Okruchy (Żuławski, 1914)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Okruchy |
Pochodzenie | Kuszenie Szatana |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów, E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Zakł. graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Czy pamiętasz, mój przyjacielu, te lata razem spędzone, tę wspólność uczuć i myśli, te marzenia dumne i szalone, świat cały promienną siecią oplatające a wszystkie nie spełnione?
Ach! jakżeśmy się wówczas dobrze rozumieli! Wierzyliśmy we wszystko, w co tak trudno wierzyć dziś na świecie: i w siły własne, i w dobroć ludzką, i w przyszłość, w jasną, słoneczną, huczną przyszłość przed nami! A dokoła było tak pięknie, tak uroczo i szeroko — w tym kraju, gdzieśmy byli, u stoku tych gór, nad temi jeziorami ze szkła i błękitu.
Gdzie ów kraj nasz, mój przyjacielu, gdzie nasza wiara, nasze siły, marzenia, gdzie przyjaźń nasza?
Spotykamy się dzisiaj i patrzymy sobie w oczy długo, długo, ale wzrok nasz już do duszy nie dociera, usta milczą, a przez dłonie złączone już nie idzie ten prąd potężny i serdeczny, który wiązał nas niegdyś.
I obaj z bólem myślimy o tem (bo wiem: i ty tak myślisz), że powoli stajemy się obcymi sobie.
Ja wiem, co stanęło między nami: oto — wstyd. Wstyd — nie marzeń dawnych i dawnej wiary — lecz tego, że dziś już nie marzymy o niczem i w nic nie umiemy wierzyć.
Każdą nową prawdę kupuje się za cenę jakiejś złotej bajki, ułudy, która jest zazwyczaj piękniejsza od tej prawdy, co brutalnie i nieodwołalnie jej miejsce zajmuje. Zdobywając prawdę, tracimy wiele, czasem więcej, niż zdobywamy. A przecież dobrowolnie nikt z tej drogi nie wraca.
Byłem w wieku, kiedy się jeszcze wierzy w Anioły, stojące nocami przy łóżeczku i w Świętych, schodzących na ziemię po promieniach zorzy. Wierzyłem i w świętego Mikołaja, który w noc grudniową odwiedza dzieci i zostawia im niepostrzeżenie podarunki pod głową. Ale to już były chwile przełomowe. Skeptyczny szatan zwątpienia, rodzic wiedzy i boleści, coraz częściej szeptał mi do ucha słowa zimne, które rozpalają w człowieku namiętność najgorętszą i najniebezpieczniejszą: żądzę poznania.
On to nie dał mi spać w noc świętego Mikołaja. „Zobacz, — mówił do mnie po cichu — a potem uwierzysz“. Bałem się tego podszeptu — zdawało mi się świętokradztwem pilnować z nieufnością chwili, kiedy Święty ma schodzić na ziemię, ale nie mogłem się oprzeć... Czekałem z gorączkową niecierpliwością.
Wtem usłyszałem szelest i lekkie skrzypnięcie drzwi. Serce uderzyło mi gwałtownie: teraz! teraz! Owładnęła mną niepohamowana żądza: zobaczyć i przekonać się — a jednak nie miałem odwagi odwrócić się ani otworzyć oczu. Bałem się tego, co chciałem wiedzieć i czego się spodziewałem. W uszach mi szumiało.
Tymczasem lekki krok zbliżał się ku mnie; usłyszałem szelest poruszonej poduszki, pod którą coś włożono, ale oczu nie otwarłem. Dopiero gdy krok się oddalił i drzwi znów skrzypnęły, przemogłem się, siadłem gwałtownie na łóżeczku i spojrzałem za siebie. Wystarczyło. W zamykających się drzwiach drugiego, jasnego pokoju, zobaczyłem... matkę.
Rzuciłem się twarzą na poduszki i zacząłem gorzko płakać. Ściskał mię żal niewysłowiony.
Przypominam sobie nieraz ten płacz, zdobywając w życiu prawdy wciąż nowe i coraz smutniejsze.
Nieraz myślę, że rzeczywistość jest parodją marzenia. Pierwszy raz doznałem tego wrażenia, wybierając się w Alpy.
