[105]OSTATNI.
[106]Z gór, gdzie dźwigali strasznych krzyżów brzemię
Widzieli zdala obiecaną ziemię!
Widzieli światło niebieskich promieni,
Ku którym, w dole, ciągnęło się plemię —
A sami do tych nie wejdą przestrzeni!
Do godów życia nigdy nie zasiędą,
I nawet może — zapomniani będą!
BEZIMIENNY.
[107]
Życiam wiek cały przemarnił w więzieniu,
W nędzy — w chorobie — w ciemności — w milczeniu!
Pamięci ziomków coraz niewidomszy,
Tym co mnie znali coraz nieznajomszy,
Od kochających coraz mniej kochany,
Aż teraz pewno całkiem zapomniany!
Za to pod czarnem pogrzeban sklepieniem
Żem jak syn światła niegdyś ziemi śpiewał
I pieśń jak ziarno w ludzkie serca wsiewał,
By równem memu odkwitła natchnieniem!
Byłem ja dumny — lecz dumny z dumnymi!
To niepopłaca na murawach ziemi.
Kto pognębiony — w tego bij — a wygrasz;
Lecz jeźli pysznie z pychą władców igrasz,
Jeźli w nich patrzysz jak w dzikie zwierzęta,
Po nad któremi dan ci wzrok człowieka,
Straszna cię zemsta od tych zwierząt czeka,
I będziesz nosił — ty człowiek — ich pęta!
Dni moje pierwsze to u losu wzięły,
Że skorym biegiem prędko przeminęły,
Jak bystre łodzie — jak orły lecące. —
Lecz biedne — biedne — same nie wiedziały
Dokąd tak lekko i chyżo leciały,
Gdy jeszcze w górze świeciło im słońce,
I każda chwila była wiosny kwiatem,
[108]
I człowiek każden — siostrą albo bratem —
I świat dziś głuchy — młodości mej światem!
Gdzie jest ten Anioł, co groby odwala,
Po męki próbach i skonu godzinie,
Gdy ranek trzeci zmartwychwstań nadpłynie?
— On bogów tylko — nie ludzi ocala!
Gdzie jest ten drugi Anioł, który zdziera
Z bram Mamertyńskich, wśród nocy, zawiasy
I Święte Pańskie z rąk katów wydziera?
— Lecz ja nie Święty — i dziś inne czasy! —
Twardsza dłoń wrogów niźli śmierć — bo ima
Żywego jeszcze — i w trumnie go trzyma,
Z której dla ducha zmartwychwstania nie ma!
Duch twój albowiem — lotny gość wszechświata,
On co wprzód marzył pół-boże koleje,
Wśród ścian więzienia tak osierocieje,
Że będzie szukał — ot! w pająku — brata!
I o dźwięk mowy ludzkiej błagał — kata —
Aż miną chwile — dni — miesiące — lata —
Żadne do ciebie nie zajrzą nadzieje
I duch twój w końcu na nic znikczemnieje!
Ileż ja razy sam z sobą walczyłem
I mrące myśli tchem woli cuciłem,
By się nie poddać umysłowej śmierci!
Lecz gdy raz rozpacz w dno mózgu się wwierci,
Strach, po tym gwoździu, jaka krew się leje,
— Jak mózg stopniami zsycha i więdnieje!
Serce też — serce do zgonu się skłania —
Nie pęka zaraz — kostnieje powoli —
Aż zbezsilnieją w nim wszystkie kochania —
I z wszystkich bólów ten najbardziej boli! —
[109]
Jak olbrzym rwałem się za pas z nicością!
Z osamotnieniem — z brakiem życia — z czczością!
Krat się pytałem: mówcie czy nie wiecie,
Co tam się dzieje na żyjących świecie?
Lampę tu smętną brałem w sine ręce
I długom liczył popiołki jej knota,
By czemś odmiennym rozerwać się w męce!
Nic nie pomogło — jakaś mgła i słota
Codzień mi ciemniej duszę zalewały!
— I świat wewnętrzny mój zagasł mi cały!
