Oficer/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oficer |
Podtytuł | (R. 1863.) |
Rozdział | V |
Pochodzenie | Gloria victis |
Wydawca | W. Makowski |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Józefa Zawadzkiego |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Parę dni minęło i znowu w porze niezwykłej ciężki klucz zazgrzytał w grubym zamku, ale tym razem, za otwierającemi się drzwiami głos kobiecy, młody i świeży. — Czy można?
Ach, Tosi głos!
Aleksander jednym skokiem był już przy drzwiach.
— Ciotko! ciotko droga! najmilsza! złota!
Całował ręce siwej kobiety w czarnej sukni, a potem obie swoje wyciągnął ku pięknej dziewczynie, której błękitne oczy stały w blasku radości i łez. Z temi błyszczącemi oczyma i filuternym uśmiechem na twarzy bledszej i chudszej, niż przedtem, z rękoma uwięzionemi w jego rękach, mówiła.
— Widzisz, Olesiu, widzisz! Musiałeś jak zając jednem okiem spać na koniu, bo wpadłeś im w ręce!
Poczem z oczu jej wypłynęły łzy, które je tak błyszczącemi czyniły i wtedy można było poznać, że wiele przez tygodnie ostatnie płakała.
Ale jakim cudem, jakim cudem przyjść tu mogły, skoro nikomu nie pozwalają. Tak, one same tego nie rozumieją. Odmawiano dotąd i odmawiano pozwolenia na widzenie się z więźniem i czyniono to w sposób przykry, szorstki. Nagle, zmiękło to, złagodniało i pozwolili... na krótko wprawdzie, ale nawet bez świadków. Dość jednak o tem. Tysiące rzeczy jest do powiedzenia. Mieszkają teraz w pobliżu tego miasteczka u krewnych, bo dwór zrujnowany...
— Jakto zrujnowany?
— W czasie rewizji. Opowiedziały o niej wszystko.
Otóż dwór razem z majątkiem uległ urzędowemu opisowi, który jest wstępem do konfiskaty. Kazano im stamtąd wyjechać. Syn jednej, a brat drugiej uwięziony, nie tutaj, gdzieindziej go powieźli, a one tam za nim jechać jeszcze nie mogą...
Teraz matka, mówiąc o synie, rozpłakała się, ale dwoje młodych patrzało na siebie z niebem w oczach.
Potem o partji, która rozproszyła się była, lecz wkrótce znowu zgromadziła się kędyś dalej, o uwięzionych i zabitych, o wątłych nadziejach, o okropnych trwogach, o całej tej tragedji przeraźliwej, której jednak echa do tych ścian nie przenikały.
Z dwu par oczu młodych i zakochanych, niebo szczęścia zniknęło, a powróciły do nich ponure trwogi i przeszywające żale ziemi, ze wszystkich ziem globu najnieszczęśliwszej.
Potem jeszcze: jak ci tu jest? co jadasz? jak sypiasz? czego ci trzeba? Może pozwolą przysłać! Może pozwolą znowu przyjść! Będą do miasteczka przyjeżdżały, będą prosiły... Jak się skończy? Boże miłosierny... jak się to wszystko skończy dla
niego, dla nich, dla wszystkich, dla sprawy?
I czas już ubiegł, ostrzegło o tem pukanie do drzwi dozorcy.
Wstali wszyscy troje z wąskiego zydla. Matka wzięła za rękę córkę i zlekka ją ku młodemu więźniowi przybliżając, drżącemi wargami mówiła:
— Oddaję ją tobie, Olesiu! Dotąd byłam przeciwną... bo pokrewieństwo bliskie, a małżeństwa pomiędzy krewnymi... podobno.... I jeszcze jedno: o czemś innem dla Tosi marzyłam... Każda matka ma dla dziecka swego jakieś marzenia... Widzisz, spowiadam się... Ale teraz, mój Olesiu, kiedyś ty taki nieszczęśliwy i taki dzielny syn ojczyzny... zostańże i moim synem... Gdy tylko będziesz wolny...
