Państwo Silberbaum w teatrze

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Państwo Silberbaum w teatrze
Pochodzenie Z pola i z bruku
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Państwo Silberbaum w teatrze.



Bardzo często się zdarza, że ludzie biorą pozór, za prawdę, stąd też zdania ich bywają nieraz omylne i przesiąkłe fałszem. Na przykład niejednemu zdaje się, że łatwo jest grać na skrzypcach. Cóż nadzwyczajnego? Muzykant opiera instrument o ramię, przebiera palcami po strunach, pociąga smyczkiem i robi się z tego ładny kawałek koncertu.
Prawda; ale niechże te same skrzypce weźmie nie muzykant. On je oprze o ramię, będzie też przebierał palcami, pociągał smyczkiem, ale zamiast koncertu, zrobi się z tego skrzypienie nienasmarowanego wozu, miauczenie kota, wycie psa, coś szkaradnego.
Tak samo, sądząc z pozoru, ludzie wyobrażają sobie, że łatwo jest utrzymać się przy licytacyi! Nieraz czytamy w „Kuryerze“ taką wiadomość: „Wczoraj odbyła się licytacya na pomalowanie dwunastu słupków żelaznych na jeden kolor zielony. Utrzymał się pan Samson Ryzykant.“ Kto nie jest człowiek fachowy, kto się nie zna, może powiedzieć:
— Cóż szczególnego! Poszedł na licytacyę, opuścił 2⅞% od anszlagu i utrzymał się. Jabym też taką sztukę potrafił!
Owszem; niech ten pan pójdzie i spróbuje. Owszem! Można zaręczyć, że się nie utrzyma, a gdyby nawet, wbrew przewidywaniom, utrzymał się nadzwyczajnym jakim sposobem, to antrepryza jego, pozbawiona wszelkiej melodyjności i harmonii, będzie tylko skrzypieniem koła i miauczeniem kota, ale nie porządnym, solidnym geszeftem.
Pan B. M. Silberbaum utrzymał się przy licytacyi, zwyciężył, bo też to był człowiek fachowy, muzykant!
Zwyciężył, pomimo że miał trzech współzawodników biegłych w swoim zawodzie, uzdolnionych, zawziętych, takich, z którymi nie ma żartów.
Działo się to w lecie; dzień był upalny, bruki i mury rozgrzane nadzwyczajnie. Ciężko pracować w takich warunkach, a jednak pan B. M. Silberbaum pracował!
Trzeba było widzieć, jak pracował! jak krzyczał, wymachiwał rękoma, modulował głos, od szeptu aż do przerażającego ryku, już to używając łagodnej perswazyi, tłómacząc swe myśli w sposób poufny, serdeczny, przyjacielski już to krzycząc, klnąc, grożąc pięściami i laską wściekając się po prostu.
A ludziom się zdaje, że utrzymać się przy licytacyi tak łatwo, jak wypić kufelek piwa!
Niech spróbują!
Była taka chwila, że pan B. M. Silberbaum machnął ręką, splunął i odszedł o całe trzydzieści kroków od swych współzawodników, ale zaraz wrócił, — i była znów taka chwila, że pan B. M. Silberbaum nie mógł już krzyczeć, tylko... piał.
Miły jego głos barytonowy, bardzo aksamitny w tonach nizkich, zamienił się nagle w piszczący falset i skakał po najwyższych tonach, jak swawolny chłopak po schodach, a cała osoba szanownego licytanta trzęsła się z oburzenia, jak w paroksyzmie febry. Z wysokiego czoła spływał pot, grube jego krople staczały się po policzkach tłustych i nosie pałkowatym.
I była znów taka chwila, że głos pana Silberbauma stawał się podobny do szczebiotania czteroletniego dziecka, które nawpół ze śmiechem, nawpół z płaczem obiecuje, że będzie bardzo grzeczne i prosi, aby mu pozwolono trochę się pobawić.
Są ciężkie momenta w życiu, ale przy pracy można z nich coś wydobyć.
W danym razie szło o gruby interes, a mianowicie o czteroletnią dostawę serwatki dla pewnej dużej lecznicy, a pertraktacye ze współzawodnikami odbywały się na ulicy, przed gmachem zakładu.
Już tylko dziesięć minut brakło do dwunastej godziny, ostatecznego terminu rozstrzygnięcia sporów antrepryzy, gdy pan B. M. Silberbaum przestał krzyczeć, wydobył z pugilaresu trzy banknoty po dwadzieścia pięć rubli i wetknął je w trzy wyciągnięte ręce swych przyjaciół.