Miałem sen.
Pociąg z łańcucha dziwnych, lśniących wagonów złożony, zaprzężony w lokomotywę żywą i rozumną, darł się bez szyn, bez drogi w przepaściste jakieś turnie. Skały dokoła były olbrzymie, kolorowe, a u stóp głazami o fantastycznych kształtach zasiane, u szczytów przeświecające, jak djament, grające całą gamą tęczowych barw i blasków. Dzicz niesłychana, bezmierna, czarodziejska.
Pociąg sunął ogromnym żlebem ku górze, skakał po głazach, przechylał się, wznosił, opadał i szedł ciągle, sapiąc i świszcząc.
A dokoła krajobraz zmieniał się, jak cienie w magicznej latarni.
Szczyty niebotyczne wyrastały przede mną i nikły, skalisty grunt otwierał się, ukazując doliny marzycielskie, zielone, senne... Czasem skały się rozstępowały i widno wtedy było w perspektywach nieskończonych dalekie morza, gdzieś w dole niebu się śmiejące, i wyspy i miasta białe wśród gajów... I znowu głazy tylko czarne a skały dzikie, przepastne, straszliwe...
W kilka dni po tym śnie byłem na szczycie Jungfrau. Ale wszystkie cuda, które widziałem tam na jawie, zgotowały mi tylko wielki, aż bolesny zawód. Sen mój był piękniejszy od wszystkiego, co zobaczyłem.
Odtąd powtarza się to często. Gdy tylko marzę o czemś, jeszcze niewidzianem, niespotkanem, niezakosztowanem, o pięknej okolicy, mieście, obrazie, kobiecie: śni mi się ta rzecz w takiej niesłychanej piękności i uroku, że rzeczywistość później nie ma już dla mnie powabu.
Sny trują mi rozkosz życia na jawie. Najpiękniejsze krajobrazy, najczarowniejsze pałace we śnie widziałem, we śnie spijałem najnamiętniejsze i najsłodsze pocałunki.
Czyżby to stąd pochodziło, że siła twórcza duszy jest większa, niż siła twórcza natury?
Była to jedna z tych sielanek, które się przeżywa, mając lat dwadzieścia.
Miałem ją w ręku, jak ptaka... Porównanie nie nowe i często nadużywane, ale ona była rzeczywiście jak ptak, który się boi, ale nie odlatuje. Nie odlatuje, bo wie, że daje szczęście, że jest tęczą i blaskiem i wonią nadziemską życiu tego, komu usiadł na ramieniu — w przelocie...
I dzisiaj jeszcze boję się mówić o tem głośno, chociaż jej już niema, jak wówczas bałem się mówić o swej miłości, aby jej słowem nie spłoszyć. Kwiaty mówiły za nas wrześniowe, co na późnych łąkach stały; wiatr tylko lekki, co owoc dojrzały z drzew obfitych strząsał i między ustami naszemi przelatywał wonny, zanosił nam pocałunki, tem czystsze, że wyśnione tylko, tem gorętsze, że tylko wyśnione...
I nadszedł dzień, kiedyśmy się rozstać musieli.
Stałem przed nią, nie śmiejąc jeszcze i wtenczas ust otworzyć, by jej powiedzieć, że ją kocham, że jest dla mnie światłem i majem i ciszą i rajem. Ale ona wiedziała, co chciałem powiedzieć i wiedziała, że dlatego nie mówię, bo jest dla mnie świętością. Mieliśmy oboje oczy pełne łez.
Wtenczas ujęła moją rękę i nim spostrzec mogłem, co chce uczynić, przycisnęła ją do ust, szepcąc: „Dziękuję ci, żeś był dobry dla mnie...“
Upadłem przed nią na kolana i czułem jej dłonie przy mych wargach, a potem jej usta — słodkie, dziewczęce, nigdy nie całowane...
Nie widziałem jej już potem nigdy...