I samem został — bez natchnień — bez ducha —
Skuty na zawsze do tego łańcucha,
Który te wrosłe w kość moją kajdany
Spaja z tym hakiem wkutym do tej ściany!
O dawniej — dawniej — starce ostrzegali.
„Pójdziesz ty z harfą twą brzmiącą, młodzieńcze,
W głuche przepaści, pod rygle ze stali,
Pieśń twa tam umrze i ty z nią, szaleńcze;
Ludziom nic dzisiaj po dumkach wolności! —
Darmo się zżymasz — im tylko potrzeba
Nienaruszonej handlu spokojności.
U nas mordują takich jak ty gości! —
Zginie, kto światu nosi wieści z Nieba!“
— Jam ich nie słuchał, lub waśnił się z nimi.
Ha! — ja żyć chciałem a nie gnić na ziemi!
Więc gnić mi przyszło pod ziemią bez końca.
— Światłość mi wzięta wszystkim jaśniejąca!
I odczłowieczon ja spadł tak głęboko,
A Bóg na Niebie został tak wysoko,
Że mnie i Boga nie dojrzy już oko!
— Tak ja w najniższym twierdzy tej więzieniu,
Gdzie wszelkie życie zmiera w znicestwieniu!
Lecz tam nademną piętrzą się sklepienia
[110]
W inne świetlejsze, wolniejsze więzienia.
I w nich szczęśliwsi mieszkają zbrodniarze,
Których łaskawiej rząd cesarski karze!
Boć matkę tylko, — lub ojca, — lub brata
Zamordowali, — więc leksza ich krata!
Wolno im z okien patrzeć w bezmiar świata!
Wolno na wiosnę pić wichry krzepiące,
Gdy na te śniegi powraca tu słońce!
— Im wszystko wolno — lecz mnie — co innego!
— Jam od nich gorszy, na Chrystusa rany!
— Jam człowiek — Polak — jam duch zbuntowany!
Więc ze mnie szatan w tem Państwie Dobrego!
Prawda! — jam wskrzeszał prochy ojców stare,
By miękkie serca twardą pieśnią trumny
Przerzucić z podłej w wyższą życia wiarę!
— Prawda! — ja byłem szalony i dumny!
Jam się nie rodził synem czasu mego,
Bo wiek mój wiekiem był przejścia i złego. —
A w tem złem przejściu osadzić go chcieli
Ci, którzy sądów Bożych nie pojęli,
Książęta ziemi i ziemi handlarze! —
— I jak świątynia niegdyś Salomona,
Nim gniew Chrystusa wygnał z niej kramarze,
Cała kupiectwem żydów obluźniona —
Tak za dni moich stał gmach świata stary,
Blizki upadku — pełny win — bez wiary!
A w nim dwa tylko dusz kupieckich stany
Igrząc walczyły o prym na przemiany. —
Raz zysku chciwość, — to znów wojen trwoga —
— I świat ten cały był giełdą — bez Boga!
A jako szatan Archanielskiej mocy,
Po nad tą giełdą, od lodów północy
Wzrastał już wtedy cień tego olbrzyma,
Który mnie dotąd w tych okowach trzyma!
A oni wszyscy — miasto dziarsko — razem,
[111]
Uderzyć w wroga ogniem i żelazem,
Z żelaza tylko kuli dróg koleje,
I w parach wodnych pokładli nadzieję! —
Bo się nie bali — ni Boga — ni sromu,
Lecz śmiertelnego pola bitew gromu —
I dobrze było mieszczanom tym w domu!
Zostalić oni gdzie bruki, gdzie kramy,
I tryumfalne nad targami bramy!
— A ja przepadłem wśród moich szkaradnie;
Tak jak śmierć nagła, — wróg mnie pojmał, zdradnie!
— Myślim ostatniej nie zwierzył nikomu!
Ja z kochanymi się nie pożegnałem!
Nocą — bez śladu — cicho pokryjomu —
Kibitek wściekłym uwieźli mnie cwałem!
