Ojciec Richard
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Richard |
Podtytuł | Studjum z natury |
Pochodzenie | Kurjer Polski, 1890, nr 209-212, 214-217 |
Redaktor | Józef Orłowski |
Wydawca | Józef Orłowski |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
OJCIEC RICHARD
STUDJUM Z NATURY.
PRZEZ
GABRJELĘ ZAPOLSKĄ.
|
Już zmrok zapadł zupełny, gdy ojciec Richard z trzaskiem drzwi od mieszkania otworzył.
Siedząca u piecyka pani Richard drgnęła, upuszczając na ziemię drewnianą miseczkę, pełną brukselskiej kapusty.
Ojciec Richard przeszedł obok żony, nie witając jej nawet. Jak kłoda upadł na czysto zasłane łóżko, plamiąc wapnem i cegłą — koronkową, kremową kapę.
— Miłosierdzie Boże! — krzyknęła wstając szybko matka Richard — co robisz? to kapa Józefiny!
Lecz ojciec Richard z jakąś dziwną wściekłością zgarnął cienką gipiurę, wycierał nią swoją twarz brudną i włosy białe od gipsu.
— La! la! — bełkotał — oto kapa twojej Józefiny! wytrzyj nią jeszcze i swoje garnki.
Pani Richard załamała ręce.
— Mój Boże, taka śliczna kapa!... kosztuje cztery franki i pięć su, trzeba być prawdziwym niedźwiedziem bez serca, ażeby niszczyć rzecz taką. Przytem Józefina z ciężko zarobionych pieniędzy kupiła kapę, aby przykryć nią w dzień świąteczny swe łóżko. Co teraz powie biedna dziewczyna, gdy powróci z pracowni?
Pani Richard z pod ściągniętych brwi spojrzała na męża.
Leżał ciągle na łóżku, trzymając w zagiętych palcach cienką tkaninę koronki. Oczy błędne, zagasłe, zasnute jakby białą gazą, trzymał uparcie w sufit wlepione. Ciemne, delikatne cienie słaniały się po tym suficie zżółkłym i popękanym.
Mała lampa naftowa i migocący ogień w żelaznym piecyku, nie były w stanie dostatecznie rozświetlić olbrzymiej izby, budowanej na warsztat i zamienionej obecnie na mieszkanie. Cała jedna ściana szklanna mieniła się teraz od przemijających blasków, które ślizgały się po szkle, ożywiając się i gasnąc na przemiany.
Wielka rura czarna, połatana, wysuwała się z piecyka, zaginała pod sufitem i biegła wzdłuż izby, jak wąż ciemny, niknący w klapie wentylatora uchylonego zapomocą długiego, pełnego węzłów sznura.
Olbrzymie łóżka tonęły w cieniu, zapełniającym kąty izby, a tylko okrągły stół przykryty do połowy bielizną i talerzami, występował w żółtem świetle lampy, pokrytej zielonym abażurem.
Na jednym z talerzy schły resztki grochu i bieliły się ości ryby; na ziemi walał się wielki arkusz zadrukowanej bibuły, podartej i splamionej. Był to poranny numer Intransigeant, znaleziony na dziedzińcu i zabrany przez panią Richard dla podpalenia w piecu. Woń wilgoci i rozpalonego żelaza unosiła się w powietrzu.
Koło piecyka stojąc, nie można było wytrzymać od buchającego gorąca, za to w kątach izby panowała lodowa atmosfera. Chwilami smuga świeżego, zimnego powietrza przeciągała wzdłuż ścian i ginęła w cieniu.
Od czasu do czasu młynek umieszczony w wentylatorze, obracał się ciężko i ze zgrzytem.
Ojciec Richard wtedy krzywił się nerwowo. Lecz lampa, w której brakowało petrolu, gasła powoli. Pani Richard odwróciła się od łóżka i zbliżyła do stołu. Ujęła małą blaszankę i nie gasząc płomienia, odkręcać lampę poczęła. Ręce jej drżały i kilka kropel nafty upadło na stół.
Pochyliła się, aby je zetrzyć podniesionym z ziemi papierem.
W oczach jej migotały łzy.
Ścierała naftę powoli, systematycznie i podniósłszy knot, przed piecykiem usiadła. Pęk wiórów i wypalonego koksu leżał na ziemi.
Wzięła garść całą i z wierzchu w piecyk włożyła.
Poczem, przykrywszy fajerką, zabrała się do opłakiwania brukselskiej kapusty.
Cisza panowała zupełna, przerywana tylko zgrzytem młynka kręcącego się w górze.
Ojciec Richard leżał wciąż na wznak, trzymając teraz ręce w kieszeniach aksamitnych spodni. Za każdym jego ruchem drobne srebrne pieniądze brzęczały hałaśliwie.
Była to sobota, dzień wypłaty tygodniowej.
Upłynęła długa godzina.
Kobieta ustawiwszy garnki, siedziała teraz przed ogniem, wpatrując się machinalnie w parę, unoszącą się z pod blaszanych pokrywek rondli. Łzy oschły z jej oczów, a tylko na delikatnych policzkach lśniły się srebrnawe bruzdy. Ślady niezwykłej piękności widniały jeszcze na twarzy matki Richard, piękności, która jej w całem Arbois nie mało sławy przysporzyła. I kobieta ta miała w swej delikatnej urodzie coś z tych wyniosłych, górskich jodeł, które o zachodzie szumią tajemniczo, a wielkie jej smutne oczy zdawały się tęsknić za szczytami gór Jury, kąpiących się o schyłku dnia w krwawych promieniach zachodzącego słońca.
Wreszcie Richard przerwał milczenie.
Z pośród fałd gipiury podniósł się z trudem i posuwając nogami po podłodze zbliżył się do żony.
Ona drgnęła, jakby zbudzona ze snu i machinalnie pokrywki nad rondlami uchylać poczęła.
Gdy Richard stanął obok żony, w purpurowych odblaskach ognia ujawniła się najlepiej cała różnica tych dwojga ludzi.
