muzo swoim wychowankiem,
I skroń laurowym opasuj mu wiankiem.
Wenus po długim rozejmie, na nowo
Bój wszczyna. Przebacz, o przebacz królowo!
Już ja nie taki i krzepki i jary,
Jak niegdyś byłem pod berłem Cynary.
Przestań, o sroga matko Kupidyna!
Temu, co lustr już dziesiąty zaczyna
Wkładać na kark ten twardy od obróży
Miękkie twe jarzmo. Lepiej ci posłuży
Jeśli chcesz w żądnem sercu pożar wzniecić,
Różowemi łabędźmi do Paula zalecić
Maxima. Młodzian krwi dobrej i gładki
Do sztuczek różnych posiada spryt rzadki,
Bronić on umie klienty nieśmiałe,
On i sztandarom twoim zjedna chwałę.
A gdy z rywala, co szafował złotem
Zadrwi zwycięsko, toć postawi potem
Pod stropem cyprów nad brzegiem Albano
Statuę twoją z marmuru kowaną.
Tam cię kadzideł wonny dym otoczy;
Flet berecyncki z lirą się zjednoczy,
Toż z surmą — twojej czci gwoli, o święta!
Tam codzień dwakroć chłopcy i dziewczęta
Saliów zwyczajem, o ziemię trzykrotnie
Białemi stopki wytną takt ochotnie. Lecz mnie ni dziewczę, ni chłopiec nie znęci;
Już we wzajemność wierzyć nie mam chęci,
Ani rej wodzić przy szklance ja skłonny,
Ani uwieńczyć mych skroni w kwiat wonny.
Lecz czemuż, czemuż, o mój Ligurynie
Łza jedynaczka po twarzy mi płynie?
Czemu, gdy mówię, język się zacina,
I wstydny milczę — jakaż to przyczyna?
W snach nocnych nieraz twą marę przy łonie
Tulę; pierzchnącą znów gonię i gonię
Po marsowego pola murawniku,
To po wód fali — och ty okrutniku!
O Melpomeno! kogo wzrokiem swoim
Powitasz w chwili, gdy na świat przychodzi —
Ten się istmickim na kułaki bojem
Nie wsławi — ani wyjdzie z krwi powodzi
Wielkim hetmanem, co dziarskimi końmi
W achejskim wozie na Kapitol jedzie
Z uwieńczonemi w liść delijski skrońmi,
I, co pobite króle w pętach wiedzie.
Za to strumyki tyburyjskich błoni,
Gajów cienistych woniejące wrzosy —
Gdy je eolską pieśnią w świat rozdzwoni,
Wybiją sławę jego pod niebiosy.
Odkąd mię w koło najpierwszych pieśniarzy
Wpisała Roma, wszystkich stolic księżna —
Odtąd mej sławy wieszczej nie znieważy
Zawiść zjadliwa i krzywoprzysiężna.
O ty! przez którą lutnia moja gędzie,
Co niemym rybom, byleś tylko chciała,
Z paszczyby śpiewy płynęły łabędzie,
Pierio! tyś mi, tyś mi wszystko dała;
Że gdy przechodzę — wskazują palcami:
Patrzcie, mistrz idzie, nasz rzymski lutnista!
Jeślim natchniony, jeśli oklask da mi
Każdy, w tem twoja pomoc oczywista.
DO CENSORYNA.
VIII.
Donarem pateras, grataque commodus.
Mym przyjaciołom radbym Censorynie
Rozdawać bronzy, ofiarne naczynie;
Lub mężnych Greków nagrodę: trójnogi. —
I twój dział pewnie byłby nie ubogi,
Gdybym w mym zbiorze te twory posiadał
Którym Parhazius, lub Skopas wdzięk nadał,
Ów kolorami, ten dłutem mistrzowsko
Tworząc człowieka, albo postać boską.
Nie stać mię na to; takich kosztowności
Dom twój nie pragnie, umysł nie zazdrości.
Lecz pieśni lubisz — jam ci je dać gotów,
I opowiedzieć wartość ich przymiotów;
Wszak przez pisane publiczne pomniki
Z grobów nie wstają wielkie wojowniki;
Bo ni ucieczka, ni Annibalowe
Groźby, na jego odwrócone głowę;
Ani pogorzel bezbożnej Kartagi,
Nie dały sławie Scypiona tej wagi,
Ni go podniosło wyżej owe miano
Afrykańskiego, jakie mu nadano,
Nad to, co o nim wieszcz kalabrski śpiewa.
O kim pieśń milczy — niech się nie spodziewa
Cnót swych nagrodę zyskać. Nie wiem czyli
I Romul z Marsa urodzon i z Ilii
Raz zapomniany, mógłby w wieki płynąć?
I Eakowi nie dały też zginąć
W Styxie, na wyspy wiodąc go fortunne
Wieszczów cudowne słowa i piorunne.