Ale dzisiaj po latach, gdy przymknę oczy i myśli znużone, w walce życia zszargane w czystsze zwrócę strony, widzę ją znów przed sobą: przychodzi jak mgła, jak sen, jak wspomnienie świętości, w blaskach miesięcznych lub błękitnych świtach porannych i głos jej znów słyszę: „Dziękuję ci, żeś był dobry dla mnie...“
I ze wszystkich zaklęć i wyznań namiętnych, słów pieszczotliwych i miłosnych, które później z tylu ust słyszałem, najdroższe mi są te słowa proste i ciche; ze wszystkich pocałunków, spijanych później, najdroższy mi jest ten pocałunek pierwszy, po którym nigdy nie nastąpił drugi...
Odjechała ode mnie.
Mam ją tylko jedną.
Przez lato chodziliśmy razem po górach, po łąkach i nad wodą. Opowiadałem jej różne rzeczy, które są piękne i wzniosłe, chociaż ich w książkach niema. Słuchała mnie i widziałem, że mnie rozumie. Czasami zapytywała, a wtedy powtarzałem to, co chciała wiedzieć.
Niekiedy pokazywałem jej ręką na niebo i na ziemię, na gwiazdy błyszczące i mówiłem, że to wszystko jest Bóg. Mówiłem, że świat jest piękny i dlatego warto jest żyć. Ona wiedziała o tem, ale mimo to słuchała chętnie.
Mówiła, że wierzy w nieśmiertelność dusz. Czytała w jakiejś książce, że dusze z ciała uwolnione wędrują po światach słonecznych i oglądają cuda, których tu na świecie domyślać się tylko mogą... Uwierzyła w to, a ja jej zazdrościłem tej dziecinnej wiary.
Gdy księżyc świecił pięknie, wychodziła ze mną do ogrodu. U nas w górach bywają wieczory chłodne nawet w lecie. Tuliła się wtedy do mnie, mówiąc: Okryj mnie. Nie chciała jednak wracać do domu.
Świat był taki piękny, a ona tak młoda! — Żal jej było spać...
Nieraz w życiu miewałem kochanki. Gdy odchodziły na zawsze, mówiłem im: Bądźcie zdrowe — i szedłem dalej, nie płacząc i nie oglądając się za siebie.
Teraz — płaczę.
I wstyd mię nawet, że pisząc jej imię, wspomniałem o innych kobietach...
Czasem zdaje mi się, że dusza moja nie należy do mnie. Sprzedałem ją i nie mam już prawa robić z nią, co mi się podoba. Kupiono ją, a ja o tem nawet nie wiedziałem; dano mi pieniądz do ręki, ja go zgubiłem — ale dusza już nie moja.
Dawno już temu, dawno, bardzo dawno... Ile lat?
Mój Boże! — czyż wszystkie lata i wszystkie godziny są sobie równe?
Niektóre są bardzo długie.
Była to moja pierwsza miłość...
Kochaliśmy się bardzo... Czy mam opowiadać dzieje pierwszej miłości?
Dziwnemi one szły torami i dziwnie się zakończyły. Dzisiaj wiem: to była chora miłość!
Pewnego dnia, idąc do niej rankiem, usłyszałem na schodach wieść hiobową: ona zażyła w nocy truciznę.
Ja temu byłem winien...
Zwołałem lekarzy i uratowali ją.
A potem!
Potem były znowu rzeczy dziwne i dziś nie wiem nawet, w której stronie świata ona się znajduje.
Ale dusza moja nie należy już do mnie; ona kupiła ją w ową pamiętną noc — za cenę swego życia. I wolno jej robić z mą duszą, co jej się podoba. Wolno jej smagać ją tęsknotą, wolno dręczyć wyrzutami. Wolno jej, bo kupiła moją duszę.
A ja nie jestem mocen wykupić swej duszy napowrót. Najwyższa zapłata, jaką dać mogę, życie moje, nie dorówna cenie jej życia, które ona ofiarowała.
Dziwna rzecz — często śnią mi się ludzie umierający, a ja za każdym razem przestraszam się, jak gdyby śmierć była istotnie czemś groźnem!