On — niezgrabny, trywjalny, o ciężkich, grubych rysach i masce podobnej do wołu.
Ona — z natury zbudowana dość silnie, a mimo to zupełnie harmonijnie, nosiła z wielkim wdziękiem kształtną głowę jeszcze pięknej kobiety, która wrodzonym darem umiała z atmosfery wielkiego miasta, wciągnąć w siebie szlachetniejsze miazmy.
Richard sięgnął do kieszeni i dobywszy garść srebra, położył je na stół.
— Masz! policz!.. — wyrzekł ze złością.
Lecz ona nie odwróciła nawet głowy.
— Po obiedzie — odparła ze spokojem — gdy dzieci powrócą.
Twarz Richarda wykrzywiła się od gniewu.
— Nie chcę zdawać przed niemi egzaminu — wyrzekł ochrypłym głosem — zabierz zaraz pieniądze... nom de Dieu!
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Nie mam teraz czasu! — wyrzekła podnosząc się z krzesła — idę po Henrysia...
Zbliżyła się do kołków, na których wisiały rzeczy i zdjąwszy ciemną, wełnianą chustkę, ku drzwiom iść poczęła.
Lecz Richard zaszedł jej drogę.
Plecami uparł się o drzwi i schowawszy ręce w spodnie, stał tak, gryząc aż do krwi swe grube wargi.
— Zostań! — wykrztusił wreszcie, wlepiając w żonę bielmem zasnute oczy.
— Idę po dziecko — odparła kobieta.
— Nie przejadą ci twego gagatka, a wreszcie ja nie chcę, aby on tu powracał! ja nie chcę, aby oni tu wszyscy wracali!.. Mam ich dosyć — rozumiesz mnie! dosyć!
W kącikach ust zabieliła mu się piana, matka Richard powoli wyciągnęła rękę, jakby chciała odsunąć męża ode drzwi, które ciągle zasłaniał. Lecz dotknąwszy się powalanej gipsem i tłuszczem bluzy, cofnęła się ocierając rękę.
Mężczyzna dostrzegł ten ruch i nowa wściekłość go ogarnęła.
— Ha! brzydzisz się mnie? brzydzisz się ty i twoje dzieci!.. Zanadto jestem brudny, mało elegancki, nie ufryzowany dla pani? Na starość dzienniki mód zaabonować trzeba?.. Może olejem gębę wysmarować mi każecie, i brodę zapuścić jak prezydent? co?
Zachwiał się na nogach cały pobladły od wewnętrznego wzruszenia, podsyconego absyntem, który mu wnętrzności palił.
— Po djabła masz po dzieci chodzić? — zaczął znów stłumionym głosem — dla ciebie dzieci wszystko! a ja! ja nic nie znaczę! Dla kogo robisz zupę? nie dla mnie! Dla kogo ścielesz łóżko? nie dla mnie? Nie chcę widzieć tej całej bandy, tu w mojem mieszkaniu! nie chcę! rozumiesz?
Pani Richard wzruszyła ramionami.
— W twojem mieszkaniu? — powtórzyła ironicznie — w twojem mieszkaniu? czy płacisz właścicielowi cały czynsz roczny? Kto — jeżeli nie ja i dzieci płacimy właściwie komorne? Policz, ile zarabiasz teraz i wyrzuć stąd dzieci stary warjacie! — Zginiesz z głodu i zimna bo ja — przysięgam ci, ani groszem ci nie dopomogę.
Mówiła spokojnie, nie unosząc się prawie, tylko na policzki jej wystąpiły dwie sine plamy.
— Gdy mi wyrzucisz ztąd dzieci, wiedz o tem, że ani chwili dłużej z tobą nie zostanę, pójdę z niemi, rozumiesz!
Richard zdawał się zgnębiony. Lecz z uporem pijaka od drzwi odstąpić nie chciał, powtarzając ciągle:
— Nie chcę tej bandy! nie chcę!..
Mały budzik, stojący na komodzie, siódmą bić począł.
— Miłosierdzie Boże! — zawołała pani Richard — już siódma... Henryś ze sklepu wyjść musiał...
I szybkim, energicznym ruchem porwała męża za ramię i silnie popchnęła go w kierunku ściany.
Poczem wychodząc, już w progu, obróciła się i rzuciła mu jakby na pożegnanie:
— Wstrętny jesteś!
Obróciła klucz w zamku i zamknąwszy w ten sposób izbę, szybko dziedziniec przechodzić poczęła.
∗ ∗
∗ |
W wielkiej, półciemnej izbie — pozostał sam Richard, i oparłszy się plecami o ścianę, pluć na ziemię zaczął.
Stał tak długą chwilę, klnąc, mrucząc, obrywając guziki swej zaplamionej kurtki, która wysuwała się z pod rozpiętej bluzy.
— Tak! tak! — teraz on, Richard, głowa domu, ojciec, mąż, słowem mężczyzna — nic tu nie znaczy! To gniazdo które on stworzył, założył — dał mu podstawę, rację bytu — teraz jest dla niego pustynią, miejscem obcem, w którem on obnosi swe zgrubiałe od pracy członki z nieśmiałością intruza.
Ta „banda“ — jak on ją nazywa, te dzieci z krwi jego zrodzone, w żyłach swych mają jakąś ciecz delikatną, coś co im nadaję ton arystokratyczny, cień pańskości — który razi i dziko odbija od pospolitej trywjalności ojca!
— Tak — tak. On — Richard, pomiędzy kolegami Père rigolo — przezwany, imponujący w zadymionych ścianach estaminetów i wycierający z zuchwalstwem błyszczące blaty buvetek, rękawami swej płóciennej bluzy — tu, wśród ścian własnego mieszkania jest skrępowany, nieśmiały — i tylko od czasu do czasu wybucha falą przekleństw, czując jednak jak fałszywie brzmi jego głos ochrypły, wobec tej „bandy“ — do niego samego należącej a przecież zupełnie dla niego obcej i typującej go w niewypowiedziany sposób.