I polskie tylko pamiętają gwiazdy
Te pierwsze, tajne, me pośmiertne jazdy!
U władz bezecnych stawili mnie sądu!
Sąd ze mnie szydził — żem mógł i na chwilę,
Polak bezsilny, zapomnieć o sile
Zgon lub zbawienie dającego rządu!
Więc car wraz z Bogiem na mnie za bezwiarę
Słusznie i święcie zesyłają karę!
I pójdę pieszo — aż za świat — w te lody —
Rzeczpospolitej wnuk ja i swobody —
Pośród złodziejów skajdanionych trzody!
I takem poszedł do strasznych guberni,
Pośród moskiewskiej podłych zbójców czerni!
A kat — pamiętam — wiódł konia przed rzeszą —
Ni siadł nań kiedy — wciąż szedł jak my pieszo“ —
Na siodle tylko leżał knnt rzemienny,
I kat powtarzał: „Instrument kazienny“
[112]
I głowom ludzkim bić kazał pokłony,
Jakby krzyż z siodła sterczał poświęcony!
— Tak mnie to carskiej wszechprzytomne godło
Na wskroś przez państwa bezmiernego strony
Ku północnemu biegunowi wiodło.
A owi łotrzy, fałszerze, złodzieje,
Wszyscy na lepsze odeszli koleje!
Zdjęto z nich okuć żelaznych pierścienie
I rozlecieli się na posielenie!
Lecz jam się dalej wlókł pustyni błoniem,
A gdy na nogach i rękach kajdany
Coraz mi głębsze wyżerały rany,
Bywa czasami do kata się modlę:
„Daj mi, człowieku, wytchnąć na tem siodle.“
A Moskal: „umrzyj, przeklęty Polaku,
Umrzyj a nie tknij praw cesarskich znaku!“
Bodaj to umrzeć u wstępu męczeństwa!
— Lecz nie umiera się, gdy śmierć zbawieniem.
W dniu szczęścia skonasz — zginiesz w dniu zwycięstwa,
— Niezatracalnyś, gdy żyjesz cierpieniem!
Ach! gdzie rodzinne majowe obszary?
Gdzie zbóż mych łany — gdzie mych mąk moczary?
Gdzie bory sosen szumiące nademną
Jakby modlitwą dziwną i tajemną?
Gdzie są skowronków powietrzne gadulstwa?
Gdzie stary kościół, kędy śpią ojcowie?
Gdzie katolickie litanie pospólstwa?
Gdzie lud, co Maryą królową swą zowie?
<poem>Boże! gdzież jestem? — Boże! cóż się stało?
Toć w duszy mojej jest jeszcze zakątek,
Gdzie nie zagasła gromnica pamiątek?
Coś we mnie jeszcze ludzkiego zostało?
Lat już dwadzieścia — nie wiem — Ty wiesz, Boże
[113]
Jak martwy padłem na to śmierci łoże!
Wszystko co było — co jest — i co minie —
jednej się dla mnie ściemniło godzinie!
Lecz teraz nagle pobladły ciemności,
I stróż mój Aniół znów ze mną tu gości!
Łzy mi się cisną — dawno nie płakałem —
Dawnom nie marzył i nic nie kochałem.
Daj mi wspominać — daj kochać, Aniele!
Co każden człowiek wziął na wieki w dziele,
O to cię proszę — na chwilę znikomą! —
— Duszę mą własną zostaw mi widomą!
O myśli moje! czy wy dotąd wiecie,
Przed zgonem waszym co już dniało w świecie?
Jakiem przeczuciem pierś ludzkości cała,
Gdyście konały — o biedne — już drżała!
Wszak — głos niczyi, a głos brzmiący wszędzie,
Zwiastował ziemi — co na ziemi będzie:
»Ludy przyklękną — króle oniemieją —
Wskrzeszoną wiarą, miłością, nadzieją
Znów się w poczętych ozwie Niepoczęty!
Wieki przyszłości z czarnych mgieł wschodzące
W jednym błękicie roztopi Duch święty.
Każe by jedno świeciło im słońce!