Nie mogła mówić dalej od wzruszenia, a oni oboje, przed nią klęcząc, kolana jej obejmowali.
Dozorca, wciąż do drzwi pukając, słyszał w celi więziennej płacz nietylko niewieści, lecz, jak mu się zdawało, i męski także.
Odeszły. Więzień pozostał sam. W głowie mu szumiało, w piersi serce jakby wyrosło, tak dławiło łzami, co chwila wzbierającemi. Wstyd płakać jak dziecko albo kobieta! Mazgajem nigdy nie był. Owszem, był przecież wesołym Olesiem. Ale teraz, te kilka tygodni męki różnej, a po nich taka radość...
Czy tylko będzie wolnym? W zupełności nie. Wyrok na niego spaść mający, mógł być tylko mniej albo więcej srogim; wolności zupełnej mu nie powrócą. Wiedział o tem, ale wiedział też i o czemś innem, co mu ból wiadomości tamtej niemal w uczucie szczęścia zamieniało. Wiedział, że na żadnej drodze i w żadnej otchłani, w żaden czas burzy i w żaden czas słoty nie opuści go kobieta, którą kochał.
W kilka godzin potem, całego w ogniu, w marzeniach, w niepokojach, znalazł go wchodzący do celi oficer. Zrazu głowę tylko przez uchylone drzwi wsuwając, zapytał:
— Czy nie mieszam?
— Nie! Nie! Nie przeszkadza mi pan w niczem. Proszę wejść! Chciałem nawet zobaczyć się z panem.
Wszedł, powitaniem tem wyraźnie uradowany i dość dziwnie na twarzy jego, najczęściej ponurej wyglądał uśmiech filuterny, z jakim pytał:
— A co? Krewne pańskie były?
— Były, panie, były! Tak cieszę się, że je widziałem i tylko się dziwię...
— Czemu pan się dziwisz?
— Że pozwolili...
Oficer znowu na jednym w celi stołku drewnianym usiadł, dłonie na kolanach oparł i łokcie z fantazją rozstawił.
— Che, che, che, — zcicha zaśmiał się — che, che, che!
A siwe oczy jego, w rozgorączkowanej twarzy więźnia tkwiące, miały w sobie coś jakby opiekuńczego i zarazem dumnego; zdawały się cieszyć jego radością i zarazem mówić: A widzisz, co ja mogę! A widzisz, jaki ja!
— Wot kiedy już do tego przyszło, to już panu powiem, jak to było.
Na grube drzwi zamknięte niespokojne wejrzenie rzucił i ku Awiczowi pochylony szeptał:
— Tu jest taki człowiek, co na bardzo wysokim postie stoi. To mój towarzysz z korpusu i my już w korpusie bardzo jeden drugiego lubili. A potem, to ja raz z wielkiego nieszczęścia go wyratował. Mniejsza o to, jakie to było nieszczęście i jak ja jego ratował, ale choć on na wysokim postie stoi i wiele może, a ja mały sobie człowiek, tak było i on nigdy o tem nie zapomniał. On mnie lubi, to mój prawdziwy drug...
— To są plecy pańskie i pan się do nich za mną wstawiał...
Potakująco głową skinął.
— Ja nawet skłamał przed nim i powiedział, że pan jesteś mój plemiannik...
Aleksander był wzruszony.
— Dziękuję! nie wiem, czemu przypisać...
— Nu wot! Czemu przypisać? Ja pana polubił... kak to od razu... jeszcze tam w lesie... pan Apolka znałeś i ja nawet przypomniał sobie, co on mnie o panu mówił...
— Nie, nie! To nie to... z żywością zaprzeczył więzień, pan wogóle musisz być... Mówiły mi przecież krewne moje, jakie nieszczęścia stać by się mogły... żeby tam wtedy pana nie było!
— Mówiły, mówiły panu o tem!
Oczy rozbłysły mu uciechą, która jednak prędko zgasła.
— Nu da! Ale co w tem osobnego? Zwierzem by chyba trzeba być...