Te dzieci — ci nowi ouvrierzy noszący jeszcze bluzy, lecz kryjący pod płótnem cienkie, ciemne surduty — zdają się być po prostu zwierzchnikami tego na wpół oślepłego, w sobotę podpitego wyrobnika, który lubi wtrącać się do polityki, krzyczeć: à bas le gouvernement! żuć tytoń, zaczepiać dorożkarzy i ucierać nos w rękawy bluzy, z pod której wygląda połatana kurtka!
Nie! — stanowczo, ojciec Richard czuje, że „banda“ cała, wyparowała go z miejsca, zabrała mu serce i opiekę żony, zrobiła go jakimś obcym przybłędą, potrząsającym swe łachmany wobec cienkiego sukna okrywającego plecy jego synów!
A przytem ich przekonania, tak daleko odskakują od jego własnych zasad!
Zapewne — oni są za Republiką, tak jak i on sam, lecz... ta ich Republika jest tak, jak oni sami — umyta nawet w dzień powszedni, uczesana gładko, mówiąca cichym, stłumionym głosem. Jego zaś Republika nosi na rozczochranej głowie czerwoną szmatę, ma rozdartą koszulę odsłaniającą zczerniałe piersi, ochrypły głos od śpiewania Marsylianki i pokrwawione ręce od wznoszenia barykad.
A na ustach jedno, jedyne słowo: Révanche!
Ojciec Richard stał wciąż w półcieniu ze wzrokiem wytężonym w przestrzeń. Mało widział, nic prawie.
Ślepł z dniem każdym, jak stary pies, a największą jego troską w tem kalectwie była myśl, że gdy wróci do swych stron rodzinnych, nie zobaczy wierzchołku Soulro otoczonego girlandą mgieł lub wysuwającego się sinawą masą na tle przeczystego nieba. Marzył ciągle o powrocie, ten krępy góral, wyrwany przez żonę z pośród swych winnic, które uprawiał z miłością, rękami odwracając ziemię, lub żelazną gracą rwąc umarłe korzenie, które jak węże plątały się w tysiączne kłęby.
I nieraz, gdy zatknąwszy trójzębny bigot w skłębioną ziemię, spojrzał dokoła — czuł nagle w swej piersi jakby błogość niezwykłą, jakieś łagodne ciepło, które mu wzdłuż żył płynęło. Dokoła góry Jura, jedna od drugiej wyższa, piętrzyły się groźne, nieruchome.
Lecz z ich wnętrza rozprutego ręką ludzką wybiegał długi szereg wagonów, wleczony przez lśniącą lokomotywę, która jak koń spieniony wyrzucała ze siebie kłęby pary, galopując wzdłuż brzegu.
Z szumem i łoskotem wpadał pociąg w drugą czarną przepaść, po to, aby za chwilę znów wypłynąć w promieniach słonecznych, obrzucić snopem iskier i szczękiem łańcuchów kępy jodeł, czerniących się na stoku gór i zniknąć w nowej szczelinie ciemniejącej jak rana w boku góry.
Ojciec Richard zwykle wtedy przerywał pracę i oparłszy pokryte ziemią a obnażone do ramion ręce, o drzewiec gracy, śledził zakręty pociągu.
Znał on doskonale ten „taniec węża“, jak w chwilach dobrego humoru drogę pociągów nazywał, lecz mimo to, mrużył oczy i uparcie oczekiwał chwili, gdy lśniące sztaby lokomotywy zabłysły w promieniach słonecznych.
Zdawało mu się zawsze, że pociąg pochłonięty przez górę, nie ukaże się więcej w słońcu, lecz zmiażdżony, zgnieciony pozostanie na zawsze, na wzór śmiałka jarmarcznego, który głowę lub rękę w paszczę lwa wtyka. — Te czerniące się w bokach ukochanych mu gór rany, bolały go niewypowiedzianie. W pierwszej chwili, gdy dowiedział się o projekcie przebicia gór, pobladł cały ze wzruszenia.
Zdawało mu się to ojcobójstwem.
Góry go żywiły, były mu rodziną i stanowiły dlań istoty żywe, przepotężne, milczeniem swem wymowne. Góry te były dlań jedynem pięknem, podstawą jego istnienia.
Gdy posłyszał pierwsze uderzenia oskardów, chwycił się za piersi, jakby w jego obrosłe włosem łono zadano ranę, od której zachwiał się cały.
I padł na ziemię, łamiąc olbrzymie łodygi kukurydzy, której las cały szumiał dokoła domu.
Leżał tak długo, jakby chcąc przebłagać te góry za świętokradcze uderzenia żelaza, które łona ich szarpały.
Tymczasem one spokojne, niewzruszone, poddawały swe olbrzymie ciała na usługę ludzkości, tak jak lew pozwala drobnej muszce chronić się w sploty złotej grzywy. I całe kłęby odurzającej woni ziół pektoralnych owiewały głowy robotników, szarpiących kilofami szarawe płaty skamieniałych ścian. Góry oddychały dalej wonią fjołków, żółtej konwalji zaścielającej złotemi płatami stoki, lub odurzającym zapachem pazdanów, jak szmaty śniegu bielących się w gorącem, południowem oświetleniu.
Powoli i ojciec Richard uspokoił się i przyzwyczaił do tych mrówek, kręcących się wśród gór i przyzywających żywioł destrukcyjny do pomocy. Skoro góry dozwalały spokojnie ranić się i nie zadusiły swem cielskiem śmiałków, szarpiących ich wnętrza, lecz dalej kwitły całemi krzakami żółtego coucou i płaszczyznami gencjanny, a szumiały gałęziami dębów, buków i jodeł, dlaczegóżby on miał nadal psuć sobie krew, tę krew tak dobrze czyszczoną samym zapachem ziół unoszących się dokoła?
