Palę Paryż/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Palę Paryż |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaczęło się to od drobnego, nic napozór nie znaczącego wypadku natury zdecydowanie prywatnej.
Pewnego pięknego listopadowego wieczora, na rogu ulicy Vivienne i bulwaru Montmartre, Jeannette oświadczyła Pierrowi, że potrzeba jej nieodzownie wieczorowych pantofelków.
Szli wolno, pod ramię, wmieszani w ten przypadkowy, niezgrany tłum statystów, jaki na ekran bulwarów paryskich wyrzuca co wieczora zepsuty aparat projekcyjny Europy.
Pierre był zasępiony i milczący.
Miał zresztą po temu swoje aż nadto wystarczające powody.
Dziś zrana, majster, gutaperkowym krokiem przemierzający salę, zatrzymał się nagle przed jego obrabiarką i, patrząc gdzieś, powyżej jego ramienia, polecił mu spakować narzędzia.
Od dwóch tygodni trwał już ten milczący połów. Pierre słyszał od kolegów: we Francji, z racji kiepskiej konjunktury, ludzie przestali kupować samochody. Fabrykom groziło zamknięcie. Wszędzie redukowano do połowy personel. Celem uniknięcia zaburzeń usuwano po kilku ludzi o różnych porach dnia, z różnych oddziałów.
Przychodząc zrana na robotę i stając nad warsztatem, nikt nie mógł być pewien, czy kolej dziś nie na niego.
Czterysta niespokojnych par oczu, jak psy węszące po ziemi, biegło chyłkiem, trop w trop, śladem ociężałych stóp majstra, wolno, jakby z namysłem, przechadzającego się między warsztatami, i usiłowało uniknąć spotkania z jego prześlizgującym się po twarzach wzrokiem. Czterystu ludzi, schylonych nad maszynami, jakgdyby pragnęło stać się jeszcze mniejszymi, bardziej szarymi, niedostrzegalnymi, w gorączkowym wyścigu palców namotywało sekundy na rozpalone od pośpiechu obrabiarki, i ochrypłe od niemego krzyku, plączące się palce zdawały się mamrotać: „Ja najszybciej! Nie mnie przecież! Nie mnie!“
I dzień w dzień w którymś z końców sali zatrzymywało się nagle na kropce nienawistnie, wahliwe pismo kroków i w naprężonej ciszy rozlegał się matowy, bezwyrazy głos: „Zbieraj narzędzia!“
Wtedy z kilkuset piersi, niby podmuch wentylatora, dobywało się westchnienie ulgi: „A więc nie ja! Nie mnie!“ I pośpieszne, tresowane palce jeszcze prędzej chwytały, sczepiały, nawijały sekundę na sekundę, ogniwo na ogniwo, żelazny ośmiogodzinny łańcuch.
Pierre słyszał: odprawiają w pierwszym rzędzie podejrzanych politycznie. Nie obawiał się. Od agitatorów trzymał się zdala. Na mitingi nie uczęszczał. Podczas ostatniego strajku był w liczbie tych, którzy mimo zakazu stawili się do pracy. Robotnicy-krzykacze spoglądali na niego zpodełba. Przy spotkaniu z majstrem zawsze silił się wydusić na wargi przyjazny uśmiech.
I mimo wszystko, ilekroć majster rozpoczynał po sali swój milczący, złowrogi spacer, palce Pierre’a gmatwały się w wytężonej pogoni, narzędzia leciały mu z rąk, nie śmiał się po nie schylić w obawie zwrócenia na siebie uwagi, i kroplisty pot chłodnym kompresem zwilżał mu rozpalone czoło.
Kiedy zaś tego rana złowieszcze kroki zatrzymały się raptownie przed jego obrabiarką, kiedy wzrokiem w rysunku warg wyczytał wyrok, Pierre poczuł niespodziewanie coś w rodzaju ulgi: otóż i koniec!
Obojętnie, bez pośpiechu spakował w węzełek posegregowane narzędzia. Nie oglądając się na nikogo, począł ściągać powoli robocze ubranie i zawinął je starannie w papier.
W sekretarjacie przy obliczeniu żetonów okazało się, że skradziono mu mikrometr.
Nieomylna transmisja administracji fabrycznej przerzuciła go do biura kontroli.
W biurze, łysy, zezowaty kancelista oświadczył Pierrowi lakonicznie, że fabryka za zgubiony mikrometr potrąca mu czterdzieści franków. Resztę wybrał przedwczoraj jako zaliczkę. Nie należało mu się nic.
Pierre w milczeniu zgarnął ułożone symetrycznie, zatłuszczone świadectwa. Wiedział dobrze: aby nie dawać zredukowanym robotnikom prawa do zasiłku dla bezrobotnych, fabryka w porozumieniu z rządem odmawiała umieszczenia na świadectwie adnotacji „zwolniony z powodu braku pracy“. Przez chwilę chciał mimo wszystko spróbować, poprosić. Spojrzał na błyszczącą, złą łysinę nastroszonego skryby, na dwóch drabów z policji fabrycznej, odwróconych do niego tyłem, nibyto zajętych rozmową... Zrozumiał, że na nic się to nie zda.
Ciężkim krokiem wyszedł z kancelarji.
Przy bramie odebrano mu przepustkę i zrewidowano zawartość zawiniątka.
Znalazłszy się na ulicy, Pierre długo stał nieporadnie, rozmyślając, dokądby tu się udać. Tłusty granatowy policjant o twarzy buldoga, z wyczyszczonym numerkiem na obroży, warknął mu nad uchem, że zatrzymywać się w tem miejscu nie wolno.
Postanowił obejść kilka fabryk. Zewsząd jednak, dokądkolwiek się zgłaszał, odprawiano go z niczym. Wszędzie panował kryzys. Fabryki pracowały po kilka dni w tygodniu. Personel zmniejszano. O przyjmowaniu nowych robotników nie mogło być mowy.
Po całodziennej bieganinie, głodny i zmęczony, zaszedł o siódmej pod magazyn po Jeannette.
Jeannette potrzebowała pantofelków. Jeannette miała najzupełniejszą rację. Pojutrze — święto Katarzynek. Magazyn urządza dla personelu bal. Sukienkę w drodze oszczędności przerobiła sobie z zeszłorocznej. Brak jej jedynie pantofelków. Nie może przecież pójść na bal w lakierkach! W dodatku to nie taki znów wielki wydatek — widziała sama na wystawie śliczne, brokatowe, raptem za pięćdziesiąt franków.