W jednej sekundzie fizyognomie wszystkich czterech licytantów zmieniły się nie do poznania.
Gwałtowny ogień, zacietrzewienie się, zapał, gorączka, wszystko zniknęło naraz i ustąpiło miejsca wyraźnemu znudzeniu i apatyi.
Licytanci, wchodząc do sali, mieli takie miny śpiące, tak im się usta otwierały do ziewania, jak gdyby myśli ich nie zajmowała antrepryza, lecz pierzyna.
Na twarzach ich malował się wyraz znudzenia; dawali poznać, że jeżeli przyszli na licytacyę, to nie tyle dla interesu, ile w celu podtrzymania tradycyj narodowych i trochę przez grzeczność dla zarządu lecznicy.
— Nie ma bardziej niepewnego artykułu, jak serwatka — mówił jeden półgłosem, ale tak, żeby go słyszano.
— Kwaśne życie przy takim interesie — dorzucił drugi.
— Jabym wolał handlować naftą.
— A ja mydłem.
— I to niewiele warto.
— Na czem dziś można zarobić?
— Gorzkie życie... pfe!
Zabrzmiał dzwonek; licytanci zrobili miny jeszcze bardziej ospałe i dali poznać po sobie, że ich tendencya, to nie jest wcale tendencya.
Pierwszy opuścił ¼% od ceny, drugi ½%, trzeci ¾, pan B. M. Silberbaum ⅞ — i już!
Utrzymał się!
Rzeczywiście, ktoby patrzył tylko na przebieg licytacyi, mógłby powiedzieć, że to nic, że nie tylko pan B. M. Silberbaum, ale nawet małe dziecko utrzymałoby się przy dostawie w takich warunkach. Tak, ale niechnoby kto spróbował wyrobić te warunki, popracować przed gmachem!
Opuściwszy lecznicę, pan B. M. Silberbaum nie spojrzał nawet na swych współzawodników, nie kiwnął im głową, lecz wielkim krokiem puścił się do domu.
Miał przed sobą kawałek drogi: przez ogród Saski, Żelazną Bramę, różnemi uliczkami i zaułkami na Krochmalną, gdzie zajmował wraz z rodziną skromny apartament, na trzeciem piętrze w oficynie.
Szybko wbiegł po schodach i zadyszany mocno zadzwonił.
Wszedłszy do mieszkania, przedewszystkiem zdjął surdut, rozpiął kamizelkę, uwolnił grubą szyję od krawatu i rzucił się na kanapę z takim rozmachem, że wszystkie sprężyny jęknęły głośno.
— Boleś, co tobie? — zapytała żona.
Dla ścisłości dodać należy że, pan B. M. Silberbaum posiadał kilka imion. Na biletach wizytowych Bernard Maurycy, na tabliczce przybitej na drzwiach Bronisław, żona nazywała go Bolesiem, a w sieni na liście lokatorów figurował jako Bencyan Mojsie Silberbaum, kapitalista, utrzymujący się z własnych funduszów.
Pomimo tylu imion i pseudonimów, wszyscy wiedzieli, kto jest pan B. M. Silberbaum, czem się trudni i jak wygląda, a i to trzeba dodać, że wyglądał wspaniale.
Wzrostu mniej niż średniego, tuszy więcej niż dużej, rozrosły w piersiach, potężny w peryferyi żywota, na krótkich, grubych nogach, zawsze jakby trochę zmęczony, twarz miał pełną, szeroką, wargi grube, nos pałkowaty, mięsisty, zarost ciemny, twardy jak szczotka, brwi ogromne, gęste, czarne, a oczy na wierzchu, jak u najpiękniejszej ryby.
Ubierał się po europejsku, ze szczególną predylekcyą do króciutkich marynarek i do cylindra; rzadko kiedy nie nosił kaloszy, a zamiast laski używał stale parasola.
Tak wyglądał pan B. M. Silberbaum dla świata, a Boleś dla żony.
Kiedy małżonka zapytała, co mu jest, westchnął ciężko, skrzywił się, jak po wypiciu szklanki octu, i rzekł:
— Spracowałem się. Wierz mi, że była ciężka przeprawa. Glassman jest bardzo twardy, Aronson jak kamień, a ten mały Szlomka Durch to cała kupa kamieni. Trzeba mieć dobre zęby, żeby go skruszyć.
— No, a co z serwatką?
— Ty pytasz?
— Dlaczego ja nie mam pytać? Czy nie jestem twoja żona?