I zabrał się znów do pracy ze zdwojoną siłą, a gdy obrobił swe winnice, szedł na drugie płaskowzgórze pomagać przy eksploatacji ciemnych, prostych, smukłych jodeł, które obalał podcinając siekierą, wybierając same masztówki, aby później związane w pęki, spływały Saoną, Rodanem do Marsylji.
Rok cały, okrągły — pracował tak ojciec Richard bezustannie w słońcu, w powietrzu, wśród gór, lasów i łanów ziół lub kukurydzy. Widziano go poganiającego woły zaprzężone w pługu, lub zgiętego w pół nad polem pokrytem liśćmi buraków. Czasem w fałdach swej bluzy przynosił ostry zapach gruyera lub odurzającą woni dystylowanej gencjany. Umiał wyciągnąć korzyść niemal z każdej żyły góry i czuł się szczęśliwym, gdy po winobraniu, położywszy się na wznak pod cieniem lipy, oddychał całą piersią, klnąc ze zbytku szczęścia:
— Nom de nom!... ah!... nom de Dieu!...
I z uśmiechem politowania śledził wtedy przebiegające pociągi.
Dokąd pędzą ci ludzie? poco? dlaczego? Cóż za chęć zmiany lepszego na gorsze wypędza ich ze stron rodzinnych? On — Richard nie ruszyłby się za nic w świecie z pośród gór ukochanych, nie pędziłby tak, gnany djabelską siłą w przestrzeń po nieznane losy!
Ach!... nom de Dieu! nigdy! za nic na świecie.
I oglądał się wtedy dokoła, jakby biorąc w wieczne posiadanie cały ogrom gór mieniących się wszelkiemi kolorami tęczy. Potem — wolnym, ciężkim wzrokiem ogarniał dom własny, bielący się jak dziecinna zabawka wśród ciemnych gałęzi drzew.
Lipa szumiała jednostajnie, kołysząc do snu spracowanego robotnika.
Ojciec Richard, uśmiechał się, oddychał głęboko — wreszcie zasypiał, mrucząc jeszcze przez sen.
— Nom de nom!... ah!... nom de Dieu!...
Lecz już powoli we wnętrzu tego białego, dwupiętrowego domu wzrastała „banda“, która według woli i przekonań matki, nie do gór i uprawy winnic stworzoną została. Piękna Leontyna, tak delikatna i wiotka, w swem wioskowem otoczeniu z twarzyczką Madonny pod białą coiffą zakosztowała szmeru miasta w Marsylji, gdzie służyła. I gdy później, w rozkwicie swej kobiecości zgodziła się zostać żoną Richarda, którego silna, prawdziwie męzka postać działała na jej zmysły rozbudzone ciepłem majowem, pomimo, że sama została urodzona w Arbois, wśród serca gór, nie mogła nigdy przyzwyczaić się do życia, jakie jej stanowisko żony Richarda przeznaczyło.
Dzieci jej zachowały także tę nostalgję za miejskim zaduchem i podsycane przez matkę, duszą całą wyrywały się w stronę Paryża, o którym marzyły dniami i nocami całemi. Najstarszy z synów, dzieckiem jeszcze zabrany po wojnie 1871 roku do Paryża przez bezdzietnego stryja, właściciela małego szynku na Batignollach, duszą i ciałem ugrzązł w błocie miasta-olbrzyma, nie tęskniąc nigdy za wonią ziół, szumem lip i czystem powietrzem gór.
Uczył się, chodził w butach sznurowanych, nosił rękawiczki i co niedziela bywał w Café concertach, pijąc americany lub picony. Pisywał często do matki, malując w tęczowych barwach rozkosze Paryża, wzniecając w ten sposób bezustanną niezgodę pomiędzy rodzicami. Teraz już Leontyna otwarcie wypowiedziała swe zdanie. Chce wraz z dziećmi przenieść się do Paryża. Dzieci jej nie stworzone do rwania paznogciami ziemi pod uprawę wina! Dzieci jej, tak jak najstarszy Michał, znajdą swą drogę na bruku paryzkim.
I uniesiona dumą matki, odkrywała nadzwyczajne przymioty w Auguście, upartym, egoistycznym chłopcu, lub bezmierną inteligencję w Józefinie, nic nieznaczącem dziewczęciu, które mając jeden policzek oparzony ukropem, było kopciuszkiem całego domu.
Za to, mały jeszcze Henryś, jasny blondyn, o cerze przeźroczystej i błękitnych oczach, wiecznie załzawionych, zdawał się rzeczywiście przeznaczony do kontuaru magazynu nowości, aby liljową swą cerą dopełniać delikatnych tonów koronek lub srebrnawych odblasków jedwabiu.
I niezgoda teraz dochodziła do potęgi, szarpiąc duszę starego Richarda, który czuł się bezsilny wobec tej „bandy“, okazującej mu wiecznie chmurne, niezadowolnione lica.
Uciekał w góry i przypadłszy twarzą do ziemi, tarzał się wśród mas chiendants, mieszając łzy swe z rosą, pokrywającą drobne kwiaty.
Klął wtedy jak szalony, rwąc na sobie odzież, raniąc piersi w bezsilnej wściekłości.
Cała ta „banda“ chmurna, pełna gniewu, wyrzutów, prześladowała go i tutaj nawet, mieszając z szumem drzew swe skrzeczące lub zgrubiałe głosy:
— „Do Paryża! do Paryża!“
A ojciec Richard wyciągnął ręce i zagłębiając je w pęki pazdanów lub żółtej konwalji, charczał zdławionym głosem:
— Nom de Dieu! ah! nom de Dieu!
Aż wreszcie dnia jednego, pociąg przelatujący jak ptak przez Arbois, całą rodzinę Richardów z krainy ziół, słońca i zapachów.
Gdy ojciec Richard osunął się na ławkę wagonu, był tak blady, jak wtedy gdy po raz pierwszy w Arbois ujrzał mundur Prusaka. Milczał, zaciskając pięści. Po przez otwarte okno mignął skąpany w złocie słonecznym fort Saint André, a tuż po za nim trochę niżej, zielonością pokryty fort Belin. Pomiędzy niemi zabielały domy Salins’u, jak wąż wijącego się wzdłuż obu gór uwieńczonych fortami.