Pierre miał w kieszeni równo trzy sous i w chmurnym milczeniu słuchał melodyjnego szczebiotania przyjaciółki, na odgłos którego pierś ściskała mu się słodkim łaskotem, jak na spadzistych zakrętach „djabelskich gór“.
Następny dzień upłynął na poszukiwaniach równie bezpłodnych, jak poprzedni. Nie przyjmowano nigdzie. O siódmej zmęczony i osowiały, Pierre znajdował się gdzieś na przedmieściu, na przeciwległym krańcu Paryża. Miał o tej porze czekać przy wyjściu na Jeannette. Nie był już w stanie zdążyć w żaden sposób. Zresztą i cóż jej powie? Jeannette potrzebuje pantofelków. Będzie płakać. Pierre nie mógł patrzeć na łzy Jeannette. Ociężale powlókł się w stronę miasta.
Po drodze myślał o Jeannette. W gruncie rzeczy nieładnie postąpił, nie czekając na nią przy wyjściu. Należało jej wytłumaczyć, przedstawić całą sprawę. Niema co, wyszedł, jak grubjanin. Musiała na niego czekać. Potem, nie doczekawszy się, poszła do domu. Ma z pewnością do niego słuszny żal. Uczuł, że musi, pomimo spóźnionej pory, zajść do niej, wyjaśnić jej wszystko i przeprosić.
Zaszedłszy jednak na górę, dowiedział się, że Jeannette dotychczas z miasta nie wróciła. Wiadomość ta zaskoczyła go znienacka, rozsypując jednym uderzeniem nawleczone już w myśli z takim mozołem paciorki zdań.
Gdzie mogła bawić tak późno Jeannette? Prawie nigdy nie wychodziła wieczorami sama. Postanowił poczekać na nią przed bramą. Wkrótce jednak rozbolały go nogi. Przysiadł na słupku, oparty plecami o ścianę. Czekał.
Gdzieś daleko, na jakiejś niewidzialnej wieży, zegar wydzwonił drugą. Wolno, jak chłopcy w szkole — wyuczoną napamięć lekcję, powtarzały ją za nim nad pulpitami dachów inne wieże. Potem znowu cisza. Ciężkie powieki, jak muchy, pojmane na lep, trzepocą niezgrabnie, na chwilę podfruną, by znowu opaść. Gdzieś, na dalekim wyboistym bruku, zaturkotał pierwszy nieśmiały wóz. Wkrótce wyjadą wozy po śmiecie. Nagi, chropawy bruk — łyse, oskalpowane czaszki żywcem zakopanego tłumu — spotkają je długim krzykiem-łomotem, podawanym z ust do ust przez nie kończącą się nigdzie długość wyobrażalnej ulicy. Trotuarami przebiegną czarni ludzie z długiemi włóczniami, zanurzając ich ostrza w drgające, jak płomyk, serca latarni.
Suchy jazgot obolałego żelaza. Senne, budzące się miasto podnosi z trudem ociężałe powieki żaluzyj.
Dzień.
Jeannette nie wróciła.
Nazajutrz było święto „Katarzynek“. Pierre nie poszedł szukać roboty. Wczesnym rankiem udał się na plac Vendôme i, oparty o sąsiadującą z magazynem bramę, czekał na zjawienie się Jeannette. Nurtował go głuchy niepokój. W ciężkiej, bezsennej głowie, jak pływające wyspy tytoniowego dymu, — w dusznym, nadymionym pokoju, unosiły się niejasne pomysły najnieprawdopodobniejszych wypadków. Przylepiony do żelaznej kraty, przestał tak cały dzień. Od dwóch już dni nie miał nic w ustach, lecz ckliwy posmak śliny, pozostający w sferze wrażeń smakowych, nie przeniknąwszy do świadomości, nie stał się jeszcze głodem.
Nad wieczorem lunął deszcz i, pod chluszczącemi strumieniami wody, twarde kontury przedmiotów zafalowały łagodnie, wydłużając się w głąb, jak zanurzone w wartkim, przezroczystym nurcie.
Zapadał zmrok. Zapalone latarnie, jak tłuste, bezbarwne plamy na atramentowej powierzchni nocy, niezdolne ani wsiąknąć w nią, ani jej rozświetlić, zaludniły koryto ulicy wodorostami cieni, fantastyczną fauną niezgruntowanych głębin.
Urwiste brzegi, pełne fosforyzujących, magicznych grot witryn jubilerskich, gdzie na skałach z zamszu, wyłuskane z muszel, drzemią wielkie, jak grochy, dziewicze perły — prostopadłymi ścianami wydłużały się w górę w daremnem poszukiwaniu powierzchni.
Szerokim wąwozem łożyska, z szumem elastycznych łusek opon płynęły stłoczone stada dziwacznych żelaznych ryb o ognistych, wybałuszonych ślepiach, ocierając się o siebie pożądliwie bokami w obłokach błękitnawej ikry benzyny.
Wzdłuż stromych brzegów, poruszając się z wysiłkiem, jak nurkowie w przezroczystej galarecie wody, brnęli ołowianostopi ludzie pod ciężkiemi skafandrami parasoli. Zdawało się, że lada chwila ktoś pierwszy szarpnie za zwisającą rączkę i lekko poszybuje wgórę, opisując nogami esy-floresy nad głowami zastygłego tłumu.
Zdaleka, z biegiem rzeki, zbliżał się powoli płaski, cudaczny skafander o trzech parach kobiecych nóg. Nogi omackiem gruntują wyślizgane dno, zataczają się od wewnętrznego śmiechu, od bulgotu fizycznej radości przezwyciężania oporu.
Kiedy nogi zbliżały się do wyrwiska bramy, Pierre dojrzał, że niosą pod skafandrem trzy roześmiane głowy i że jedną z trzech była głowa Jeannette.
Spostrzegłszy Pierra, Jeannette podbiegła doń w podskokach, obsypując go pstrokatym konfetti swego szczebiotu („djabelskie góry“). Była w wieczorowej sukience, płaszczyku i nowiuteńkich przemoczonych brokatowych pantofelkach.
Czemu nie nocowała w domu? Oczywiście spała u koleżanki. Szyły do późna kostjumy na dzisiejszy bal. Skąd ma nowe pantofelki? Wzięła w magazynie zaliczkę na rachunek przyszłej pensji. Jeżeli Pierre chce, ma jeszcze teraz chwilę czasu, może więc zjeść z nim razem obiad.