Bo wstanie wreszcie plemion Wybawiciel,
Odojczyznionych ojczyzn przywróciciel,
Wszystkich krzywd ludzkich natchnion z Nieba Mściciel.
Z sprawiedliwością On dzieje zeswata,
Odeń już inne zaczną czuć się lata,
trzecia planety rozemknie się pora —
Odeń już ludzkość na państwa nie chora,
Które dla zysku lub dla marnej chwały
Ciała narodów rozćwiertowywały,
A kładły dusze ich pod grobu głazem —
Na Bożej ziemi, za Bożym rozkazem
Dusze i ciała narodów już razem!“ —
[114]
Takie naonczas zewsząd biegły wieści
Po świecie pełnym gwałtu i boleści —
Lecz my Polacy, my dobrze wiedzieli,
Że tą postacią, co pokój Mesyasza
Na zdarzeń świeckich wzburzonej topieli
Narodowościom, w tym wieku, przynasza,
Nikt inny, jedno święta Polska nasza!
Bo z mąk jej krzyża tyle krwi wyciekło,
Że ta krew ziemskie odkupiła piekło!
O! ja tak wierzył, że duch mego ludu
Po trudach śmierci znów do życia trudu
Już wznosi skrzydła i chwyta miecz cudu!
Ileż to razy — ach! może zawcześnie —
Boga zmartwychwstań widziałem ja we śnie!
Bez krwi na ręku i bez krwi na łonie
Ten sam a inny wiekom Chrystus płonie!
Twarz jako słońce, a bielsze od śniegu,
Szaty go niosą w nadpowietrznym biegu —
I macza w światów wschodzących jutrzence
Odkrzyżowane — wniebowstępne ręce. —
A zwolna, zwolna — za człowiekiem Bogiem,
Cudna pięknością i bez śladów zgonu,
Idzie ma Polska i staje nad progiem.
Oręż Cherubów w Jej ręku się pali,
A tam gdzieś w dole — gdzieś w głębi — gdzieś w dal
Innych narodów zgromadzone kola —
I głos Jej do nich z wyżyn świętych woła:
„O! do mnie, do mnie — wy, plemiona bratnie,
Skończona walka ostatniego boju —
Zdrad i kłamstw ziemskich rozerwane matnie,
Wstępujcie za mną w królestwo pokoju.“
A wtedy śpiewa narodów chór z dołu:
„Błogosławieństwo Ci, Polsko, i chwała!
[115]
Bo, choć my wszyscy cierpieli posporu,
Tyś najwielmożniej z nas wszystkich cierpiała —
Ty niebotycznej Twej krzywdy ogromem
Wrogów trzymałaś wciąż pod Bożym gromem —
Ty, wśród mąk, sercem, co kochało wiele,
Potężniej żyłaś niż ujarzmiciele
I życiem Twojem Tyś nam życie dała —
błogosławieństwo Ci, Polsko, i chwała!“
Ach! pomnę, nieraz w noc jesienną, ciemną,
Głos matki zmarłej czy jakiego dziada
Z grobu się zerwie, wzbije się nademną,
I przyszłość myślom moim rozpowiada!
A z jego szmerem przed oczyma memi
Snują się tłumem obrazy, widzenia,
Ciągną zwycięscy wieńcami długiemi,
Słyszę milionów tryumfalne pienia!
przechodzą białe — świetlane postaci
Sióstr wyjarzmionych — wyjarzmionych braci —
Skra nieśmiertelna na ich twarzach płonie,
Choć są bez skrzydeł, płyną jak skrzydlaci,
Choć są bez koron, błyszczą jak w koronie —
I wśród nich stąpam i czuję sam siebie
W nieznanem jakiemś, przedgrobowem Niebie!
A kto wie! — może nad Polski mogiłą
Już się proroctwo snów mych dopełniło! —
Mnie tam, ach! tylko — mnie, trupa nie było
Wśród żywych duchów. — Ha! za temi kraty,
W czas — w przestrzeń sięgam — głęboko — daleko,
Wskróś przez te mury jak przez trumny wieko
Czuję. — Tam wszędzie gwiazdy, wszędzie kwiaty —
Świat już z wolnością w wieczne pobran swaty!