Ojciec Richard przymknął zaczerwienione powieki. Zdawało mu się, że ktoś wypalonem żelazem ugodził go nagle w piersi. Przypomniał sobie chwilę, gdy krwią własną przypłacał obronę Saint-André, broniąc wąwozu przeciw Prusakom!
Na cóż mu się przydała ta wściekłość, z jaką stał pokrwawiony, poczerniały cały na wyłomie muru, klnąc, że pierwej w proch się rozpadnie, zanim tym ciężkim butom najeźdźców zdeptać ziemię, uprawianą własnemi dłońmi, pozwoli! Dziś ziemię tę opuścić musi, sprzedać! oddać w obce ręce, a sam pędzić siłą pary w znienawidzone mury, gdzie promienie słoneczne nie mają gdzie rozpostrzeć swej złotej fali, gdzie ziółka sprzedają w aptekach! a gór nie ma wcale! wcale!...
Tymczasem w drugim kącie wagonu, zbita w gromadkę „banda“ trjumfowała radośnie, zasklepiona w swych dążeniach wybicia się pośród tłumów wielkiego miasta.
Już August zawiązał krawat na sposób miejski i troszczył się, czy przybywszy wieczorem do Paryża zastanie jeszcze sklepy otwarte, aby natychmiast kupić sobie kapelusz taki sam, jak ma Michał na przysłanej fotografji.
Józefina, dziwnie podniecona, ożywiona, prostowała swą wątłą postać źle rozwiniętej dziewczyny i poprawiała co chwila świeżo obciętą grzywę nad wązkiem czołem, odziedziczonem po ojcu.
Tylko mały Henryś siedział spokojnie, przytuliwszy się do ramienia matki. Na ustach tego delikatnego blondynka błąkał się już słodki, banalny uśmiech, z jakim subjekci podają towary klijentkom, znoszą grymasy kobiet, potrzebujących kredytu i ciężką atmosferę sklepów przepełnionych towarami.
Wszystko to przetrawia w myśli ojciec Richard stojąc tak, oparty o ścianę i zapatrzony w słaniające się w przestrzeni cienie. Razem ze zrzuceniem swej płóciennej westy i kaszkietu, a z wciągnięciem welwetowych spodni miejskiego robotnika, skończyła się dlań rozkoszna przeszłość górala. Dziś, cała „banda“ podrosła, z krzykiem i śmiechem zalega co wieczór atelier, a spychając ojca w najciemniejszy kąt, liczy zarobek białemi, o czystych paznogciach rękami. On, wtedy kryje jak zwierz dziki swe zczerniałe, węzłowato palce i mrużąc oczy zbolałe powtarza:
— Nom de Dieu! ah!... nom de Dieu!... la sale bande!...
W godzinę później, cała rodzina Richardów zgromadzona dokoła stołu, kończyła obiad wśród porozstawianych brudnych talerzy i szklanek do połowy napełnionych winem.
Pani Richard uśmiechnięta, rozjaśniona widokiem swych dzieci, pilnowała maszynki z kawą, śpiewającej łagodnie na rozpalonej płycie piecyka.
Henryś rozpalił większą lampę, która płonęła jasno, rozpraszając cienie.
Chłopak z po za abażuru uśmiechał się do matki, cały biały, różowy, pełen zdrowia, świeżości dziewiczej lat piętnastu. Jego cienkie, wysmukłe palce, poprawiały fałdy abażuru, czerwieniąc się lekko po brzegach, tak jak tylko czerwienić się może delikatna skóra blondyna. Siedział przy piecyku i dla gorąca zdjął kurtkę i przewiesił ją na poręczy krzesła. Białe, czyste rękawy koszuli odcinały się od ciemnej kamizelki i nadawały mu pozór w kostjum przebranej panienki z dobrego domu. Srebrna, delikatnie wyrobiona i oksydowana dewizka zwieszała się z kamizelki; drobna szpileczka z fałszywym szafirem tkwiła w jasnej, podłużnej krawatce. W całem obejściu swojem, w sposobie podniesienia małego palca u prawej ręki, w pochyleniu postaci całej naprzód, widniała w tem chłopskiem dziecku tresura sklepowca, naśladującego starszych commis, którzy w dzień wielkiej wenty zlewali surduty perfumami dla podbicia kljentek i smarowali na noc ręce gliceryną, dla udelikatniema naskórka.
Obok niego August, śniady brunet o wydatnych rysach i przymrużonych oczach, dojadał kawałek sera, krając przytem chleb w drobne kawałki. Był to już kupiec poważny, pracujący w głębi wielkiego magazynu, gdy Henryś mógł tylko łowić kljentow przed fasadą sklepu, pomiędzy masą rozłożonych na trotuarach towarów. August w swej twarzy miał powagę szefa rejonu — stanowisko, do którego dążył popychany przez ambitną matkę. Gdy krótkim, urywanym głosem prosił siostrę o podanie mu karafki z wodą, w głosie swym miał nuty właściwe tylko tym panom w białych krawatach, którzy wśród alei sklepowych obnoszą wybladłe twarze znudzonych birbantów i silnie wykrochmalone gorsy koszul. Tak Henryś, jak August pięli się coraz wyżej, gnani chęcią dojścia jak najszybszego w ciągłem popychaniu i roztrącaniu tłumu. August niedawno zrzucił bluzę białą, długą, którą nosił przy bric à brac’ach i awansując powoli, stanął już za kontuarem sklepowym w rejonie rękawiczek.
Składał odsetki od zarobku, a umiejętnie przymierzając kobietom rękawiczki, zyskiwał sobie coraz więcej kljentek, które oczekiwały nieraz na jego kolej, opierając się o sąsiednie kontuary lub przerzucając kupony materji, porozkładane na stołach.