— Właśnie dlatego ja pytam, po co ty mnie masz pytać?
— Boleś, ty potrzebujesz nie mówić głupstwa!
— A ty, Felcia, masz wiedzieć bez pytania, że jeżeli twój mąż powiedział, że idzie brać serwatkę, to ją z pewnością wziął.
— Ty jesteś śliczny chłopak!
— To ci od dziewiętnastu lat powinno być wiadome.
— Może chcesz trochę się posilić?
— Owszem, ale najpierw muszę odpocząć. Na mnie był surdut mokry, i kamizelka też nie sucha i wszystko, co na mnie jest, mokre jest i ja sam także; przecież wracam z licytacyi. Daj mi trochę poleżeć, okropnie dziś gorąco.
— Leż sobie, owszem, to nic nie kosztuje.
— Gdzie nasza kochana Rózia?
— Ma zatrudnienie.
— Jakie zatrudnienie?
— Ona się chłodzi...
— Chłodzi?
— Siedzi przy oknie w białym kaftaniku i macha „Kuryerem“. To jest myśląca panienka, z kawałka papieru potrafi zrobić wachlarz!
— Lube dziecko. Cała nasza pociecha.
— Słuchaj, Boleś — rzekła z przymileniem pani Silberbaum, siadając na brzegu kanapy — słuchaj, Boleś, ty zrobiłeś dziś doskonały interes.
— Oj, niech moje wrogi...
— Boleś, zostaw ty naszych wrogów dla kogo innego, ze mną możesz być szczery. Wiadoma rzecz, że nie dołożysz do serwatki.
— No, więc co?
— Trzeba, żebyś nam zrobił jaką przyjemność.
— Komu?
— Mnie i Rózi.
— Owszem, wieczorem pójdziemy do ogrodu Krasińskich na kwaśne mleko.
— To nie będzie przyjemność, tylko jedzenie.
— A kto ci powiedział, że jedzenie jest przykrość?
— Boleś, ty nie figluj. Teatr nie jest jedzenie, a przecie jest przyjemność.
— Tobie się teatru zachciewa?!
— Dla Rózi. Czy ciebie na to nie stać? Czy ty nie jesteś liwerant, solidny aferzysta?
— Ja wiem.
— Ty się przypatrz, Boleś, jak u ludzi bywa, u sąsiadów. Fajgenblat jest tylko kantorzysta i prowadzi żonę do teatru, Seidenryps też, Rotkraut także, państwo Sztukenmacherowie byli onegdaj, Goldwaserowie wybierają się jutro. Rózia ma być gorsza od ich córek? Ona nie potrzebuje rozrywki?
— Przecie ma rozrywkę... chłodzi się.
— Boleś, ja nie ustąpię. Dlaczego miałabym ustąpić?
— Dlaczego ja mam się upierać? Chcesz być koniecznie w teatrze, będziesz w teatrze.
— I ty z nami?
— I ja. Ja się dziś nadzwyczajnie spracowałem. Oj, Felciu, wierz mi, że przy tych kochanych licytacyach można zdrowie stracić.
— To też odpocznij sobie, próbuj zasnąć.
Pani Silberbaum wysunęła się pokoju, a jej Boleś wyciągnął się na kanapie, zamknął jedno oko, później drugie, westchnął kilkakrotnie i zapadł w głęboki sen.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy obiedzie zadecydowano stanowczo, żeby iść na przedstawienie.
Pani Felcia i Rózia były bardzo uradowane, szczególniej Rózia. Weźmie nową pelerynkę i kapelusz, w którym jej tak do twarzy. Rózia wie o tem, że jest ładna i że nie tylko młodzi kantorzyści, ale nawet zupełnie obcy panowie na ulicy spoglądają na nią z zajęciem.
Dlaczego nie? Mama jest jeszcze przystojna, tylko ogromnie tęga, okazała dama; w tramwaju dwa miejsca zajmuje, a Rózia dotąd nie miała czasu utyć, więc odznacza się zgrabnością.
Nie można powiedzieć, żeby była powiewna i wysmukła, owszem, kto na nią spojrzy rozumie, że to jest projekt na grubo pokaźną damę, ale projekt jeszcze dość odległy; bardzo ładnie zarysowany szkic, który kiedyś hojna natura bogato wypełni.
Rózia ma ładne błyszczące oczy, jak jej mama, ma świeżą cerę, rumieńce, usta wiśniowej barwy, białe zęby i włosy czarne, jak heban.
Gdy do takiego interesu dodać ładny kapelusz z kwiatami, dziwnego kroju rękawy i obcisły stanik, to nie dziw, że panowie patrzą z przyjemnością.