Nad Alp wierzchołkiem i nad Tatrów szczytem,
Jednym się Niebo rozpromienia świtem!
[116]
Tam ludów zlanych jedno błyszczy morze,
I nad niem świeci Sławian Słowo Boże!
Wiem — imię święte mej polskiej Ojczyzny
Dziś już imieniem całej sławiańszczyzny!
— Tak duch zmartwychwstał z rozbiorów puścizny!
Dreszcz w moich piersiach dziwny nieskończenie,
W każdej mi żyle drga, jak luteń drgnienie!
Krew moją słyszę, jakby się już cała
W dźwięk idealny jakiś przedźwięczała;
Lekko mi — lekko — prawie mi bez ciała —
Już mi te ciężkie nie ciężą kajdany —
We mnie — przedemną — jakaś światłość błoga,
Wynieśmiertelniam się z pod ręki wroga,
Ot! lochu mego przejrzystnieją ściany! —
Wszech mi obecność dana magnetyczna!
Widna mi przestrzeń cała okoliczna,
I widno — jasno, coraz szerzej — dalej!
Co tych przestworów! — jak fala po fali
Tak uciekają. — Precz Niebo za Niebem
Zwija się — niknie za chmur tych pogrzebem,
Co tak trumniano się tam w górze cieni.
Błękit! — Ot! błękit! — wiosna od zachodu!
Precz za tem piekłem z moskiewskiego lodu,
Oto zieloność mojej polskiej ziemi!
I tłum tam wielki polskiego narodu!
Powietrze barwne chorągwi tysiącem!
Wieca zebrana — jak niegdyś — pod słońcem.
Wszyscy tam moi na polach bez końca
Szczęśliwi — złoci — w złotem świetle słońca!
Widzę ich — widzę — dotykam ich wzrokiem —
Zda się — ach! jednym tylko stąpić krokiem
[117]
A ręką dotknę! — Nic, nic już nie boli —
Niech się napatrzę — napatrzę do woli!
Czy sejm się jaki walny rozpoczyna?
Ta cała żywa głów ludzkich równina
Zadrżała jednem olbrzymiem wzruszeniem,
Jak drżą zbóż fale pod wiatru powieniem.
Nad głów rzędami podnoszą się wszędy
Rąk niezliczone i powiewne rzędy.
Ku tej północnej pokazują stronie, —
Ku tej tu mojej — i od razu — razem
Jakimś w powietrzu skinęły rozkazem
Te stutysiąców wyciągnięte dłonie.
O jakżeż dziarskie te hufce — te konne,
Co się na północ jak skrzydlatą zgrają
Od jasnych onych tłumów odrywają!
To jeźdzce moje litewskie — koronne,
Tłum gdzieś zostaje z tyłu — już go nie ma —
Bezmiar i oni tylko — przed oczyma!
O jakżeż pędzą! — Wciąż jak błyskawice
Sadzą przez wzgórza, — mijają padoły,
Na północ pędzą — za wszystkie granice.
Zbawienia mego witajcie anioły!
Od bieli lśnicie i od karmazynu, —
Skrzą wam z rąk szable jak pioruny czynu!
I tak lecicie, o wy ptaki Boże,
Moskiewskim stepem, zwycięsko i dumnie!
— Car ni czart żaden już dziś nie pomoże!
O ptaki moje, wy lecicie ku mnie!
Co na tej wielkiej, bezbożnej przestrzeni
Ohydnych świątyń na cześć cara-boga!
Co twierdz z krwi ludzkiej wapna i kamieni
W ileż to więzień wam się jeży droga!
Widzę, przed każdem stajecie więzieniem,
[118]
I zeskakując na chwilę ze siodła,
Straży anielskiem każecie skinieniem,
By was w podziemne te groby powiodła.
Słychać krzyk życia w umarłych mogile;
Mar nazad z wami — ach! powraca tyle!