Stropiony Pierre bąknął pod nosem, że nie ma na obiad. Obrzuciła go zdziwionem, nie rozumiejącem spojrzeniem.
Nie? W takim razie zje coś naprędce z koleżankami. Musi się śpieszyć, bo brak jej jeszcze kilku drobiazgów.
Wspięła się na palcach, pocałowała go szybko w usta i zniknęła w bramie.
Pierre powlókł się do domu. Nogi ciążyły mu i cierpki posmak w ustach po raz pierwszy przeszwarcował się do świadomości, długo kołacąc do jej drzwi upartą, cierpliwą czkawką. Zrozumiał i uśmiechnął się z własnej niedomyślności. Był to głód.
Na bulwarach roiło się już od grup rozswawolonych midinetek, przedsiębiorczych młodzieńców, kolorowych czepeczków i szarf. W cieniu niewzruszonych lamp, odświętnie ubrani Pierrowie całowali w usta swoje małe Jeannetty, które wdzięcznie podnosiły się na palcach.
Szary Menilmontant był mroczny i posępny, jak co dzień.
Pierre z trudem przyczłapał się do domu. Był zmęczony i zajmowała go teraz jedyna myśl: wyciągnąć się, jak długi, na łóżku.
Od pewnego czasu unikał starannie spotkania oko w oko z mrukliwym, dziobatym konsjerżem. Wydatki ostatnich czasów (jesienna garderoba Jeannette) były powodem, że od trzech miesięcy zalegał już z komornem. Co wieczora starał się przemknąć niepostrzeżenie przez nieoświetloną sień, wprost na schody.
Tym razem jednak manewr ten zawiódł. Z wnęki sieni, na spotkanie Pierra wyrósł nagle, jak widmo, bezkształtny profil konsjerża. Pierre spróbował uchylić kaszkietu i prześlizgnąć się mimo, lecz został przytrzymany za ramię. Z urągliwych, wycharkniętych słów zrozumiał tylko jedno: do pokoju go nie wpuszczą. Ponieważ nie płacił od trzech miesięcy, pokój jego odnajęto. Rzeczy odbierze, kiedy uiści zaległy czynsz.
Machinalnie, bez słowa protestu, ku widocznemu zdumieniu umilkłego w pół wyrazu konsjerża, Pierre zawrócił na pięcie i wyszedł na ulicę.
Mżył drobny deszcz. Pierre bezmyślnie podreptał zpowrotem, nie wiedząc dobrze dokąd, wzdłuż wilgotnych, ciepłem pierwszego snu napęczniałych ścian. W ciasnych wnękach, we framugach domów, czarni skuleni ludzie, mężczyźni i kobiety, układali się na nocleg, okręcając od zimna kończyny strzępami pozbieranych gazet.
Upadając ze zmęczenia, jak rozbitek, zdążający ku najbliższym majaczejącym światełkom, Pierre skierował się w stronę czerwonych ogników metra i dobrnął do rogu bulwaru.
Biła pierwsza. Z okaflowanej czeluści kolei podziemnej zaspana służba wypędzała na powierzchnię ostatnich, spóźnionych pasażerów i zwabionych ciepłem włóczęgów. Z trzaskiem zasuwano kraty.
Na schodach, prowadzących na chodnik, panował ścisk, pogwar i zaduch. Zarośnięci, obdarci ludzie zajmowali już ze skwapliwym pośpiechem miejsca na stopniach, co bliżej wygrzanej kraty, starannie i z namaszczeniem wybierając sobie leża. Byle bliżej krat! Od krat wieje dusznem, zgniłem ciepłem oddechu zziajanego Paryża. Poowijani w łachmany, układali się powoli wzdłuż schodów, z głową na nieprzytulnej poduszce kamiennego stopnia, niezgrabnie okrywając skurczone ciało przewiewną frendzlą własnych dłoni.
Wkrótce całe schody były już zasłane powałem. Dla nieopatrznych, spóźnionych nocowników pozostały jedynie miejsca na najwyższych stopniach, najbardziej wystawione na deszcz i zimno.
Pierre czuł się już zbyt wyczerpanym, by wlec się dalej. Pokornie i nieśmiało, starając się nie nastąpić na nikogo, legł na wolnem miejscu u szczytu, między dwiema omotanymi w gałgany siwemi wiedźmami, witającemi każdego nowego przybysza wrogim warkotem.
Usnąć nie mógł. Drobny, mgławy deszcz mokrą łapą błądził mu po twarzy, przesycając ubranie śliską, dojmującą wilgocią. Szmaty, przemoczone deszczem i potem, wydzielały stęchłą, kwaśną woń. Kamienna poduszka zacharkanego stopnia uwierała go w głowę. Ostre kanty stopni wrzynały się w żebra, rozczłonkowując ciało na szereg odrębnych kawałków, skręcających się w bezsennej gorączce, jak kawałki pokrajanej dżdżownicy. Nędzarze u dołu, szczęśliwi na zarezerwowanych zawczasu miejscach pod kratą, chrapali szeroką gamą zduszonych oddechów. Powoli i Pierra zmorzył ciężki, gorączkowy półsen.
We śnie wydało mu się, że leży nie na zwykłych schodach, lecz na schodach ruchomych, z gruchotem posuwających się w górę (takich, jakie widywał w magazynie „Au Printemps“ lub na stacji metra „Plac Pigalle“). Z ziejącego przerębla ziemi, z otwartej paszczy metra, brzmiąc głucho i rytmicznie, pięła się wgórę nieskończona żelazna harmonijka ruchomych stopni. Jeden za drugim wyjeżdżały z hukiem coraz to nowe i nowe szczeble, zawalone pokotem obszarpanych, bezwładnych ciał. Wierzchołek schodów, na którym leżał Pierre, znajdował się już gdzieś wysoko, w chmurach. W dole miljardem świateł wkrzykiwał się w bezduszne milczenie nocy wielooki Paryż. Schody z miarowym szczękiem sunęły wyżej. Pierra ogarnęła kosmiczna próżnia przestworów międzyplanetarnych, migot gwiazd, bezgraniczny spokój przestrzeni.
Z mrocznej czeluści rozwartej jezdni w rozdziawioną czeluść nieba płynęły ruchome schody czarną ławą wynędzniałych śpiących ludzi.