— Boleś — rzekła pani Felcia — ty napij się piwa. Ja kupiłam dla ciebie za moje własne pieniądze.
— Owszem, będę pił — i dziękuję.
— Ty nam nie skąpisz na teatr.
— Dlaczego mam skąpić? Sam chcę się trochę uśmiać, takie utrzęsienie dobrze robi na zdrowie. Przeszłego roku w Maryenbadzie doktor Senesblat, taki przecie sławny, powiedział: — Panie Silberbaum, pan potrzebujesz często się śmiać, pan się staraj o rozrywkę, bo pan masz skłonność do Leberflecken, Leberverstopfung, do całe Leberawanture. On miał racyę, ja to czuję że mnie śmianie się doskonale robi. A co dziś grają, Róziu?
— Czytałam w „Kuryerze“, grają „Romeo i Julia“.
— Czy to wesołe?
— O! podobno ogromnie wesołe, papo; ja nie byłam na tem, ale słyszałam od znajomych panienek.
— To bardzo dobrze, czuję potrzebę śmiania się dziś grubo.
Panna Rózia rzuciła okiem na „Kuryera“.
— To jest tragedya — rzekła.
— Co znaczy tragedya?
— Nie wiem, jak mam papie powiedzieć, jest to taki kawałek Lustspiel.
— Z muzyką?
— Podobno cokolwiek, w antraktach.
— A czyja sztuka?
— Pana Szekspira.
— Czekaj-no, ja sobie coś przypominam... taki miał sklep na Granicznej...
— Boleś, ty się mylisz, to był Stockfisch.
— Może być.
— Papo, to bardzo sławny autor, on czasem bywa drukowany na afiszu.
— Ciekawym, kto on jest?
— No, kto ma być? — rzekła pani Felcia — on jest autor. Na co ci więcej? Co masz za interes do niego?
— Chciałbym wiedzieć, czy on pochodzi z naszych?
— Skoro jest bardzo sławny, to napewno pochodzi. Dlaczego nie ma pochodzić? Wiadoma rzecz, że wśród naszych dobra główka nie rzadkość. Ty na przykład, Boleś, prowadzisz interes z serwatką, czy nie jesteś z tego sławny na całą Warszawę?
— To prawda jest.
— Właśnie; a gdybyś prowadził interes z teatrem, to byłbyś napewno drugi Szekspir, może jeszcze lepszy, bo masz śmiałość i jesteś ryzykant...
— I to prawda; zresztą nie ma o czem mówić; z Warszawy wyszło dużo bardzo sławnych ludzi, takich, co znani są na cały świat, a u nas chodzili do chederu. Mógłbym wymienić wiele nazwisk, wiele firm grających i śpiewających.
— Aj! aj! malujące też są — dorzuciła Rózia.
— Boleś, słuchaj... a cudowne dzieci?!
— Masz racyę... to zadziwiające jest. Taki Raulek, taki Broniś! Od mamki idzie prosto na estradę i zaraz robi koncert!
— I jakie pieniądze zbiera! — dodała pani Felcia.
— Papa nie słyszał? — wtrąciła Rózia — u nas w kamienicy też znajduje się cudowne dziecko...
— Nie może być! Czyje?
— Biednej handlarki; jej mąż tragarzem jest. Oni się cieszą, że to dziecko przyniesie im miliony.
— Na czem ono gra?
— Tymczasem na bębenku, ale jak zobaczy trąbę, to dotąd płacze i krzyczy, dopóki mu jej nie dadzą do ręki. Ciekawość, co ta dziecina zrobi, jak mu kiedy pokażą fortepian, albo orkiestrę?
— Dziwne rzeczy dzieją się teraz na świecie. Ja już blizko dwadzieścia lat handluję serwatką, a dwa razy tak długo żyję, słyszałem o znakomitych artystach, o wielkich ludziach, ale o wielkich dzieciach dowiedziałem się dopiero niedawno.
Pan B. M. Silberbaum oparł głowę na dłoniach i przez czas jakiś siedział w milczeniu. Nareszcie zerwał się energicznie i rzekł:
— Ubierajcie się, przepędzimy ładnie czas. Pójdziemy na spacer, spotkamy znajomych, będziemy rozmawiali, rozweselimy się, a wpół do ósmej pójdziemy do teatru. Ubierzcie się ładnie, niech Warszawa wie, że nie byle kto idzie na spacer, ale sam pan B. M. Silberbaum z panią Silberbaum i z córeczką panną Różą Silberbaum.