I znów was pędzi dech Bożej wszechmocy
Dalej i dalej...
Jak chwilki — dni — nocy!
Czy nocą czarną, czy o słońc rozświcie,
Rączo — bez folgi — widzę was — pędzicie!
Dobrze — ach! — dobrze — jużeście wlecieli
Ze czarnoziemia do śniegów mych bieli!
Prawdaż? — Widnokrąg świata odmieniony?
Mgła — mróz — śmierć wieczna — same lody — szrony. —
Lecz Bóg mi świadkiem, coś z czoła im tryska,
Co rozpromienia pustyni mgławiska.
A żwawo, moi! — a prędzej! — a do mnie!
Jezu ty Chryste! — jakżeż jadą gromnie!
Jakżeż im w barwach narodowych pięknie!
Ratuj mnie, Boże! — bo mi serce pęknie!
Wszak gród moskiewski wy ten już widzicie?
Widzą — ach! widzą — skręcili się w biegu!
— Lecą piorunem — do rowów tych brzegu,
Wkrótce dopadną na bram tych rozbicie!
Chwili brak jeszcze — jednej chwili mgnienia,
A Polska wejdzie do mego więzienia
Oddać mi dla Niej stracone me życie!
O bądź pochwalon, wiekuisty Boże,
Że też się w końcu i złe skończyć może!
O! ja nie będę umierał w rozpaczy!
O bądź pochwalon...
[119]
Hej! bracia, co znaczy,
Że tak wśród pędu osadzacie konie?
Dzicz koczującą na pustyni łonie
Wyście dostrzegli — wy z nią mówić chcecie!
— Ruszajcież z miejsca — krok jeden już przecie!
Z ciemnym tym czasu nie traćcie narodem!
Wyszli mchu trochę uzbierać pod lodem;
O niczem więcej nie słyszeli w świecie. —
Czasem i Moskal w ich hordę się wbierze, —
Lecz nie ufajcie — gorsze od nich zwierzę.
Im się przynajmniej szczerość w sercu plemi. —
Czemuż tak długo mitrężycie z niemi? —
O bracia — bracia!...
Przez powietrza ciszę
Każde tam słowo wymówione słyszę. —
Pytają moi: „Czy męczą się jacy
W tych murach czarnych skazani Polacy,
Za to, że niegdyś im polska ich wiara
Nie dozwoliła uczcić boga-cara?“
A głos wśród ludu jakiś odpowiada:
„Tu jęczy tylko sprośny mord i zdrada!
Innych tam więźniów nie ma jeno tacy,
Co matkę — ojca zabili lub brata!“
Kłamstwo! ach! kłamstwo — nie wierzcie, rodacy!
— I znów głos moich po nad śnieg ten wzlata:
„Nie takich szukać my przyszli w te kraje; —
Polska jest świętą — świętym żywot daje!
Lecz matki — ojca lub brata morderca
Niech tu w moskiewskim dognije pogrzebie —
Bóg może zbawić takiego — lecz w Niebie —
Polska na ziemi nie skłoni — doń serca!“
Bracia! o bracia! — zaczekajcie chwilę!
Ach! nie ściągajcie tak cugli ze wstrętem,
By gród przeklęstwa bocznym minąć skrętem.
[120]
O! ja czekałem na was wieków tyle!
Męczarniom wszystkim sprostało me życie!
I pękł nad ziemią hart moskiewskiej stali!
I wieki przeszły — i wy nadjechali —
I wy tak blizko — a mnie nie słyszycie!
Jam ojca — matki nie zabił — ni brata!
Jam nie kat żaden — jam wróg był wszechkata!
Patrzcie — ja do was wyciągam ramiona!
Tędy — a do mnie — tu mych lochów strona —
Nie mogę pobiedz do was w mej bezsile —
Ten łańcuch trzyma — stójcie jeszcze chwilę!
Oto spróbuję — zwiędłe ręce moje
Sił mych ostatkiem w żelaza te wpoję, —
Będę ja targał i kruszył po trosze. —
Tylko wy stójcie — na Boga was proszę!