Obudziło go niecierpliwe szarpnięcie. Otwierano metro.
Szara rozespana gromada, klnąc i przeciągając się, niechętnie opróżniała schody. Zdołu biło gęste, rozleniwiające ciepło rozgrzanych trzewi miasta, trawiących naczczo pierwsze porcje lekkich porannych pociągów. Ludzie, charcząc i ziewając, gramolili się jeden za drugim na powierzchnię chodnika i znikali pojedyńczo w przenikliwej porannej mgle.
Otwierano pierwsze bistros. Szczęśliwi posiadacze trzydziestu centymów mogli napić się przy ladzie szklankę gorącej czarnej lury.
Pierre nie miał trzydziestu centymów, dlatego powlókł się bez celu w górę bulwarem Belleville.
Paryż zwolna budził się ze snu. W rudych, spróchniałych framugach okien przygarbionych hotelików, tu i ówdzie, ukazywały się już profile starych, rozczochranych, nawpół gołych kobiet, majestatyczne w swoich wygniłych ramach, jak widmowe portrety prababek tej bezpańskiej dzielnicy, gdzie prostytucja jest godnością dziedziczną, jak gdzie indziej tytuł rodowy lub stanowisko notarjusza.
Okno jest obrazem, przybitym na martwym, kamiennym prostokącie szarej ściany dnia. Są okna — martwe natury, dziwne, mozolne kompozycje zapoznanego artysty-przypadku, sklecone z rogu przygodnej kotary, zapomnianego wazonu, jaskrawego cynobru dojrzewających na parapecie pomidorów. Są okna-portrety, okna-wnętrza, okna — naiwne podmiejskie sielanki à la celnik Rousseau, nieodkryte, nieocenione, niczyje.
Kiedy pociąg, wjeżdżający wieczorem do miasta, mija uszeregowane po obu stronach toru domy z oświetlonemi nieregularnie, tu i tam, na różnych wysokościach, kwadratami okien, okno jest wówczas gablotką cudzego, niezrozumiałego, ach, jakże obcego życia, i oko moje, samotnego podróżnego, jak ćma trzepoce bezradnie u nieprzeniknionej tafli szkła, niezdolne dostać się do wnętrza.
Gdy po całodziennych bezowocnych poszukiwaniach pracy, Pierre powracał jakąś pustą, nieznajomą uliczką, był już wieczór i wklęsłe kwadraty okien zaczynały fosforyzować wewnętrznem, utajonem światłem. Ulica pachniała fryturą, ciepłem niewietrzonych mieszkań, świętą, sakramentalną godziną obiadu. Chciwy, oswojony głód, jak wytresowany pies legł u progu świadomości, nie przestępując go nieproszony, zadowalając się tem, że każda myśl, pragnąca tam się wkraść, musiała wprzód na niego nastąpić.
Poprzez tuman zmęczenia, jak krzyk, zamknięty w hermetycznym cylindrze i nie mogący wyrwać się zeń echem, łopotało w Pierrze imię Jeannette.
Zrozumiał, że musi zajść do niej do domu, rozmówić się. Co jej zresztą powie — dokładnie nie zdawał sobie sprawy.
Zanim wyplątał się z wiążącej go gmatwaniny uliczek, zapadła noc. Długo błądził w mroku, pozbawiony jakiegokolwiek punktu orjentacyjnego, z trudnością rozróżniając napisy ulic. Nagle doznał wrażenia, jakby z nieznanej ścieżki polnej wyszedł na bity, bezpieczny gościniec.
Ileż to razy zdarza się, że, błądząc po obcych zakątkach, natrafiamy nagle na szlak znajomy, którego nie może sobie przypomnieć myśl, a puszczone samopas nogi instynktownie prowadzą nas naprzód, jak senne konie, wiozące zaspanego woźnicę raz przemierzoną koleją. Kto wie, być może natrafiliśmy przypadkiem na swoje własne, pozostawione tu kiedyś kroki, po których stopy stąpają wygodnie i pewnie jak psy, zdążające węchem po własnych śladach? I miasto, przemierzane przez nas codzień, oderwane paciorki obrazów, które utrwala nasz wzrok na negatywie pamięci, zrastają się w nas w jednolite pojęcie miasta dopiero nawleczone na tę niewidzialną nić rozsianych po niem naszych kroków, tę nieuchwytną mapę naszego własnego Paryża, jakże inną od Paryżów innych ludzi, przebiegających temi samemi, co i my, ulicami.
Kiedy szlak stóp Pierra wyprowadził go po długiej wędrówce pod dom Jeannette, minęła już dwunasta. Mimo to Pierre wszedł na górę i zapukał. Otworzyła mu rozespana matka. Jeannette nie było. Nie wracała do domu od wczoraj.
Pierre długo schodził w ciemnościach, zanim wydostał się zpowrotem na ulicę. Znalazłszy się na chodniku, nie czekał już przed bramą, jak pierwszej nocy, lecz ociężale powlókł się w mrok.
Na rogu ludnej alei obryzgało go błotem przejeżdżające otwarte taxi. Opasły galant, rozparty na siedzeniu, całował wtuloną w niego smukłą dziewczynę, błądząc wolną ręką po jej szczupłych kolanach, z których odgarnął sukienkę.
Pierre nie mógł dojrzeć twarzy dziewczyny, widział tylko granatowy kapelusik i szczupłe, prawie dziecinne kolana i nagłym wewnętrznym skurczem poznał po nich Jeannette. Zaczął biec, roztrącając opryskliwych przechodniów.
Auto po chwili zniknęło mu z oczu za zakrętem.
Przebiegłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się znękany. Niejasne, gorączkowe myśli, jak spłoszone gołębie, odleciały go nagle, zostawiając zupełną próżnię i łopot skrzydeł w skroniach.
Był w jakiejś wąskiej uliczce. Pachniało w niej kiszoną kapustą i marchwią. Z wysiłkiem dowlókł się do rogu.
Na opustoszałych polach przestronnych jezdni, wyrosłe z ziemi przez noc, piętrzyły się olbrzymie zielone walce, czerwone stożki, białe sześciany, obciosane piramidy, nocne realne królestwo form geometrycznych. Był w Halach.