— Ślicznie mówisz, Boleś — rzekła pulchna dama — my się zaraz ubierzemy, a ty tymczasem zdejmij sobie te kilka piórek, które masz na surducie...
Z wielką paradą państwo Silberbaum spacerowali po ogrodzie Krasińskich. Pan Boleś miał na głowie cylinder, w ręku laskę, w ustach grube cygaro, panie imponowały strojami. Znalazło się i towarzystwo, kilka znajomych rodzin.
Panie wnet zaczęły rozmowę o delikatnem zdrowiu i kuracyi, panowie o interesach. Opowiadano o dowcipnym i zabawnym szwindlu, dokonanym świeżo w Warszawie. Pan B. M. Silberbaum tak się śmiał, że aż gruby łańcuch z brelokami podskakiwał na jego aksamitnej kamizelce, podbródki się trzęsły, a wypukłe oczy napływały łzami.
Do teatru przybyli na pół godziny przed rozpoczęciem widowiska; zajęli wygodne miejsca na galeryi i patrzyli na publiczność, przybywającą powoli do przybytku sztuki.
— Felciu, ja się dziś bardzo śmiałem z opowiadania o szwindlu i czuję, że mi to doskonale zrobiło; gdy się jeszcze przez parę godzin naśmieję na panu Szekspirze, to będę zdrów i mocny, jak Samson.
— Ja ci życzę, Boleś.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy się kurtyna podniosła, pan B. M. Silberbaum śmiał się już rachunek tej wesołości, jaką sobie obiecywał z góry. Ludzie praktykują niekiedy taki śmiech na kredyt, zwłaszcza gdy spodziewają się usłyszeć coś dowcipnego, śmieją się a conto, a choć częstokroć, oczekiwany koncept zawiedzie nadzieje, to zaliczka śmiechu nie ulega zwrotowi. Jest to rodzaj fond perdu, na przepadłe.
Pan Silberbaum śmiał się na kredyt, później śmiał się trochę, jeżeli tak można powiedzieć za gotowiznę, z Samsona, Gregoria i Baltazara, ale było mu przykro, że w awanturę wtrącił się Abram. Przyznać należy, że jest feler w tej roli; Abram mógł być myszuresem u pana Montequi, ale żeby mógł chwytać za żelazną szpadę i chcieć kogo przebić, to już czysty wymysł i nieprawdopodobieństwo. Tybalt jest pijak i awarturnik, a stary Kapulet, żeby mu na kapures wyszło, zamiast siedzieć pod piecem i zażywać tabakę, wrzeszczy, żeby mu przynieśli rapir!
Pan B. M. Silberbaum uczuł, że mu robi się niedobrze, ale na szczęście przyszedł książę Escalus i rozpędził awanturników.
— Wiesz, Felciu — szepnął pan Boleś do żony — może ja na serwatce trochę zarobię, ale zdaje mi się, że na dzisiejszym teatrze będę miał czystą stratę. Ten Szekspir...
— Cicho, Boleś, przychodzi sam Romeo.
— Papo, on jest bardzo ładny kawaler — szepnęła Rózia.
— On jest waryat — odezwał się po jakiejś chwili p. B. M. Silberbaum — on mówi, że godzina a spętaną nogę, że miłość straciła oczy. Co? „puch, skrzydła ołowie, jasny dym, zimny ogień, chorowite zdrowie...“ Ja tego nie rozumiem. Róziu, mnie się zdaje, że ty się mylisz...
— W czem?
— Ten pan Szekspir nie jest od naszych...
— Niech papa uważa.
Pan Boleś uważał, ale powieki zaczęły mu ciężyć. Dyalog Romea i Benwolia o miłości działał na niego usypiająco, pani Felcia również opuszczała głowę na piersi i byłaby niezawodnie usnęła, lecz zaciekawił ją stary Kapulet, traktujący z hrabią Parysem o zięciowstwo.
— Widzisz, Rózia — rzekła do córki — hrabiowie zawsze mieli dobry kurs.
Z uwagą też przypatrywała się mamce Julii, gdyż ta postać dawała jej szerokie pole do porównań. Wiadomo, jakie teraz są sługi niegrzeczne, niedelikatne i, za pozwoleniem, pyskate. Trzeba jej zapłacić, dać jeść, ile sama zechce, a ona nic nie robi, hardo się stawia i gada, ciągle gada, cały dzień, od rana do wieczora.