— A jednak, nie bez pewnej ironji przerwał Aleksander, gorliwym pan jesteś w swojej służbie. W czasie rewizji owej, sroższy pan był od towarzysza swego i potem, tam... na grobli... sam widziałem, z jaką gorliwością, z jakim zapałem...
Wyprostował się oficer i z wielką powagą w postawie i na twarzy przerwał.
— To był mój obowiązek. Raz ja na służbę poszedł, to już uczciwie służyć powinien. Ja z tego chleb jem i powinien robić to, za co mnie chleb ten dają, inaczej ja byłbym zdrajcą, a zdrada to paskudna rzecz, brudna. Pan to sam kozackiemu setnikowi powiedział i ja wtenczas pana polubił! to pan wiesz...
— Nie mogę odmówić panu słuszności. Tak jest, jak pan mówi, z taką samą powagą, z jaką mówił oficer, odpowiedział więzień.
— Nu da! Mnie kazali zrobić rewizju, to ja powinien był ją zrobić jeszcze lepiej, jakby ją inny
robił...
— Dla czegoż jeszcze lepiej...
— A wot widzicie dla tego, że ja polskiego proischożdienja człowiek... to na mnie podejrzenie może paść, że zdradzam... i podejrzywał mnie o to setnik kozacki, to ja jemu chciał pokazać, że czest' i sowiest' moje czyste. Ale bezbronnych zabijać i... różne tam poszłosti dokazywać... nikt nie każe... to do służby nie należy. Nu da! Do służby oficerskiej to nawet należy, żeby tego nie było... Widzisz pan, że ja i w jedną stronę i w drugą stronę, tylko obowiązek swój spełniam...
Pochylił twarz, zamyślił się:
— Zdaje się wszystko dobrze... W wojsku służysz na wojnę idziesz, robisz to, co naczalstwo każe, obowiązek swój spełniasz, niczego innego tu i być nie może... a adnakoż... ciężko... jej, jej! jak ciężko, jaki żal... Wszystko przewraca się we środku...
Ostatnie słowa wymawiał z czołem opartem na dłoni, szeptem ciężkim, takim, jakby przemawiał do ziemi, w którą wlepiał wzrok zmącony, ponury.
— Dla czego tak ciężko? Czego taki żal? ze współczuciem i ciekawością zapytał Awicz.
— A wot, żeby ja sam o tem wiedział, to byłby kontent. Zdaje się, co tu takiego? Głupostiej narobili... miatież, bunt. Uspokoić trzeba. Na to wojsko i na to ja oficer. Śmierci nie boję się! Trusem mnie pan Bóg nie stworzył. Adnakoż taki żal, taki smutek, taka jakaś we środku trudność... Myślę, ja myślę: co mnie takiego stało się? i nie rozumiem.
Nie rozumiał tych instynktów, które pracować w nim zaczęły i tej iskry, która w nim spała długo, a teraz rozpalać się zaczynała w piekące płomię.
— Położenie okropne! szepnął Aleksander, po tem z żywością zawołał.
— Dla czego pan wprzód, nim tu z wojskiem przybył, dymisji swej nie zażądał?
Nic dorównać by nie mogło zdumieniu, z jakiem oficer oczy na niego podniósł.
— Do dymisji! powtórzył z osłupieniem. W odstawku! A co ja bym potem na świecie robił?
Była w tem powiedzeniu prawda gorzka i twarda. Co on by robił, w jedenastym roku życia do korpusu oddany i ze wszystkich na tym świecie robót, znający tylko służbę wojskową, ale za to, jak nie bez pewnej chluby mówił, znający ją, jak rzadko kto wybornie i lubiący ją, chlubiący się nią dotąd... Tylko teraz, coś takiego dziwnego z nim się stało...