Tak on, jak i Henryś poznali do gruntu tajniki handlu i nizkie nieraz sposoby zyskiwania kljenteli. Nie cofali się przed niczem; August nawet opanowywał niektóre kljentki swym wzrokiem. Ciągłe zetknięcie z delikatnemi palcami kobiet, dało mu pewną wprawę i doświadczenie. Gdy oparte łokciem o welwetowe poduszeczki, podawały mu swe ręce obnażone do łokcia, spoglądał w oczy kobiet przeciągle, zanim zabrał się do wyszukania żądanego towaru.
Kobiety mięszały się tym wzrokiem i brały większą ilość towaru.
August trjumfował, a koledzy kiwając głowami, mówili:
— Celui, féra son chemin!
Jedna tylko Józefina wybijała się z trudnością, zachowując ciągle chudość swoją i nic nieznaczącą twarz więdnącego już dziewczęcia. Zarabiała dosyć, jednak w atelier małego znaczenia, nie pokazując się na widownię, ukryta w zacieśnionym kącie pracowni. W piersi jej wrzała bezustannie chęć wydostania się na widownię wielkich magazynów konfekcji, w których przez olbrzymie szyby dostrzedz można cały bataljon kobiet przystrojonych w czarne, jedwabne żerseje. Marzyła o zostaniu panną do przymierzania, jeżdżącą wraz z dyrektrysą w powozie do dam oczekujących na skrajaną suknię. W tej bezustannej chęci wślizgnięcia się choć w ten sposób w świat strojów i koronek, trawiła się w cichej złości, schylona nad wszywaniem rękawów, w czem celowała. Odrzucała staniki z szybkością nadzwyczajną, uspakajając w ten sposób rozdrażnienie nerwowe, które ją ogarniało.
Tymczasem matka Richard trjumfującym wzrokiem ogarniała swe dzieci. Tak! zapewne, dobrze zrobiła wyrwawszy je z pośrodka gór, w których byłyby pozostały trywjalnemi chłopami. Widząc je tak czyste, dostatnio ubrane, mówiące żargonem paryskim, radość napełniała serce Leontyny. I w nadmiarze szczęścia, chwyta maszynkę z kawą, aby kolejno nalać je w stojące rzędem szklanki. Lejąc, słucha uważnie słów Augusta, który opowiada o świetnych sprzedażach soldów rękawiczek, jakie rejon jego zrobił.
— Ależ tak! nic łatwiejszego, jak podobna wysprzedaż zużytego towaru. Przybija się nad koszem olbrzymią cyfrę ceny i kobiety łapią się na taniość, nie zważając na gatunek kamlotu.
Henryś probuje protestować.
— Nie zawsze; kobiety oglądają towar dobrze na wszystkie strony, zanim się zdecydują na kupienie. Nieraz trudnością najwyższą przychodzi zsunąć takie soldy towaru!
August uśmiecha się ironicznie.
— Parbleu — woła trjumfująco — soldów nie umieszcza się nigdy przed fasadą sklepu, w pełnem świetle słońca. Na to są przeznaczone ciemne zakamarki lokalu... Wszystko wtedy przychodzi z najwyższą łatwością... Kobiety biorą wszystko, co się w nie wmawia, a zresztą...
Lecz od końca stołu dało się nagle słyszeć ciężkie przekleństwo.
— Cré nom de nom!... sale bande!... oh!... la sale bande!...
W swej uczciwej prostocie ten stary, nawpół oślepły chłop, nie rozumie podobnego oszustwa. On uprawiał swą winnicę całą w świetle słonecznem. Nie miał zakamarków ciemnych dla oszukiwania ludzi. Gdy ścinał sosny, nie miał wpośród nich „soldów“ przeznaczonych dla kljentów. Wszystkie one równe, smukłe płynęły do Marsylji! Ohe!... ohe!...
Lecz ani August, ani Henryś nie przerywali swej rozmowy. Tylko Józefina wmięszała się, mówiąc suchym, urywanym głosem.
W jej pracowni — takim ciemnym zakamarkiem był wieczór sobotni. Nieraz zrobione już suknie przetrzymywano w szafach, czekając soboty. Gdy odsyłano je wtedy, kljentki przyjmowały wszystko w gorączce przedniedzielnej.
Raz włożona suknia, rzadko wracała do atelier; kljentka pruła i przerabiała sama, wykończała i poprawiała zeszycia. Jeźli wymawiano złe i niedbałe wykończenie, składano wszystko na pospiech sobotni.
W ten sposób kljentki połykały prawdziwie soldy roboty i w dodatku zachowywały wdzięczność dla pracowni.
I wszyscy troje śmieją się teraz, podbudzeni nagle w swej wesołości, nudzonych przez kljentów kupców.
— Och! to kljentki!..
— Och! to kobiety! — dodaje August wzruszając pogardliwie ramionami.
Józefina próbuje protestować, lecz obaj bracia zagłuszają ją śmiechem.
August podejmuje się jej samej sprzedać poplamione rękawiczki, skoro przyjdzie kiedy do jego rejonu.
— Och! — woła dziewczyna — napewno nie zobaczycie mnie w swojej budzie!
Matka Richard, ponalewała już kawę i teraz stoi z pustą maszynką w ręku, zasłuchana cała w rozmowę dzieci.
Lecz — z tej niemej kontemplacji wyrywa ją nagle grzmiący głos męża:
— Café! tonnerre de Dieu! femme!... café...
Z pogardliwem wzruszeniem ramion, powoli kobieta zaczyna rozdawać kawę — zaczynając od Henrysia i kończąc na mężu.
On — w drżące dłonie ujmuje podstawę szklanki i powraca na swoje miejsce tuż przy końcu stołu. Przed nim, na obrusie leży rozłożony arkusz gazety, na którym stary składa kości, łupiny krewetów, ości od ryby.