Szarzy, spłowiali ludzie w łachmanach wznosili z idealnie kulistych głów kapusty, z rozłożystych bukietów kalafjorów wielopiętrowe gmachy i wieże. Obok wystrzelał ku niebu patetyczny sześcian ściętych kwiatów. Tutaj gromadzono przez noc wszystko, co nazajutrz spotrzebuje Paryż do jedzenia i miłości.
Ostry zapach świeżych, wydartych ziemi jarzyn osadził Pierra na miejscu. Cierpki, cierpliwy głód, warujący daremnie u drzwi świadomości, począł psim zwyczajem lekko skrobać w nie łapą.
Pierre podszedł bliżej. Człowiek, uginający się pod gigantyczną naręczą kalafjorów, potrącił go boleśnie i z przekleństwem. Pierre usunął się nieśmiało na trotuar. Ktoś ujął go za ramię. Obejrzał się. Barczysty, wąsaty dryblas wskazywał mu ręką na dwukołowy wóz, naładowany marchwią...
Pierre zrozumiał propozycję i skwapliwie zabrał się do zwalania na jezdnię bezkształtnych bloków. Pomagało mu w tem jeszcze kilku wynędzniałych ludzi. Pierrowi wydało się, że w jednym z nich poznaje sąsiada z wczorajszego noclegu pod metrem.
Nieprawidłowy czerwony ostrosłup rósł, zrównał się z pierwszem piętrem, sięgnął wyżej.
Kiedy wozy opróżnione odjechały, wszystkich tragarzy poprowadzono w głąb Hal. Obejrzawszy się za siebie, Pierre spostrzegł, że postępuje za nim tłum podobnych mu, wyszarzałych ludzi. Wszyscy mieli dokoła szyi okręcone brudne wełniane szmaty, twarze — wyżęte z krwi, zarośnięte i ziemiste.
Ustawiono ich w długą kolejkę, częstując każdego z kotła miską gorącej cebulowej zupy. Pierre dostał również swoją miskę i ponadto trzy franki w gotówce. Gdy wychłeptał gorącą ciecz, parząc sobie niemiłosiernie przy tej operacji usta, odebrano mu z ręki miskę i odepchnięto go nabok, torując dostęp innym. Powracając uliczkami tego nowego dziwacznego miasta, skazanego za kilka godzin na zagładę, Pierre uszczknął z jednego z bloków kilka wielkich marchwi, zalatujących jeszcze tłustością ziemi, i łapczywie zjadł je w zaułku.
Świtało. Pierra ogarniały zmęczenie i senność, zwabione ciepłem pochłoniętej aromatycznej zupy. Zaczął się oglądać za miejscem na nocleg.
I tu, w zapadłościach bram, we wnękach stężałych się domów, spali zwinięci, poskręcani, jak skórki, ludzie. Pierre wyszukał sobie wolny, osłonięty od wiatru narożnik i ułożył się za nim, poowijawszy sobie uprzednio kostniejące kończyny, za przykładem innych, strzępem podniesionej ze śmietniska gazety. Zasnął, zanim zdążył przytulić się wygodnie do wilgotnego, sparszywiałego muru.
Obudził go niski granatowy człowieczek w kusej pelerynce, przekładający mu cierpliwie od kilku minut, że leżeć w tem miejscu nie wolno i że musi natychmiast wynosić się dalej. Pierre nie wiedział dobrze, gdzie ma właśnie iść „dalej“, powlókł się jednak posłusznie przed siebie.
Fantastyczne, wzniesione z takim mozołem miasto nocy zniknęło, jak fata morgana. Tam, gdzie przed chwilą piętrzyły się magiczne sześciany i przysadziste stożki z główek rzepy, po wyślizganych szynach sunęły teraz ruchome domki tramwajów z imitującą dym laską pałąka. Był już dzień...
Pracy nie było nigdzie. Wałęsając się bocznemi ulicami, Pierre wstępował z uporem do napotykanych po drodze garażów, proponując swe usługi przy myciu samochodów. Wszędzie witały go wrogie twarze i nabiegłe krwią oczy szorujących karoserie wyrobników, oczy, najeżone, jak psy, wietrzące rywala do kości, która pożywić może najwyżej jednego. Pomocy nie potrzebowano nigdzie.
Z nadejściem wieczora, nowym palącym skurczem, boleśniejszym od głodu, zadygotało w nim imię Jeannette. Instynktownie powlókł się w kierunku jej mieszkania.
Jeannette ciągle nie było w domu.
Ulice mnożyły się długie i giętkie, rozciągały w nieskończoność, jak przywiązany do nogi gumowy powróz, pierzchały z pod nóg, jak jaszczurki w odbłyskach uciekających świateł, mrugały z mroku porozumiewawczo oczyma tysiąca godzinowych hotelików.
Zbliżając się do jednego z nich, Pierre ujrzał nagle wychodzącą stamtąd parę. Barczysty mężczyzna i drobna, smukła dziewczyna. Twarzy dziewczyny nie mógł dostrzec w ciemności, z sylwetki jednak poznał Jeannette. Rzucił się w ich stronę, roztrącając zagradzających mu drogę przechodniów. Zanim zdążył się z nimi zrównać, para wsiadła do taksówki i odjechała.
W bezsilnem zapamiętaniu stał przez chwilę bezradny pod drzwiami pustego hoteliku. Napływająca fala przechodniów popchnęła go dalej.
Nie uszedł nawet stu kroków, gdy zobaczył wychodzącą z innego hoteliku parę. Dziewczyna z sylwetki łudząco podobna była do Jeannette. Chcąc ich dopaść, musiał przedostać się na drugą stronę jezdni. Drogę zatarasował mu nieprzerwany potok samochodów. Gdy przedarł się wreszcie na przeciwległy chodnik, pary już nie było, wsiąkła w tłum. Bezsilny płacz złości, dotkliwszy, niż płacz z bólu, podstąpił mu do gardła.
Dokoła zapalały się i gasły, migocąc naprzemian znacząco światłem białem i czerwonem, napisy hotelików, zapraszające gościnnie przechodniów. W każdym z tych hotelików mogła w tej chwili znajdować się Jeannette. Zamęczona pożądliwością wymagającego dryblasa, śpi skulona, jak dziecko, ze złożonemi modlitewnie między kolanami rękoma. Drab głaszcze jej białe ciało, wątłe i bezbronne. Pierre poczuł dla niej niewysłowioną tkliwość, graniczącą niemal z rozrzewnieniem.