W duszę swą głęboko nie spoglądał. Nie przywykł. Były chwile, że gniew ogromny zrywał się w nim przeciw tym bezumcom, obłąkańcom, którzy temu wszystkiemu byli winni i gdy sam jednak, w oficerskiem mieszkaniu swojem o nich myślał, zdawało mu się, że ich nienawidzi, że nimi, że ich głupotą gardzi, że z rozkoszą starłby ich z powierzchni ziemi. Ale trzeba było jednego tylko spotkania jednego widoku, jednej czasem o nich wieści zasłyszanej, bohaterskiej, lub tragicznej, aby znowu jakieś szatany drażniące i szarpiące do wnętrza jego wstąpiły. Pomiędzy szatanami temi odkrył raz jednego, któremu na imię: wstyd. Ani cienia pojęcia nie miał o tem, czegoby miał się wstydzić. Jednak ten to szatan właśnie wszystką krew rzucił mu do twarzy, gdy w czasie owej rewizji, w owym dworze, kobieta wdzięczna mu za zbawienie swych dzieci, zapytała go, jak się nazywa. Karłowicki!
Brzmienie tego nazwiska... Za nic w świecie nie zdołałby go wówczas głośno wymówić. A setnik kozacki z ironją na niego patrzał, lepiej może go rozumiejąc, niż on sam siebie!
Ani na chwilę już dnia tego nie odzyskał tej rubasznej i dobrodusznej wesołości, która niekiedy posępną twarz jego rozjaśniała! Bawił też krótko, ale przed odejściem zapytał jeszcze Aleksandra, czy ta piękna panna, która go dziś razem ze swą matką odwiedziła, jest jego narzeczoną?
— Dziś właśnie odbyły się ich zaręczyny.
— Dziś? gdzie? tu? jakto?
Awicza zdumienie jego rozśmieszało.
Cóż w tem dziwnego? Kochają się z sobą od dzieciństwa, ale dotąd matka sprzeciwiała się ich chęciom, z powodu pokrewieństwa i innych tam jakichś swoich chęci czy zamiarów... I dziś właśnie powiedziała, że już się nie sprzeciwia, że ich z sobą zaręcza. Oficer znowu był zdziwiony.
— Wot kak! wprzódy nie zgadzała się, a teraz kiedy pan... zgubiony człowiek... zgodziła się. Nu, eto już takie... jak to powiedzieć... błagorodstwo, że człowiekowi, aż w głowie kręci się. Ale jakże to będzie? Czy pan myśli, że pana tak i puszczą stąd, bez żadnego nakazania? To być nie może. Ześlą pana gdzie gorzki pieprz rośnie i majątek pewno odbiorą...
Szczęśliwy uśmiech rozlał się po twarzy więźnia. Zniżonym nieco od rozmiarzenia głosem odpowiedział.
— Wiem o tem, ale i tego również pewien jestem, że narzeczona moja nie opuści mię ani w ubóstwie, ani na wygnaniu i że w każdej otchłani, wśród każdej burzy czy słoty życia będziemy razem i będziemy sobie nawzajem pomocą i zbawieniem.
Oficer stał przez chwilę, milcząc i w ziemię patrząc. Po białem jego czole przepływały powstające i znikające zmarszczki. Byłyż to fale, podnoszone przez myśli nowe, dziwne, w które wpatrywał się, które wyrozumieć usiłował? I może nietylko przez myśli. Wyraz rozmarzenia, okrywający twarz więźnia, i w jego oczy wstąpił. Odbiła się w nich jakaś nagle powstała tęsknota.
Ślicznie pan to powiedziałeś... wot poezja to prawdziwa... prawdziwa... i wiara w człowieka, którego lubisz...
A potem, z wybuchem zmieszanych uczuć przyjaźni i zazdrości.
— Nu da! szczęśliwy z pana człowiek!
— Choć zgubiony? uśmiechnął się Aleksander.
— Nu, nie zewszystkiem zgubiony. Ale choć w biedę wpadł, odnakoż szczęśliwy!
Gdy odchodząc, szedł ku drzwiom, kroki jego cięższemi zdawały się być, niż zwykle.
Dość długo potem nie powracał, aż przyszedł znowu i zaraz po powitaniu powiedział, że czuł się niezdrów i że mu wogóle na ciele i duszy niedobrze. Więc poco, myślał sobie, miał tu w usposobieniu takiem przychodzić? Myślał nawet też i o tem, aby już wcale nie przychodzić i obecnością swą więźniowi nie mieszać, nie dokuczać...