Nigdy się już nie nauczy jeść przyzwoicie, ten chłop potrzebujący wpakować całą twarz w talerz zupy, lub ująć w obie ręce szklankę z winem. Żona, odsuwała go na ciemny koniec stołu, aby nie sprawiał obrzydzenia dzieciom, które jedzą cicho, nie opierając łokci na stole.
Wie o tem i nie wychyla się ze swego kąta, mrucząc tylko od czasu do czasu przekleństwa, na które nikt nie zwraca uwagi.
On, słucha uważnie słów „bandy“ — trawiąc się w bezsilnej złości przeciw nowemu prądowi, z jakim jego rodzina płynie.
I w tej chwili, wre cały przeciw tej wesołości, wybuchającej nagle z powodu oszukania ludzi, którzy płacą. Gdyby mógł, powiedziałby całą prawdę tej wypomadowanej bandzie, która teraz z minami książąt smokcze kawę, dokładając sobie cukru. Oh! sacrés salauds!.. Ojciec Richard dławi się cały od tych słów, które tłumi w sobie — lecz wybuchnąć nie może, nie chce; kto wie!.. może nie śmie.
Tymczasem Henryś pierwszy wydobywa garść pieniędzy z kieszeni.
— Tiens! petite mère! — mówi, przymykając oczy — schowaj to!.. policz!..
Leontyna przysuwa z uśmiechem pieniądze i liczyć zaczyna.
Ho! ho!.. ten urwis Henryś zapracował niezłą sumkę. Wliczył w to i pieniądze wzięte za przepisywanie aktów, i za małe kursa, załatwiane dla lokatorów w wolnych chwilach. August i Józefina z podziwieniem kręcą głową.
Henryś trjumfuje.
Jutro matka zaniesie dwie trzecie z tych pieniędzy do kasy oszczędności pocztowej. Każde z dzieci ma tam już swoją książkę, która się wzbogaca z każdym tygodniem.
August, dochodzi nawet do poważnych rezultatów.
Lecz już Józefina składa swój zarobek w jasnem świetle lampy. Migają złote pieniądze pomiędzy srebrnemi sztukami. Matka uśmiecha się coraz szczęśliwsza i dumniejsza z tych dzieci, ożywionych tak wielką chęcią zrobienia majątku.
August ociąga się trochę, wreszcie wyznaje, że dzisiejszy zarobek włożył już w pewną maluchną operację handlową, która mu może przynieść dość poważne zyski.
Nie tłómaczy się jaśniej, lecz wszyscy milkną przejęci szacunkiem dla tego silnego chłopca, który nie waha się już wchodzić we własne operacje handlowe, tajemnicze a silnie zyskowne.
Wreszcie, matka Richard zwraca się do ciemnego kąta, w którym majaczy siwa głowa Richarda.
— A ty stary!... cóż zarobiłeś, pokaż!
Dzieci, powoli odwracają głowy w stronę ojca. Jest to jedna chwila w tygodniu, w czasie której mszczą się za pogardliwe przekleństwa i spojrzenia, jakiemi obrzuca ich i zajęcia, jakim się oddają. Nieraz nazywa ich „kamlotami, oszustami, łokciomierzami“, — milczą wtedy, zaciskając zęby. Lecz teraz — w trjumfie ich sobotniego zarobku — przygniatają go sumą przyniesionych pieniędzy.
Tymczasem ojciec Richard powoli zanurzył rękę w kieszenie od spodni. Trochę drobnej monety zabrzęczało mu pod palcami. I nagle cofnął ręce, jakby wstydząc się okazać nędznych su, które zdołał zapracować w swym trywjalnym rzemiośle murarza.
— Co zapracowałem, to schowam dla siebie — mruknął prawie rozjuszony.
Żona wzruszyła ramionami.
— A! tego zanadto! Ten chłop chce aby go odziewano, żywiono i to za nic? za pieniądze zapracowane przez dzieci?
Lecz August wyciągnął rękę giestem pojednawczym.
— Daj mu spokój! — wyrzekł poważnie — czyż nie widzisz, że go napadło!...
Richard porwał się od rogu stołu.
— Sacré cochon! — zawołał bełkocąc prawie z gniewu — tais toi!... ou je te va ficher à la porte!...
August wzruszył ramionami.
— Mateczko! — zwrócił się do matki — zagramy w karty?
Już Henryś porwał się z miejsca, aby podać karty i żetony, gdy drzwi otworzyły się nagle.
Razem z ciepłym prądem, do izby weszło dwoje ludzi.
Był to najstarszy syn Michał, wraz z żoną malarką, której martwa natura dostała się w przeszłym roku do Salonu. Mama Richard podniosła się cała zarumieniona z radości.
Każda wizyta synowej była dla niej uroczystem świętem.
Pani Michałowa z uśmiechem witała matkę Henrysia i uścisnęła Józefinę.
Miała minę księżniczki, przybyłej w odwiedziny do swych poddanych.
Smukła, wiotka, o cienkim delikatnym profilu, przypominała bladością barw portrety impresjonistów, do których należała.
Usiadłszy, zrzuciła z pleców jasny dolman i oparłszy nogi o piecyk, szybko mówić poczęła:
— Tak! szło im nieźle obojgu, mój Boże! tylko musieli pracować ciężko, aby dojść tam, gdzie zamierzali. Michał dostał korzystne lekcje literatury, ona otwiera niedługo szkołę malowania na atłasie. Wszędzie znaleźć można ludzi, którzy za tego rodzaju rzeczy płacić będą, trzeba się umieć tylko wziąć do rzeczy.
Michał, przytakiwał głową, wpatrzony w żonę jak w tęczę, poważny i noszący z godnością firmę profesora.
Tymczasem Józefina przysuwała się bliżej, dotykając się lekko dolmana, który zwieszał się z poręczy krzesła.
Michałowa odwróciła głowę.
— Ach! tak — dolman ten podoba się siostrze? cóż dziwnego. Jest tak ładny w kolorze! blady, półton prawdziwy
Wszystko w ubraniu zależy od doboru barw, obecnie panują półtony, na płótnie i w rzeczywistości.