Ale dziwniejsza, że boję się tylko wtedy, gdy sen zabija przede mną innych ludzi, znajomych mi lub obcych. (Umierają oni wszyscy i zawsze śmiercią gwałtowną, z jakąś straszną, krwawą, czerwoną i czarną plamą na czole lub piersi, albo ze straszniejszemi jeszcze zielonemi plamami jadu na licach). Gdy śnię o śmierci własnej, nie lękam się. Jestem wtedy bardzo spokojny i żałuję tylko — nie siebie — lecz tych ludzi, którzy mnie kochali, a teraz zostaną sami... Żal mój ma w sobie coś ze słodkiej, łzawej tęsknoty i dużo próżności i miłości własnej.
Raz tylko — pamiętam — przestraszyła mię własna śmierć — we śnie. Śniłem, że zażyłem truciznę i jeszcze nie umierałem. Patrzyłem na zegarek i liczyłem minuty, które mi jeszcze do życia pozostały; czułem, że trzeba je — te ostatnie — wyzyskać, trzeba coś wziąć w siebie, doznać czegoś, na co za chwilę będzie już zapóźno, ale oczu od wskazówek zegarka oderwać nie mogłem — i wszystkie włosy powstały mi na głowie z obawy tego, co się już stało i odstać się nie może.
Po tym śnie wierzyłem, że mogą być ludzie, którzyby się istotnie śmierci własnej bali. — Bo dotychczas gorączkowe noce pokazywały mi wielu umierających okropnie i potwornie, po największej części z własnej ręki lub przez zabójstwo, ale żadne z tych widm krwawych nie bało się: ja się bałem za nie wszystkie — choć czasem okrutny sen mnie samemu kazał być sprawcą ich śmierci.
Czego się bałem? — i czy się będę lękał, gdy będę sam umierał — na jawie?
...Tak jest, Ty masz słuszność. Zdania swoje popierasz dowodami niezbitemi; każde Twe słowo jest przekonywające, rozumne, pięknie dobrane i dobre. Mówisz bardzo wymownie i uwierzyłem Ci.
Tak jest, masz słuszność. To, czego od Ciebie żądałem, jest złe i zdrożne. Dobrze robisz, że mi tego odmawiasz. Dobrze. Jesteś bardzo rozumna i cnotliwa. Możesz być dumna ze swej nieskazitelności i możesz patrzyć z góry na tych, których miłość większa jest od rozumu. Jacy oni głupi! — nieprawdaż? — O Tobie świat tego nie powie — Ciebie świat pochwali, a ja — ja sam przyznać muszę, że postępujesz jak należy.
A jednak mam żal do Ciebie. — Bo ja, kochając Cię, nie pamiętam o niczem i nie uważam na nic, — byłbym dla Ciebie gotów palić i zabijać i w nędzy żyć i wrogom się kłaniać, — byłbym gotów opuścić wszystko i wszystkich, przeszłości całej się wyprzeć i całą przyszłość świetną jak marną rzecz jaką do nóg Ci rzucić, — a Ty... Ty nie jesteś rozrzutna i wiesz dobrze, gdzie są granice tego, co przystoi. Żadnych zarzutów robić Ci nie mogę, ale mam żal do Ciebie. Żal głęboki, lecz głupi i z pewnością niesłuszny, nieuzasadniony, a dowodzący jedynie mojej przewrotności.
Ty sobie jednak nic z niego robić nie będziesz; wszak jesteś rozumna i cnotliwa!...
Długo po jego odejściu nie mogłem jeszcze ochłonąć. Chodziłem po pokoju i myślałem o tem, co mówił. Przekonał mnie, mimo że nie chciałem być przekonanym. Tak, tak, — on ma słuszność, poco się łudzić? Śmierć — to kres niechybny i ostateczny, a wszystkie marzenia o duszy, nieśmiertelności, szczęściu za grobem, to — marzenia tylko... Wyszukiwałem w myśli dowodu pozytywnego, którybym mógł przeciwstawić jego twierdzeniom, ale nie mogłem go znaleść. Rozbił mi moją piękną wiarę i zniweczył; nie mogłem się uspokoić.
Spojrzałem na nią. Siedziała na krześle, cała zajęta jakąś ręczną robótką, tak jak wtenczas, gdy on rzucał swe śmiałe i druzgocące twierdzenia, które mną wstrząsały i zrywały mnie z miejsca. Na twarzy jej nie dostrzegłem ani śladu walki lub niepokoju. To mnie zdziwiło.