Myśli kłębiły się zawikłane i kręte, jak uliczki, po których teraz błądził. Na progu tanich, parofrankowych hotelików, chude, ubogo ubrane kobiety, chroniące się przed deszczem pod rozkwitającemi błyskawicznie palmami parasoli, zatrzymywały przechodniów krótkiem, nęcącem cmoknięciem, którem na całym świecie wabi się psa. W Paryżu tak przywołuje się człowieka.
Wątła, suchotnicza dziewczyna w nocnych przemoczonych pantoflach obiecywała mu za pięć franków najtajniejsze rozkosze swego skrofulicznego ciała. Dla podkreślenia nieprzyzwoitego gestu, który dlaczegoś wydawał się jej kuszącym, wysunęła z ust język biały i obłożony, jak u ludzi chorych na niestrawność.
Pierre trząsł się z zimna i napięcia wewnętrznego. Skądś, zbliska dolatywała skoczna melodja pianoli. Mała czerwona latarenka wskazywała charakter wesołego lokaliku.
Pierre przypomniał sobie, że ma w kieszeni zarobione w nocy trzy franki i zdecydował się zajść do środka. Mając trzy franki, można zamówić sobie „boc'a“ i przesiedzieć w cieple do rana.
Owionęła go fala mdłego, oszałamiającego ciepła, mocny zapach pudru, tanich perfum i tanich kobiet. Poomacku prawie doszedł do pierwszego stolika pod ścianą i, wyczerpany do ostatka, ciężko osunął się na zgrzytliwy lament sprężyn wyściełanej kanapki.
Kiedy otworzył oślepione światłem oczy, wydało mu się, że naciśnięta przezeń sprężyna kanapki była jednocześnie centralną sprężyną całego tego mechanizmu, który mimo woli uszkodził.
Sala nie różniła się w zasadzie niczem od baru przeciętnego domu publicznego ze stolikami i pianolą, która grała teraz w tempie tak powolnem, że pomiędzy poszczególnemi tonami podskakujących klawiszy Pierre słyszał próżnię, szum spadającej kropli-molekuły czasu.
Pod ścianami, w cieniu rachitycznych palm w zielonych wiaderkach, wykwitały rzędami nakrapiane muchomory stolików. Środkiem, w leniwych, rozłożonych na atomy ruchach, jak w filmie upowolnionym, krążyło kilkanaście nagich, przysadzistych kobiet. Tłuste, obrzękłe ich ciała zdawały się z trudem przezwyciężać opór powietrza, kołysane na jego elastycznych poduszkach, wśród płaskich, zgęszczonych obłoków tytoniowego dymu, niby ciała renesansowych anielic, w rytmicznym łopocie rozcapierzonych, jak wytarte skrzydła motyle, wypełzłych szarf.
Pierre w jednej chwili zrozumiał wszystko. Sprężynka trzasła, przerzucając go ostatnim odskokiem w inną rzeczywistość.
Tak, to był raj. Pierre zrozumiał to od razu, aczkolwiek, nie będąc religijnym nie wyobrażał sobie nigdy dokładnie tej instytucji. Odgadł to po błogiem odrętwieniu, rozlewającym się po jego żyłach, po dźwiękach jakby znajomej, niegdyś w ubiegłym życiu, raz już słyszanej rajskiej muzyki, po szeleście skrzydeł kołujących powoli anielic. Tylko dlaczego obłoki tak bardzo przypominają dym tytoniowy, a destylator ambrozji — ladę zwykłego bistro.
Nagle wzrok jego padł w kąt, i Pierre zamarł w kornej ekstazie.
W rogu, nad drewnianym ołtarzem kontuarka, niemy i nieruchomy, jak posąg, górował bóg-Sabaot. Nie był to bóg chrześcijański z długą białą brodą, przypominał raczej bronzowego, beznamiętnego Buddę, którego olbrzymią statuę Pierre miał sposobność oglądać niegdyś na wystawie kolonjalnej. Był to identycznie taki sam bóg, o kształtach matrony, twarzy nalanej, pomarszczonej i kobiecej, tylko z uszu jego zwisały jeszcze kosztowne wota masywnych kolczyków, zrównoważonych, jak szale nieomylnej, mistycznej wagi.
Przez wpółprzymknięte drzwi, wraz z chłodnym powiewem powietrza, przesączali się pojedyńczo na salę mężczyźni, niezgrabni i onieśmieleni, szukający długo i niezaradnie miejsca za oczekującym ich gościnnie, wolnym stolikiem.
Przy kilku stolikach Pierre zauważył inne jeszcze kobiety, znieruchomiałe w szczelnem zatuleniu kosztownych futer, podobne do grzesznic na obrazach starych mistrzów, usiłujących napróżno osłonić swą palącą nagość przejrzystą frendzlą rozpuszczonych włosów.
Od czasu do czasu któryś z przybyłych mężczyzn podnosił się wolno, wpatrzony rozszerzonemi zdumieniem oczyma w jedną z otaczających go anielic, jakgdyby nagle odnalazł w jej twarzy twarz inną, dawno szukaną i znajomą. Wtedy oboje, ująwszy się za ręce i zakreślając nogami powolne półkola, zdążali ku ołtarzowi kontuarka, gdzie, wzamian za mistyczną przepustkę banknotu, nieruchomy Budda, o twarzy nalanej i kobiecej, uroczystym, liturgicznym ruchem wręczał kobiecie symboliczny pierścień numeru i wąską stułę ręcznika. Potem oblubieńcy, w majestatycznych spiralach, unosili się wgórę linją krętych, niematerjalnych schodów, odprowadzani jedynie przez roztrzepotane motyle spojrzeń dziwnych kobiet, zatulonych w futra.
Pierre wpółomdlewał w błogim poczuciu przenikającego go ciepła. Ogarniał go słodki półsen, w który pogrążył się jak w letnią wannę po długiej wędrówce.
Wytrącił go zeń głos dobijający się natrętnie i oddawna do furtki jego świadomości. Niechętnie otworzył oczy. Znowu ta sama gama. Natężył słuch:
— Nie poznaje mnie pan, panie Pierre?
Ktoś natarczywie, przemocą usiłował wyciągnąć go z pod miękkiej pierzyny naciągniętej na głowę senności. Pierre spróbował wywinąć się temu głosowi, przepuścić go mimo, jak człowiek, którego napastliwy budzik wypędza z dziewiczych gąszczów snu, napróżno usiłuje zakopać się napowrót w jego zagrzaną, wyhodowaną przez noc, zwrotnikową roślinność. Głos przeszybował gdzieś nad nim, jak ciężki ptak, nie dostrzegający swej zdobyczy, zatoczył szerokie koło i powrócił nagły i ogłuszający, jak uderzenie:
— Czy nie spotyka się pan już z Jeannette?