Mama Richard przyświadcza, nalewając w małe kieliszeczki benedyktynkę.
— Pijcie, proszę! — mówi podsuwając tackę.
Artystka dziękuje skinieniem głowy.
Nie — nie, to zanadto jej nerwy podbudzi, a ona potrzebuje teraz właśnie jak najwięcej spokoju. Wykończa katalog Luwru, katalog wiosenny pełen nowości i potrzebuje mieć pewność ręki, aby się nie zgubić w tej masie koronek, fałd, plisek i nowych modeli, jakie jej przedstawiają.
Pracuje nie żartem, lecz zawsze ma dosyć czasu, aby wpaść i ucałować najdroższą mateczkę...
O starym nie wspomina, jakby nie istniał ten ojciec męża, który nawet w dzień ślubu nie zjawił się w merostwie, chowając się po kątach jak zwierz dziki.
Zobaczywszy go, w pierwszej chwili zajęła się silnie jego głową upartego chłopa, otoczoną wieńcem siwych włosów.
Chciała zrobić zeń studjum, lecz trafiła na opór nieprzezwyciężony. Stary, malować swej twarzy nie pozwolił, bojąc się bliskiego zgonu.
Artystka, dotknięta w swej miłości własnej, odwróciła się i przestała istnieć dla teścia. On — szybko podporządkował ją pod całą „bandę“ — drażniony jej wytwornym strojem i obejściem.
I teraz — siedział w kącie ponury, trawiąc swą porażkę na punkcie zarobku sobotniego, pełen wstydu i nienawiści, zatapiając swe połamane paznogcie w dłonie.
Nie dano mu benedyktynki, zdawano się zapominać o jego istnieniu.
Nagle — Michał zwrócił się w stronę Augusta.
— Wiesz? pojechali — wyrzekł z uśmiechem.
— Kto? — zapytał August.
— Nasi delegowani — do Berlina!
— A! — odparł chłopiec — nie czytałem dziś jeszcze dzienników, więc pojechali! Dobrze zrobili, zwłaszcza, że mają pomiędzy sobą takiego Delahaya. — Kto wie! taka konferencja może doprowadzić do jakich takich rezultatów!
Zamilkł, spoglądając na brata.
Obaj uśmiechali się dyplomatycznie, delikatnie, wcielając się niejako w delegowanych udających się do Berlina.
Kobiety zamilkły, kiwając głowami — pogrążone całe w jakiejś łagodniejszej atmosferze, która zdawała się spływać powoli.
Lecz z ciemnego kąta podniósł się nagle głos chrapliwy.
— Nom de nom!
Mimowoli wszyscy drgnęli, zbudzeni tym trywjalnym głosem wydobywającym się z cieniu, i wpadającym z rubasznością w dyplomatyczną ciszę konferencyjnej grzeczności.
— Cóż tam znowu? — zapytuje matka Richard, przechylając głowę — o cóż chodzi?
— Zostaw go! — uspokaja August — znów go coś...
Lecz skończyć nie może, bo ciężka pięść ojca opada nagle na stół, przewracając szklanki i kieliszki.
Stary stoi teraz tuż przed stołem, cały purpurowy od krwi napływającej mu do twarzy.
Oczy bielmem zasnute utkwił w synów, z wściekłością lwa zbudzonego.
— Ah! nom de nom!... do Berlina! do Berlina!
I pieniąc się cały, wyrzuca ze siebie potok zdań urywanych.
— Sacrés salauds!... jeśli rząd uznał za stosowne zapomnieć o Sedanie, to on! Richard, nie zapomni nigdy!... Na ustach, w sercu, w duszy jedno ma słowo — odwet! Na ciele blizny od kul pruskich! W głowie żal wieczny za Lotaryngją! za Alzacją ukochaną!... Ah! sacré pèste! cré nom de nom! już też nie on pojechałby na konferencje do Berlina...
— Ah! ah!... kto tak jak ja bronił Saint André i nie dozwolił Prusakom przejść przez Salins, ten ma prawo pluć na waszą dyplomację!... Kto przeszedł taki dzień jak dwudziesty trzeci stycznia, gdzie na wpół zasypany śniegiem fort jęczał cały od strzałów; kto stanowił część załogi mieściny, która jedna! jedyna nie pozwoliła zdeptać się najeźdźcom, ten ma prawo zacisnąwszy pięści zawołać: Ah! tas des punaises! mauvais garnements! éspèces d’éspèces! idźcie do Berlina ale z bronią w ręku! Odwet! odwet! nic więcej!...
I przez zaciśnięte zęby powtórzył raz jeszcze:
— Révanche! révanche!...
I był w tej chwili wspaniały, w uniesieniu groźnem, ten chłop na wpół ślepy, podnoszący w górę drżące ze wzruszenia ręce.
Purpurowy blask ognia oświetlał go jaskrawo, rzucając nań krwawe refleksy.
Z pod wpół rozpiętej bluzy, widać było pierś zczerniałą, włosem obrosłą; pierś obrońcy kraju pokrajaną białemi bliznami.
A przez zaciśnięte zęby wybiegał szereg słów gorących jak lawa; jak chęć zemsty za upokorzenie kraju, która nurtowała jego żyły od lat tylu.
— Oh! wszyscy możecie marnie gnić, jak stado żab lub cuchnących krewetów. Czy wy macie krew w żyłach waszych kawały mięsa! zgniłki restauracyjne! Idźcie do Berlina, lecz mnie zostawcie w spokoju, bo nom de nom, żałować zaczną tej krwi przelanej i tych ciał martwych, które śnieg zasypywał, robiąc z nich dla Salinsa wał ochronny, z krwi i trupów złożony!...
I teraz, on, ojciec Richard dominował nad całą „bandą“, która w milczeniu siedziała dokoła stołu, zdając się dziwnie nędzna, mała, trywjalna — wobec potężnej postaci starca wywołującego z cienia krwawe, wojenne widziadła...