Pani Felcia wiedziała z doświadczenia, co to jest sługa wogóle, a zwłaszcza mamka; więc też nie mogła zrozumieć, dlaczego pani Kapulet, osoba, jak się zdaje, doświadczona i kupcowa bogata, trzyma mamkę do czternastoletniej córki. Co w tem może być za interes, zwłaszcza gdy owa mamka jest taka gadatliwa, wtrącająca się do wszystkiego i nieznośna?
Pannę Rózię bardzo zajęła scena balowa i romans Romea z Julią; nawet pan B. M. Silberbanin otworzył oko i zastanawiał się nad pytaniem, co mogło stać się powodem tak wielkiej nienawiści między Kapuletem a Montequim?
Im dłużej myślał, tem bardziej ugruntowywał się w mniemaniu, że panowie ci poróżnili się z powodów finansowych, że wchodziła w grę konkurencya, może szwindel, może podstępne podkupienie na licytacyi, może zepsucie kredytu, może brzydka referencya, wogóle coś takiego, co niezatartemi zgłoskami zapisuje się w pamięci, jakiś figiel, za który trzeba płacić jeszcze lepszym figlem. To się zdarza nie tylko w teatrze, ale w rzeczywistości w Warszawie, na Nalewkach. Skoro się taka nienawiść zakorzeni, to już idzie sztuka na sztukę, podstęp na podstęp, a skutek jest taki, że albo jedną albo drugą stronę dyabli biorą, a najczęściej przepadają obie.
Po zapadnięciu kurtyny, pan Boleś ziewnął bez ceremonii, szeroko, z całą swobodą, jak u siebie w domu, gdy po kolacyi zamierza kłaść się do łóżka.
Rózia pociągnęła go za rękaw.
— Papo, nie wypada, tu publiczność jest.
— Dlaczego nie ma wypadać? Czy ja nie zapłaciłem za bilet własnemi pieniędzmi? Im wolno dawać takie komedye, od których chce się spać, a mnie niewolno ziewać? Co to za gadanie?
Drugi akt wydał się p. Silberbaumowi jeszcze dłuższy i nudniejszy.
Po nocy, w ogrodzie, dwoje młodych ludzi romansuje. Niech sobie romansują, myśli pan Silberbaum, ale co mnie do tego? Przyszedłem do teatru po to, aby się śmiać, bo mi wesołość potrzebna dla zdrowia, a oni romansują.
Co w tem zabawnego? Gdzie sens? On ciągle pyta: czy kochasz? ale ani razu nie zagadnął: ile panienka będzie miała posagu? Ona także czysta waryatka, zawraca mu głowę miłością, a nie wie, czem się kawaler trudni i ile ma dochodu? Chcą się ożenić w sekrecie. No, to jest myśl, to jest rzeczywiście dobry figiel. Ja zaczynam rozumieć, że ten Romeo, choć wygląda, jak waryat, jednak ma jeszcze cokolwiek gang w głowie.
— Felciu — rzecze pan Silberbaum do żony, — po akcie ty mnie trąć.
— Dlaczego? Ja cię mogę zaraz trącić.
— Po akcie... mam coś do powiedzenia.
— Nie dobrze jest — myślał pan Silberbaum — że Rózia na takie rzeczy patrzy, a jak się przygląda!“
Jest to rozsądna panienka, rachować potrafi dobrze a zanim powie kawalerowi, że go kocha, to oszacuje go wpierw i to znacznie niżej, niż taksator w lombardzie... Rózia jest rozsądna panienka, ale lepiej, żeby na to nie patrzyła. Bogu dziękować, że koniec aktu.
— Boleś — rzekła pani Silberbaum.
— Co chcesz, Felciu?
— Ja ciebie trącam, miałeś coś powiedzieć.
— Aha, posłuchajcie. Ja już miarkuję, dlaczego Romeo ożenił się z Julią w sekrecie.
— On ją kochał — wtrąciła Rózia.
— Nie zawróć głowy, kochana Róziu. Co to jest kochał? skąd kochał? Nie ma jeszcze godziny, jak plótł o Rosalindzie. Widać kochanie jest jego fach, jego specyalność... ale ja wam powiem, dlaczego on się z Julią ożenił w sekrecie?
— Bo rodzice nie pozwalali.
— Nie, Róziu. Ja wam opowiem zdarzenie. W jednem miasteczku na prowincyi był bardzo bogaty kupiec i miał śliczną córeczkę. Znalazł się jeden ładny żydek, ale biedny, całkiem nic nie miał. On zawrócił tej córeczce głowę, namówił ją, żeby wyszła na spacer za miasto. Tam już czekali dwa żydki, świadkowie. On włożył jej pierścionek na palec przy dwóch świadkach, powiedział kilka słów, jak trzeba — i już jest małżeństwo! Panienka poszła domu a ten łobuz ze świadkami prosto na rynek i rozgłosił, co się stało.