Pierre otworzył oczy naoścież.
Monotonne skomlenie pianoli. Ciężkie, pełnopierśne anielice defilują po sali w hipnozie zwolnionego filmu. Jedna z nich, zupełnie naga, z kokardą we włosach, przycupnęła na skraju kanapki, uporczywie wpatrzona w Pierra.
— Nie poznaje mnie pan? Byłam przecież przyjaciółką Jeannette. Chodziliśmy razem często do kina. Pamięta pan, kupował nam pan zawsze cukierki?...
Pierre z uporem jarmarcznego gapia, nachylony nad straganem pamięci, szperał w napełniających go trocinach, natrafiając co chwila na rozsiane w nich błyszczące punkciki wspomnień.
Któż to taki ta namolna mucha, zawzięcie usiłująca wrócić go poprzedniej, porzuconej na zawsze rzeczywistości? Byłażby to tylko złuda jego przesiąkniętej jeszcze ziemskiemi reminiscencjami wyobraźni? W takim razie wystarczy zagrzebać się głębiej w czarodziejskie poduszki napływającej falami, wszechoczyszczającej senności.
Lecz dokuczliwa mucha brzęczała bez przestanku:
— Chciał pan spytać pewno, jak się tu dostałam? Mój Boże, to takie proste. Nigdy nie miałam jakoś szczęścia. Ani razu nie trafił mi się forsisty przyjaciel. Za dwieście franków miesięcznie wyżyć i ubrać się trochę trudno. Co innego, gdy się ma takiego dobrego przyjaciela, jak ma Jeannette. Powinęła mi się noga. Dostałam książeczkę. Z magazynu wyrzucono mnie oczywiście na drugi dzień. Trzeba było próbować na ulicy, a to nie tak łatwo, jakby się zdawało. Jeszcze latem niczego, ale jak przyjdą deszcze... Nie mam na to zdrowia. Przeziębiłam się... Leżałam w szpitalu. Jak wyzdrowiałam, dostałam się tutaj. Tu, w gruncie rzeczy — praca o wiele lżejsza. Zawsze ciepło. Zarabia się mniej, ale za to regularnie. Dziesięć franków od gościa, z tego siedem — dla gospodyni. Jedzenie na miejscu. Można wyżyć. Zarabia się raz więcej, raz mniej, zależy od szczęścia. Przedwczoraj naprzykład miałam piętnastu gości — to zawsze czterdzieści pięć franków. Ma się wiedzieć, nie codzień bywa tyle. Praca trochę męcząca, ale zato co trzeci dzień — wychodne. Już pan odchodzi? Nie zostaje pan jeszcze trochę? Chciałam się spytać, co porabia Jeannette. Czy nie jest już pańską przyjaciółką?
Pierre wstał nagle od stolika i z mozołem naciągał kaszkiet. Uwolniona sprężyna odskoczyła ze zgrzytem, wprawiając w ruch cały mechanizm. Pierre miał wrażenie, że potrącił otaczającą go bańkę mydlaną, która nagle prysła.
Skoczny, karkołomny lament pianoli. Po sali w szybkich obrotach krąży kilkanaście gołych, spoconych dziewczyn, poprzystrajanych taniemi, pretensjonalnemi kokardami. Kilka innych napiera się krzykliwie czerwonym sierżantom, aby postawili im piwo. Dym, zgiełk i zaduch.
Przy kilku stolikach — kosztownie ubrane panie w towarzystwie panów o połyskujących gorsach. Ci nie piją swego piwa, hojnie częstują niem oblegające ich stolik dziewczyny, podziwiając chętnie ich sztukę akrobatyczną. Sztuka polega na tym, że jeden z gości kładzie na stoliku franka, dziewczyna zaś zdejmuje go bez użycia rąk, zapomocą samych tylko organów kobiecych. Panie w futrach uśmiechają się z aprobatą.
Pozostawiwszy na spodku wygrzebane z trudem z kieszeni trzy franki, Pierre przecisnął się do drzwi i, nie odpowiadając na uprzejme pozdrowienie majestatycznej, jak Budda, matrony przy kasie, wyślizgnął się na ulicę.
Na ulicy padał deszcz, drobny, rzęsisty, przerywany odległym migotem gwiazd. Nad lodowatym basenem nieba Wielka Niedźwiedzica otrzepywała swą połyskliwą sierść po wieczornej kąpieli i chłodne bryzgi leciały na ziemię.
Jeannette nie było ciągle. Stara megiera-matka, spoglądająca zawsze niechętnem okiem na stosunek córki z ubogim Pierrem, zatrzasnęła mu pewnego wieczora przed nosem drzwi, oświadczając, że Jeannette więcej już w domu nie mieszka.
Miasto huczało po dawnemu w swoich wiecznych przypływach i odpływach. Ulicami przelewały się nieprzebrane tłumy ludzi, grubych, spasionych mężczyzn o szyjach z salami. Każdy z nich może zeszłej nocy, może przed chwilą, mógł spać z Jeannette. Każdy z nich mógł być właśnie tym, którego szukał i ścigał w swych bezowocnych pogoniach. Pierre z uporem manjaka wpatrywał się w twarze przechodniów, starając się dostrzec na nich jakiś ślad, jakiś najdrobniejszy skurcz pozostawiony przez rozkosz przeżytą z Jeannette. Chciwemi nozdrzami wsysał zapachy ubrań, wietrząc, czy nie pochwyci na któremś zapachu perfum Jeannette, subtelnej woni jej maleńkiego ciała.
Jeannette nie było, nie było jej nigdzie.
A jednak była wszędzie. Pierre widział, rozpoznawał ją dokładnie w sylwetce każdej dziewczyny wychodzącej w towarzystwie amanta z drzwi każdego hoteliku, przejeżdżającej obok taksówką, znikającej nagle w czeluściach pierwszej spostrzeżonej bramy. Po tysiąckroć biegł, z wściekłością roztrącając przechodniów, zawsze oddzielających go od niej nieprzebytą falą, i zawsze przybiegał za późno.
Dnie zmieniały się za dniami w monotonnej grze światła i cienia.