Błagam o chwilę — błagam o pół chwili!
Stójcie! — Ach biada! — już w bok się zwrócili
I spięli konie; — czy nie posłyszycie?
Obywatele! — ziomki! — dobrodzieje!
Ja tu — tu jestem pod ziemią — tu skrycie!
Zawróćcie nazad! — Boże, co się dzieje?
Mgłą mi już wszystko — wzrok mój już nie może
Tych ścian przebijać.....
O Boże! o Boże!
Znów tam po śniegu szorują kopyta —
Coraz to ciszej śnieg szumi, lód zgrzyta,
Odgłos tętentów głuszeje w oddali —
— Nic już nie słychać — już mnie odjechali!
Wszak ja nie marzę? — ach! czy to być może?
Oni tu byli — moi właśni byli —
Oni tu byli — i mnie zostawili
Wśród ojcobójców — o zmartwychwstań porze!
Czy mnie słuch zmylił? — Nie koniż to rżenie?
— Może czas jeszcze — a ja skrępowany!
[121]
Ha! czy nie wyrwę cię haku ze ściany?
Czy was, ogniwa, nie rozodpierścienię?
Naprzód, wy piersi — naprzód, wy ramiona —
Tak! — ot! tak, dobrze — lej się krwi czerwona!
— Może czas jeszcze! naprzód! — ach daremno —
Coraz mi słabiej — w oczach już tak ciemno —
A nikt — nikt w świecie — nikt nie dopomoże!
I znów tak cicho — przestrzeń milczy wściekle!
Wszędzie spokojność w widnokrężnem piekle.
Gdzie wy jesteście? gdzie? — ach! czy to być może?
Oni tu byli — moi właśni byli —
Moi tu byli — i mnie zostawili
Wśród ojcobójców — o zmartwychwstań porze!
Wy bracia niby — nieprawda! wy katy!
Wy życia mego mi wzięli ostatki.
Ach! czy ja ojca, albo własnej matki
Nie zamordował, gdzie, kiedy, przed laty —
I zapomniałem? — lecz wiedzieli oni!
I zostawili mnie w zatraceń toni.
Nie! — ach! to nie to — co innego jeszcze
Wynajdź, o myśli! — w mózgu gdyby kleszcze —
Gdyby sztylety; — chyba po tych głazach
Tarzać się będę w tych zgrzytnych żelazach —
Sam zgrzytający. — Co się ze mną dzieje?
Wiem — znam rozumiem — czuję — ja szaleję!
Gdzież ja znów jestem? — Znów ta lampa tląca,
Znów za tą lampą noc lochów bez końca,
Znów to moskiewskie obrzydliwe łoże,
I nic — nic więcej — a Ty, — gdzieś Ty, Boże!
— Nie wiem. — Wiem tylko, że tu głowę złożę; —
Jak pies sam skończę — gorzej niż pies może.
Za co w wszechświecie mi być wdzięcznym komu?
W Cara mieszkałem — umrę w Cara domu!
Innej jam w życiu nie doznał opieki! —
[122]
Ach! znienawidzam wszystko w co ufałem!
A już ma wola nie włada mem ciałem,
I oczom moim tak ciężą powieki!
Na dalszą mękę — z tych ziemskich katuszy —
Żywiej nie pragnę żadnej wynieść duszy.
Miłości nie mam w świecie — ni za światem,
Wszędzie szyderstwo, w którą pójdziesz stronę,
Jak nieskończoność takie nieskończone.
Ni Bóg gdzie ojcem — ni Anioł gdzie bratem,
Niebieskie — ziemskie — jeden zawód — włości; —
Ja się wyrzekam mej nieśmiertelności!
Ona ból tylko w ból drugi przemienia —
Mnie dość już złego — mnie dość już cierpienia —
Ja chcę nicości — bo chcę wybawienia.
Zapomnij o mnie, o Ty, Stworzycielu!