— Bo gdzie mnie do was? I co wam ze mną za zabawa? Wy górny człowiek, a ja, zwyczajnie, z nizmienności... (z nizin).
Ale nie mógł wytrzymać. Coś go tu ciągnie. Chciałby o niektóre rzeczy zapytać się, pogadać o nich i jeżeli Awicz pozwoli, to jeszcze ten raz...
Ależ owszem, owszem! Nietylko ten raz, lecz ile razy tylko zechce. Czyż nie oddał jemu i bliskim mu osobom przysług ważnych? Czy pomimo wszystko, co ich dzieliło, nie byli związani wspólnością ziemi rodzinnej i może czemś więcej jeszcze?...
— Czemże? czemże? Jakie między nami może być podobieństwo? — nagląco dopytywał się oficer. Widać o to podobieństwo szło mu bardzo.
— Czy pan czuje się szczęśliwym? — wzajemnie zapytał go Awicz.
Uczynił ręką gest gwałtowny.
— K czortu takoje szczastje!
— No widzisz pan! Jeden z nas w taki sposób, drugi w taki, a obydwaj...
— Rozumiem już, rozumiem i to jest prawda! ponuro w ziemię patrząc, dokończył oficer.
Policzki jego były daleko mniej niż przedtem rumiane i pełne, nawet plecy zdawały się mniej szerokie i mundur obejmował je mniej ciasno.
Bardzo wyraźnie słuchał i pobladł. Awiczowi również każdy ubiegający dzień powlekał twarz coraz widoczniejszem piętnem więziennej męki. Szafirowe oczy jego wydawały się ogromnemi wśród wyszczuplonej twarzy, młode ciało, swobody ruchu pozbawione, nabrało poruszeń ociężałych, pierś przyzwyczajona do powietrza, przestrzeni szerokich i wolnych, chwilami z trudnością oddychała.
Przez kilka minut na siebie patrzyli, a potem jednostajnie porozumiewawczo, wstrząsnęli ku sobie głowami.
Oficer na stołku siedział, ale łokci z fantazją nie rozstawiał, oparł je na kolanach, i głowę w obie dłonie ująwszy, mówił:
— Ja o Apolku ciągle myślę... W dzień jeszcze nie, ale w nocy, to on ciągle nademną stoi, tak, jak ja jego tam na trawie widział, z tą czarną dziurą pośrodku czoła... Pytam ja jego... On był rozumny chłopiec, szkoły skończył i z drugiego kursu uniwersytieta... To ja jego pytam się: jakim sposobem ty, taki rozumny chłopiec, nie wiedział i nie rozumiał... Ale nie tylko on! Wy wszyscy z nauką, z rozumem, jakim sposobem mogli tego nie wiedzieć i nie rozumieć, że to bezumje jest — sumaszestwie, naprzeciw takiej potęgi stawać... Pytam się ja jego: poco ty, kochany chłopcze mój, z motyką przeciw słońcu skakał? On mnie nic nie odpowiada, ale na drugą noc znów przychodzi, staje nademną z tą dziurą w czole i tylko gubami porusza, a mnie zdaje się, że te guby mówią: toż ty sam, bracie, zakomenderował żołnierzowi: strzelać!
Wtenczas ja do niego krzyczę, że powinność swoją spełnił, a u niego znowu guby poruszają się i mówią: ty dobrze zrobił, ale ty i płakać po mnie nie powinien, bo ja wrogiem był tego, komu ty przysięgał służyć. Nu to i co, że dobrze zrobił i że nie powinien płakać? Ja płaczu, bo on dorog mnie był, bo to była moja krew... I wy wszyscy moja krew, ja to poczuł teraz, kiedy was poznał...
Podniósł nagle głowę, w twarzy Aleksandra zdziwione i bolejące oczy zatopił.
— Byłeś pan kiedy w Petersburgu?