Pieśń cnych wyrywa ze śmierci objęcia;
Ona im daje takie wniebowzięcia,
Że Herkul z Bogi zasiada do stołu;
A z wzburzonego aż do dna żywiołu
Kastor z Poluxem ratują żeglarzy,
Śląc im promyki opiekuńczych twarzy.
Na Liburynkach lekkich chęć cię bierze
Przeciw okrętom, wyniosłym jak wieże,
Robić z Cezarem wojenną wyprawę
I z nim podzielać sławę lub niesławę.
Mnie zaś, któremu słodkie tylko z tobą
Życie; bez ciebie staje się żałobą —
Na miłe wczasy wola twa wskazuje,
Gdyż li przy tobie przyjemność ich czuję!
Jażbym to nie zniósł trudów jak przystoi
Na męża, co się niczego nie boi?
Zniosę i mężnie: przez alpejskie szczyty
Nawet przez Kaukaz przejdę nieużyty,
I do dalekiej zachodniej zatoki
Pójdę za tobą wciąż równemi kroki.
Pytasz: pożytek, pomoc będzie jaka
Od tak wątłego jak ja nieboraka?
Lecz w twem pobliżu zmniejszy się i trwoga
Dla rozłączonych zawsze taka sroga.
Podobnie ptaszka póki jest z pisklęty
Mniej się już lęka o węże — natręty,
Niż gdy od gniazdka daleko odleci —
Choć wie, że słaba nie obroni dzieci.
Chętniebym z tobą szedł w ten bój, jak w inny;
Za dobrodziejstwa tylem ci powinny.
Nie, żeby więcej par przybyło wołków
Do moich pługów i więcej pachołków;
Nie, żeby trzody, nim przyjdą upały
Zamiast w Kalabrach, w Lukach się pasały;
Nie, żebym willą o jasnych marmurach,
Błyszczał w cyrcejskich Tuskulanu murach —
Dość, i zawiele mam już z twej szczodroty;
Cóżby mi więcej dał, nawet skarb złoty?
Chyba, jak Chremes w ziemiębym go wkopał,
Lub jak utracyusz, przejadł i przeżłopał.
Bo gdy zamiatasz kurz po drodze Świętej
Sześciołokciową togą — lud cię łaje.
Przechodzień z wstrętem na ciebie spoziera,
Mówiąc: patrzajcie! z czego on dmie z czego?
Czy, gdy z rozkazu bity tryumwira,
Przy egzekucyi aż zmęczył woźnego?
Dziś ma w Falernie tysiąc morgów ziemi;
Po Appi cugi dziarskiemi ugania... Eques, w najpierwszych ławach z najpierwszemi
Siada, choć prawo otońskie zabrania.
Poco wyprawiać miedziokute floty
Na zbójców morskich i na niewolników —
Gdy właśnie jeden z między tej hołoty
Zrobion trybunem i dowódcą szyków?!
DO KANIDYI TRUCICIELKI.
V.
At, o deorum quidquid in caelo regit.
»Przewielkie Bogi w górnym majestacie,
»Co niebem, ludźmi i ziemią władacie!
Czego psie ciche zaczepiasz przechodnie,
Przed wilczym zębem tchórząc tak niegodnie?
Zwróć raczej na mnie, jeśliś tak ochoczy,
Junackie groźby, a stanę ci w oczy.
Jam ni to Molos, lub Lakończyk płowy,
Wierny stróż trzody wychodzę na łowy,
Strzygąc uszami, w bród przez zaspy śniegu,
I biorę zwierza najtęższego w biegu.
Ty zaś w przód wąchasz cobądź leży w drodze,
I aż grzmi knieja, tak ujadasz srodze.
Strzeż się, strzeż! mówię, na takie hultaje
Mam parę rogów, odpustu nie daję.
Wzdy miałeś przykład na Likamba szwagrze,
Na Bupalowym przeciwniku także;
Jeśli mię czarnym zębem drą partacze,
Wet za wet utnę, jak dziecko nie płaczę.
Noc była. Księżyc szedł błękitnym szlakiem Otoczony gwiazd orszakiem,
Kiedym w twych ramion opleciony koło Silniej, niźli dąb jemiołą
Słyszał, jak Bogom urągać gotowa Przysięgłaś na moje słowa:
»Póki wróg flisów, Oryon, wzdyma morze, Wilk szkody robi w oborze,
Wiatr rozczesuje Febowe pierścienie, — Póty się, póty nie zmienię«.
O płacz Neero! męską siłę czerpię: Jakem Horacy, nie ścierpię,
Byś z innym noce przepędzała płocha; Poszukam takiej co kocha.
Nie myśl, że piękność twoja mię poruszy — Kto raz obraził — precz z duszy!
A ty, ktokolwiek jesteś mój szczęśliwcze, Co drwisz, żeś porwał mi dziéwcze,
Choćbyś dostatkiem trzód i łanów słynął,
A Paktol złotem ci płynął;
Choćbyś mądrością Pitagorze sprostał, Piękniejszym niż Nirej został —
Zapłaczesz, gdy się innego uczepi; Ja się uśmieję tem lepiej.