— Aj aj! — odezwała się pani Felcia — co za zbrodniarz!
— Dlaczego zbrodniarz? To nie było żadne łajdactwo, tylko spekulacya. On się ożenił formalnie, ale nie myślał nawet o tem, że będzie ze swoją żoną żył.
— To po cóż się żenił? — zapytała Rózia.
— Reflektował trochę na odstępne. Wiedział, że dostanie coś za rozwód. I nie omylił się. Stary kupiec przyszedł do niego, potargował się, chłopak wziął trzy tysiące, dał pannie rozwód, a potem puścił się na spekulacye dostał naprawdę żonę, też z kilkoma tysiącami, i dziś jest bardzo porządny kupiec, ma swój dom. Ja miarkuję, że Romeo też chce zrobić taki geszefcik. Ciekawy jestem, ile zażąda od starego Kapuleta za swój rozwód? Mnie się zdaje, że mógłby grubo pociągnąć, bo i hrabia Parys jest zapalony i z pewnością da kilka tysięcy bez targu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Oj, Felciu, kochana Felciu, ja nie wytrzymam. Ja muszę iść do domu, mnie się robi niedobrze!
— Boleś, to nie koniec!
— Papo, jeszcze dwa akty! Czy papa nie zapłacił za cały wieczór? Czy w kasie zwrócą za ten kawałek, co do końca brakuje?
— Ja pójdę, ja nie mogę siedzieć dłużej.
— Boleś, ty potrzebujesz nie iść. Patrz, wszyscy panowie siedzą i wszystkie panie siedzą. Nikt się nie rusza, do czego podobne, żebyśmy wychodzili?
— To nie modnie, papo... Nie elegancko.
— Boleś, ty dla nas zostań. Pamiętaj, że obiecałeś teatr, a chcesz nam dać tylko troszeczkę teatru. Gdzie twoje słowo?
— Niech dyabli wezmą cały teatr! Czy to przyjemnie patrzeć na awanturę, jak się kaleczą i zarzynają? Taki Merkucio, taki młody, zdrów, czerwony chłopak; jego kaleczą, jego zarzynają, jego kolą! Taki Tybalt, łobuz, to prawda, ryzykant, waryat, do każdego się rzuca ze swoim szpikulcem, ale i jego szkoda, on też potrzebuje żyć. Romeo gałgan, zamiast korzystać z okazyi, wziąć odstępne za swoje sekretne małżeństwo, morduje Tybalta, przebija go na durch! Ładny interes! Dostał za to „pobyt“. Czy to kara? On tam znowuż kogo zamorduje. Gdzie to się dzieje? W jakim kraju? W jakiem mieście? Co za dzicy ludzie! Czy można się mordować na ulicy w biały dzień? Gdzie stójkowy? A głównie dlaczego ja mam na to patrzeć? ja, który chcę się śmiać, chcę się leczyć śmiechem. Ładna będzie moja wątroba... po takiej wesołości!
— Boleś, przecie to wszystko jest tylko udanie.
— Papo, zabity Tybalt wychodzi żywy na scenę, kłaniał się, Romeo też.
— Boleś, ty potrzebujesz rozumieć, że to fikcyjny interes, symulacya...
Pan B. M. Silberbaum zaczerwienił się po same czoło.
— Więc co wy chcecie? Czy żeby oni naprawdę się zarzynali w mojej obecności, żebym ja patrzył na prawdziwą krew, na prawdziwe trupy i jeszcze żebym za to płacił? Ja przepraszam, ale dziękuję za takie szczęście. Mnie od tych symulacyj jest słabo, a żebym zobaczył naprawdę taką awanturę, tobym umarł. Nie, nie, Róziu, kto ci powiedział, że ta sztuka jest piękna, niech dostanie kolki, a kto cię nauczył, że wesoła, niech w swojem życiu wesołości nie zobaczy.
— Boleś, ty zostaniesz?
— Papa się cokolwiek poświęci, bo my jesteśmy niezmiernie ciekawe, co będzie dalej.