Pytanie było niespodziewane, odpowiedź twierdząca. Jakże nie? Zna dobrze to miasto, cztery lata przebył tam, ucząc się, przed rokiem zaledwie stamtąd powrócił. Oficer wciąż zdumionymi oczyma na niego patrzał.
— Jakie bogactwa? A? jakie pałace, wszystko z drogocennych kamieni budowane? Marmur, granit, malachit, złoto, wszędzie aż cieką. Jakie parady! A rewje wojenne widziałeś pan? A?
I bogactwo i pałace, i parady, i rewje Awicz widział i nawet zbliska się im przypatrywał.
— A jakie są siły armji naszej, czy pan wiesz?
I pewny, że o tem przedmiocie więzień dostatecznych wiadomości posiadać nie mógł, jął szczegółowo mu go wykładać. Tyle to i tyle korpusów, dywizji, pułków w piechocie i kawalerji, na takie i na takie rodzaje i oddziały podzieloną jest artylerja, a w każdym z oddziałów znajduje się tyle i tyle armat, koni i ludzi. Najdzielniejsi wodzowie, czyli jenerałowie korpusów i dywizji, nazywają się tak a tak, mają za sobą takie a takie bitwy zwycięskie, doświadczenie wojskowe, wszystko, czego potrzeba, aby każdego nieprzyjaciela, choćby najsilniejszego, pobić, zgnieść, zmiażdżyć...
Długo opowiadał wyliczał, wyjaśniał, a im dłużej mówił, tem gorętszą stawała się jego mowa. W uczuciu poszanowania, do czci posuniętego względem tej potęgi orężnej, którą słowami malował, w uczuciu chluby, że sam cząsteczkę tej potęgi
stanowił, znikać się zdawały i milknąć te zgryzoty, zwątpienia i żale, od których jednak wyszczuplały i pobladły mu policzki, które sprowadzały mu noce bezsennne, z widmem zabitego brata, stojącem u wezgłowia.
Wzamian poczynał go ogarniać gniew, który nim rzucał i przez gardło jego krzyczał w czasie rewizji owej, w owym dworze.
Począł biegać po celi więziennej, brwi najeżając, ramionami rozmachując.
— I wy, wy, garść ludzi niewojennych, mała garść, bez armji, bez armat, bez kreposti, bez sławnych wodzów, bez skarbu, przeciw takiej potędze wystąpili! Wied' eto bezumje jest, sumaszestwie, samoubijstwo czort znajet, szto takoje... I żeby to głupie ludzie robili, ciemne, ale nie! Między tymi, co robili, mało głupich i ciemnych. Sam kwiat narodu... same jego światło... Ja tego zrozumieć nie mogę i ja by was za to... czort pobieri, karał, do turmy sadzał, zsyłał...
Nagle znowu na stołku siadł i w obydwie ręce głowę schwycił.
— Oj, Apolek ty, Apolek, bracie ty mój nieszczęśliwy! ty mnie na tamtym świecie nie przeklinaj za to, że ja tak mówię! Mnie skorbno, żałostno, mnie straszno, mnie wszystko we środku przewraca się, kiedy ja to mówię... Ty był rozumniejszy odemnie, naukę miał... a teraz każdej nocy do mnie przychodzisz... Czemu ty mnie nie powiesz, co ty myślał, w co ty ufał, co tobą rukowodiło, kiedy to robili?
W chwili, gdy tak pytał, dłoń łagodna, z braterską poufałością spoczęła mu na ramieniu.