Z przepiekielnionych lat życia mych wielu
Tę jednę prośbę wznoszę Ci przy zgonie:
Niechaj nie będę — tam gdzie żywot płonie.
Duch mój w wieczności niech bez śladu zginie
Jak pamięć moja w mej polskiej krainie;
Ach! nawet w Polsce nie będą wiedzieli,
Na jakiej konam śmiertelnej pościeli —
Nie będą nawet — że mi raz ostatni
Ręki nie ścisnął żaden uścisk bratni!
Polska! co? Polska! — prawda, zmartwychwstała.
Wszak prawda, Panie? — dziś już Polska cała,
Już na śmierć w pętach — jak ja tu nie czeka!
— Daruj więc, Ojcze, rozpaczy człowieka!
Dzikim uniesion bluźniłem ja szałem —
Przebacz mi, Panie, ja Polskę kochałem —
I Ciebie, Panie! nie siebie — nie siebie —
Ona na ziemi żywa — a Tyś w Niebie —
A więc umieram błogosławiąc Tobie
Na zawsze — wszędzie — pod grobem i w grobie.
Z Twojem i Polski umieram imieniem.
[123]
Na tych mych ustach, co będą kamieniem
Za chwil już kilka. — Święta twoja wola!
Święta moskiewska ma długa niewola,
Święta okropność mej samotnej śmierci,
Gdy nierozdarta już więcej na ćwierci
Ziemia mych ojców!.....
Dzięki, żeś w widzeniu
Oczom ją moim pokazał na jawie; —
Dzięki, Ci, Panie, że choć w tem więzieniu
Jam tych oglądał, co służą w jej sprawie; —
Dzięki Ci, Panie! — Otoś mi dał w darze,
Że ludu mego ja zamknę cmentarze.
Polskim ostatni trup w carskiej pieczarze!
Dzięki Ci, Panie! — ach! sił już tak mało —
Klęknąć nie zdoła sterane to ciało.
W krzyż składam ręce — gdzież już strona Nieba?
Tak czarno wszędzie — a po sercu jeszcze
Krząta się — czuję — jakieś tchnienie wieszcze!
Modlić się — modlić — modlić mi się trzeba
O Polskę moją!......
O Panie! o Panie!
Gdyś męczennicy Twej dał panowanie,
Niech na tej ziemi — po raz pierwszy, ona
Niepokonalne na ziemi — pokona!
Czego nie mogły żadne świata pany,
Szlachta — ni króle — ni lud — ni mieszczany —
Przemienne tylko — a równe — tyrany,
Skoro tryumfu im błysły mamidła; —
Niech po nad czasu w dół rwące otchłanie
Wyżej niż pokus i pych wszystkich sidła,
Wyżej niż ślepe fal losu igranie
Utrzyma w górze anielskie swe skrzydła!
Daj jej na wieki wszechmiłości siłę!
[124]
A jak zdeptała ciemności mogiłę,
Zwycięży żyjąc — nietrwanie żywota!
Nie — nie rozsypie się jak z krwi i błota
Bryły państw wszystkich — bo w niej będzie cnota
I mądrość Twoja — a toć są okręgi
Arcy-zwycięstwa i arcy-potęgi.
Niech u narodów wszystkich się nazywa:
Ta, która szczęściem narodów szczęśliwa,
Więc nieśmiertelnie i władna i żywa! —
Niech lśnią jej czołu sławiańskie korony,
Niech w niej Twój Chrystus będzie uwielbiony
Przez czyn na ziemi — przez Królestwo Boże!
— Coraz im ciszej — toż i śmierć już może —
I owszem, Panie.....
Coś się miga — bieli,
W pierś mi się ulga nieskończenna leje; —
Smętne w pamięci tają życia dzieje —
Harfy! — gdzieś harfy widzę — ach! Anieli!
Harf takich ludzie nigdy nie słyszeli —
O dobrej — dobrej mówię tylko wieści!
Coraz mniej smutku, coraz mniej boleści —
O Polsko! — dusza już moja nie ranna
Gdzieś odpływa — Hosanna! — Hosanna!
KONIEC.