— Ja wszystko dla was robię, ja zostanę, może mi już nie będą pokazywali szlachtuza, te rzeźniki!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No, widzisz, widzisz, Felciu, przypatrz się, ja już nic nie mówię; sądź sama. Czy to jest sens? Czy ta Julia nie jest waryatka? Ona wypiła truciznę, jak różany likier, jak wodę sodową, wypiła i myśli, że można się otruć na krótki termin. Na żarty można się otruć, a potem naprawdę ożyć! Kto to słyszał?
— Jej tak powiedzieli, papo, i ona nie miała innego sposobu.
— Głupstwo jest!
— Boleś, nieraz bywa zdarzenie, jak doktorzy robią komu reperacyę, uśpią go, on nic nie czuje, a później obudzi się. Ja myślę, że to jest podobne.
— Obudzi się! a jaka na to gwarancya? Gdzie ewikcya, że się obudzi? Na jakiej kaucyi to oparte? Ja ci powiem, Felciu, włóż ty palec psu w zęby, bo on może nie ukąsi. Włożysz?
— Daj spokój — odparła. — Ja mam kredytować psu palec?
— Ona kredytowała truciźnie. Głowa mnie boli od takich kombinacyj. Jest śmierć w domu, rodzice mają zmartwienie, hrabia Parys też, mamka krzyczy, wszyscy płaczą, tyle kosztu na wesele zmarnowano, zadatek u muzykantów przepadł. Bardzo wesoły interes! Ja proszę Boga, żeby piąty akt się zaczął i żeby się to raz nareszcie skończyło. Felciu, ja nie będę dziś dobrze spał.
— Dlaczego nie masz dobrze spać?
— Będę miał brzydkie sny.
— Dlaczego masz mieć brzydkie sny?
— Papie przyśni się serwatka...
— Mnie się przyśni twój kochany Szekspir... Niech jego zęby zabolą za tobą wesołość!
Podczas piątego aktu pan B. M. Silberbaum zachowywał się niespokojnie; widać było na jego obliczu niezadowolenie, zły humor, niesmak.
Jednej chwili radby był opuścić teatr, uwolnić się od widoku mordów, trumien i grobowców, zrywał się już nawet kilkakrotnie, ale z jednej strony przytrzymywała go pani Felcia a z drugiej panna Rózia.
Nareszcie gdy kurtyna zapadła, wybiegł na kurytarz, jak oparzony; toczył się po schodach niby kula, a wybiegłszy przed gmach, zawołał potężnym głosem:
— Dorożka!
— Boleś — rzekła zadyszana w pośpiechu pani Felcia — Boleś, po co dorożka? Jest ładny czas.
— Ja ciebie proszę, siadaj.
— Szkoda pie...
— Ja każę: siadajcie! Dość już was słuchałem. Po kawalersku, na Krochmalną!
Dryndziarz popędził chude szkapy...
Panie nie śmiały się odezwać. Nigdy jeszcze pan B. M. Silberbaum nie wydawał się im tak stanowczym i groźnym.
— Felciu — odezwał się do żony.
— Co chcesz, Boleś?
— Czy może być gorący samowar?
— Dlaczego nie? — odrzekła. — Alboż nie ma naftowej maszynki?
— Czy jest w domu rumianek?
— Dlaczego nie ma być rumianek? Czy ci niedobrze?
— Okropnie!
— Boleś, może doktora?
— Nie, spoczynku... Ten człowiek ma źle w głowie.
— Kto, papo?
— Ten twój Szekspir. Znawca! Przedstawił aptekarza umierającego z głodu! Jedyny jeszcze interes, co jest prawdziwie dobry... co przynosi procent i ładny procent. Gdzie on widział takiego nędzarza? Cóż to aptekarz nie targuje za recepty, nie ma fabryki wody sodowej, nie sprzedaje od ręki różne maści, olejki, ziółka? Ile od samych naszych żydków zarabia. Pfe! to się nazywa komedya, to ma być majstersztyk? Czysty dom waryatów, szlachtuz i cmentarz! Hrabiego zabili, Romeo się otruł, Julia zakłóła się... pfe!
Pani Felcia przygotowała naprędce rumianek, pan B. M. Silberbaum położył się do łóżka, pił rozgrzewający napój, trochę się pocił i ogromnie stękał.
Rózia chłodziła się „Kuryerem“, zegar wskazywał pierwszą po północy.
— Felciu — rzekł pan Silberbaum.
— Co chcesz, Boleś? Czy ci, broń Boże, gorzej?
— Nie, tylko chciałem ci coś powiedzieć.
— No co?
— Jestem pewny, że ten Szekspir, nie jest z naszych.
— Ja tak samo myślę.
— Dobranoc ci, Felciu.
— Dobranoc, Boleś...


KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.