— Czyś ty rozumiała, co on mówił? — zawołałem.
— Rozumiałam, — odrzekła spokojnie. — Dowodził, że niema nieśmiertelności ani nagrody — tam...
— I cóż ty na to?
— Nic. To nieprawda.
— Nieprawda!? Ale czyż masz dowód jaki, że tak nie jest?
— Mam.
Mówiąc to, podniosła oczy od robótki na portret, wiszący na ścianie. Przez chwilę patrzyła z miłością na piękną i szlachetną głowę starca o białych jak mleko włosach i dobrych oczach, a potem uśmiechnąwszy się, rzekła z głębokiem przeświadczeniem:
— Widzisz, ojciec mój umarł, a był tak bardzo dobry. Musi być zatem w niebie u Pana Boga. Jakżeby wobec tego mogło nie być nieśmiertelności, ani nagrody?
Dzień był pogodny, ciepły, senny — jeden z tych dni, kiedy słońce różowo-złote przesiewa się przez pożółkłe, w ciszy nieruchomo zastygłe i błyszczące liście starych drzew w ogrodzie, a przejrzały, ciężki i słodki owoc na ziemię pada... Wtedy dymy ognisk, w których pastuchy pieką ziemniaki, wloką się leniwo po rżyskach i żółtych, trzecią już trawą porosłych łąkach. Ptaków niewiele pozostało, — zato miljardy drobnych muszek i komarów brzęczą i dzwonią w ciepłem, od słońca aż złotem powietrzu.
Na podwórzu, pod ścianą stodoły, której drewniane boki zdawały się wyginać pod naporem ciężkich snopów — na dwóch na poprzek położonych klocach stały w słońcu sanki. Zima miała przyjść niezadługo.
Myślano już o niej, choć było tak ciepło. Sanki, wywleczone z wozowni, gdzie kurzem przykryte stały przez lato, wiejski stolarz naprawił i właśnie świeżo pociągnął pokostem. Stały teraz w słońcu i suszyły się.
W powietrzu kłębił się nieprzeliczony rój drobniuchnych muszek. Błyszczały w promieniach słonecznych, jak piasek złoty, przesiewający się przez długie i cienkie struny i słychać było brzęk cichy, melodyjny i nieustanny.
Dziwną fatalnością losu gnane, całą falą popłynęły ku sankom i w jednej chwili lśniący, świeży lakier pokrył się gęstymi, ciemnymi punktami. Muszki uderzały o deski, przylepiały się i marły. Naprzód kilka, potem kilkadziesiąt, kilkaset, tysiące, miljony... W pół godziny już nawet farby z pod nich nie można było rozróżnić.
Ze stodoły wyszedł stary chłop, z gołą głową, bosy, w płóciennych spodniach i rozwartej na piersiach brudnej koszuli. Na plecach miał ogromny kosz plew dla bydła. Koło sanek przystanął i patrzył. Kosz postawił na ziemi i zczerniałym, popryskanym palcem wodził powoli po deskach, pokrytych rojem nieżywych muszek... Na twarzy znać było skupienie i wysiłek człowieka, nieprzyzwyczajonego do myślenia, który chce myśl jakąś schwycić i ująć w zdanie.
Podszedłem ku niemu.
— Trzeba będzie sanki na nowo pomalować, — odezwałem się, — o tem myślicie?
Chłop wstrząsnął głową i uśmiechnął się:
— I... to nie... To się zetrze, jak przyschnie. Ale... ja myślę jeno...
Urwał i znowu przesunął palcem po świeżym, pełnym muszek lakierze. Po chwili podniósł głowę i patrząc mi prosto w oczy wzrokiem, w którym znać było radość, że znalazł wreszcie to, czego szukał, rzekł:
— Tak i ludzie, panie, tak i ludzie... Jak te muchy... Lezą, pchają się tam, gdzie nic dla nich niema, nie wiedzieć po co, i marnieją... mrą...
Zarzucił kosz na plecy i wolno odszedł ku stajniom. Nad sankami brzęczał ciągle rój muszek, jak piasek złoty, przesiewający się przez cienkie i dźwięczne struny słonecznych promieni.