— Ja powiem ci o tem, bracie Apolka, co nim rządziło, kiedy on to robił. On kochał ojczyznę i wolność. Czy ty wiesz, co to ojczyzna? Czy ty wiesz, co to wolność? Nie! ani jednej, ani drugiej tyś nawet nie widział. I jeszcze: on nienawidział niewoli. Czy ty wiesz, co to niewola? Nie, tyś nigdy nie uczuł, czem jest ona, boś sam był jej sługą. I jeszcze: on kochał dawną chwałę narodu swego. Czy ty wiesz, jaką była ta chwała? Nie: tobie nikt nie ukazał ani jednego promienia jej korony; ani jednego strzępa jej purpury. Więc zrozumieć nie możesz, co w nierówną tę walkę pchnęło Apolka, co w nią pchnęło nas wszystkich, jakie burze szaleją w piersi człowieka, deptanego stopą przemocy i jakie niepokonane zapały zrywają go z pod tej stopy, aby wyprostować się, głowę podnieść, ramiona wyprężyć i stać się z raba człowiekiem, człowiekiem wolnym... To są prawa natury, które w nas przemówiły, to wola Boga, który każdemu z ludzi i z narodów dał duszę osobną i wolną, to krzyk naszej duszy do świata, do ziemi, do nieba, że żyjemy i że żyjących nikt nie ma prawa wtrącić do mogiły. Zginiemy? dobrze, ale ten krzyk nasz, krwią i łzami ociekły, zostanie w powietrzu i tym, co po nas przyjdą, umrzeć nie da, i sennych zrywać będzie z puchowych pościeli, i stanie się snem czarnym i snem złotym narodu, i chłoszczącym go do wiecznej walki biczem, a wtedy dopiero przebrzmi, kiedy zwycięży — idea.
— Ale, czyś ty myślał kiedy, co to jest idea? Nie; ty mówisz: idee to głupost'. Więc nie rozumiesz tego, że idee to siła, potężniejsza od twojej piechoty i kawalerji, od twoich armat i sławnych jenerałów, bo wojsko ich to najlepsze ludzkie głowy i serca, a polem ich bitew, to wieki. Dziś pociskami armatniemi na proch starta, idea odrodzi się jutro i jej być musi prędzej czy później zwycięstwo ostateczne i ona jest rozumem wyższym nad cyfrę twojej armji, nad twoje petersburskie granity i malachity, nad twoje szyderstwa i gniewy — bo jest samą prawdą świata i Boga.
Upadł za zydel Aleksander zmęczony, wzruszony i szybko dyszała mu pierś wyszczuplała w powietrzu więziennem, a o krok przed nim siedzący na stołku podniósł twarz z czołem bladem i siwemi oczyma, które pod rudawemi brwiami, gorzały, jak żużle.
— Ja zrozumiał... Może nie wszystko, ale wiele z tego, co pan mówiłeś ja zrozumiał. Tak jest. Idea — to nie głupost'. Może wy, albo wasze naśledniki i zrobią tak, że na świecie żyć będzie lepiej. A teraz, ja ot co powiem! Nie pan jesteś człowiekiem zgubionym, choć pana Sybir czeka, ale ja... dla tego, że o takich rzeczach nigdy nie myślał, nie wiedział... ja człowiek zgubiony... Żeby i jenerałem został, to, — czuję!.. że adnakoż zgubiony! Podniósł się ze stołka, na zegarek spojrzał.
— A wsio taki na służbę trzeba.
Wstrząsnął silnie ręką więźnia.
— Dziękuję panu! dziękuję! dziękuję!
Za co tak gorąco i długo dziękował? Czy za rozjaśnianie przed nim ciemności, w które wpatrywał się z przestraszonymi oczyma? Czy za obudzanie mu w głowie myśli, wyższych nad bagnety, armaty, malachity, granity i wojskowe rewje? Czy może za to braterskie ty, które w głosie Aleksandra zabrzmiało mu echem głosu Apolka?
W dniach następnych jeszcze kilka razy ukazał się w celi więziennej, na krótko jednak, bo miał jakieś ważne zajęcia służbowe, które mu czas zabierały. Rozmawiali jednak ze sobą, choć zawsze niedługo o rzeczach różnych, powszednich i niepowszednich, oficer więźniowi trochę o życiu swojem opowiadał o oficerskiem życiu, które po za czynnościami służbowemi, wypełniały karty, kobiety, hulanki. On, tyle tylko, że pijakiem nie był. Zresztą wszystko tak, jak inni...
— Podłe życie! rzekł raz. Co tak żyć, to może i lepiej, tak jak Apolek...
Potem Awicz przez czas jakiś go nie widywał, aż dnia pewnego...