Pracy po jałowych tygodniach wędrówek szukać już przestał.
Od długich dni, jak matka — płód, nosił w swojem łonie łapczywy, ssący głód, podchodzący mu mdłościami do gardła i rozpływający się po ciele ołowianem zmęczeniem.
Kontury przedmiotów zaostrzyły się, jak oprowadzone ołówkiem, powietrze stało się rzadkie i przezroczystsze pod szczelnym kloszem ssącej pompy miejskiego nieba. Domy stawały się rozciągłe i przenikliwe, wciskały się niespodziewanie jeden w drugi, to znów wydłużały w nieprawdopodobnej, absurdalnej perspektywie. Ludzie nosili twarze zamazane i niejasne. Niektórzy mieli po dwa nosy, inni — po dwie pary oczu. Większość miała na karku po dwie głowy, jedna dziwacznie wtłoczona w drugą.
Pewnego wieczora, nagły przypływ wyrzucił go z bulwarów na Montmartre i cisnął nim o oszklony przedsionek wielkiego music-hallu. Olbrzymi ognisty wiatrak powoli obracał się dokoła swej osi, mamiąc z nieskończonych ulic świata śmiesznych Don Kichotów użycia. Okna otaczających domów płonęły jasnym czerwonem zarzewiem spalającej je nieugaszonej gorączki.
Była godzina rozpoczęcia spektaklu. Dokoła oszklonej jak latarnia morska, sieni, wściekłą falą uderzał o trotuar skłębiony zator aut, by za chwilę odpłynąć napowrót, pozostawiając na kamiennem wybrzeżu chodnika białą pianę gronostajowych cape’ów, frakowych narzutek, gorsów i ramion.
Do bocznych drzwi gwarliwym potokiem, popychając się i depcąc, parł nieprzeliczony czarny tłum. Pierre doznał wrażenia, jakgdyby gdzieś już widział tę ciżbę, był jej zagubioną cząstką. Przypomniała mu się taka sama zbałwaniona rzeka ludzi, cisnących się w Halach po miskę cebulowej zupy.
Nowy spiętrzony wał odrzucił go wbok, wgniatając twarzą w mur, który po bliższem wpatrzeniu, okazał się miękką twarzą ludzką, skądś tak nagle, tak bardzo znajomą. Twarz, uwalniając się rękami od niespodzianego uścisku, również mierzyła go badawczo.
— Pierre?
Pierre natężył myśli, usiłując coś sobie przypomnieć. Teraz zdawało mu się, że pamiętał: Etienne z parterowej pakowni.
Przedarli się przez tłum w boczną uliczkę. Etienne mówił coś szybko i niezrozumiale. Tak, jego odprawiono również. Dostać gdziekolwiek pracę niepodobna. Kryzys. Trzeba z trudnością zarabiać sobie na życie. Próbował wszystkiego. Sprzedawał „koko“. Nie szło. Za wielka konkurencja. Wylansował swoją Germaine. Zawsze za wieczór kilkanaście franków przyniesie. Chociaż czasy bardzo ciężkie. Mało cudzoziemców. I podaż przekracza wszelkie możliwe zapotrzebowanie. Trzeba samemu coś dorabiać na boku.
Teraz jest „naganiaczem“. Robota żmudna, ale jeszcze stosunkowo najintratniejsza. Trzeba znać kilka adresów i przedewszystkiem być pyskatym, to grunt. Troszkę jeszcze trzeba być psychologiem. Wiedzieć, czem kogo brać. Też duża konkurencja, ale jeżeli się jest wyszczekanym — można wytrzymać.
On specjalizuje się w starszych panach. Zna kilka domów, gdzie trzymają smarkatki. To zawsze ma powodzenie. Tu, niedaleko, przy ulicy Rochechouart. Trzynastolatki. Towar pewny. Trzeba tylko umieć to podać w odpowiednim sosie. Przedstawić: krótka sukieneczka, fartuszek, warkoczyk z kokardą. Na górze pokoiki — szkółka: święty obrazek, łóżeczko z siatką, pulpicik szkolny, tablica, na tablicy — kredą: 2 x 2 = 5. Pełna iluzja. Żaden starszy pan się nie oprze. Od gościa za wskazanie adresu — dziesięć franków, od gospodyni — pięć. Wyżyć można.
Tutaj ma swój posterunek. Jeżeli Pierre chce, może go w tę robotę wprowadzić. Kilka adresów na ucho. Grunt — wymowa. I orjentacja. Wiedzieć, do kogo podejść. Najlepiej czekać przed restauracją. Może obierze sobie jego dawny punkt, pod „Abbaye“? Murowane miejsce. Byle nie poplątać adresów...
Nowy wir przechodniów porwał raptownie Pierra i poniósł naoślep. Etienne gdzieś się zapodział. Pierre nie próbował stawiać oporu, niesiony bez woli. Po kilku godzinach przypływów i odpływów wyrzuciło go na plac Pigalle.
Jaskrawy kołowrót reklam. Płomienne zgłoski wyrazów, wypisanych w powietrzu czyjąś niewidzialną ręką. Zamiast „Mane, Thecel, Phares,“ — „Pigall’s“, „Royal“, „Abbaye“.
„Abbaye“...
Coś o tem mówił Etienne.
Przed oświetlonem wejściem smukły, wygalonowany boy marznie w swej krótkiej kurtce, by nagle złamać się przez pół w służalczym ukłonie.
Dwóch starszych panów. Samych. Zatrzymują się na rogu. Palą.
Pierre machinalnie podchodzi bliżej. Panowie, zajęci rozmową, nie zwracają na niego najmniejszej uwagi. Pierre ciągnie starszego brzuchatego pana za rękaw i nachylając się, bełkoce mu do ucha:
— Zabawa... Trzynastolatki.. w fartuszkach... łóżeczko z siatką... tablica... 2 x 2 = 5... pełna iluzja...
Starszy pan gwałtownie wyrywa rękaw. Obaj panowie automatycznie chwytają się za kieszenie, w których mają portfele. Pośpiesznie, prawie w biegu, wskakują do przejeżdżającej taksówki, zatrzaskując trwożnie drzwiczki.
Pierre zostaje na rogu sam. Nie rozumie nic. Ocierając się o ściany, brnie w noc ciemnym, bezludnym bulwarem. Szyba. Lustro. Z lustra na spotkanie jego wynurza się szara, ziemista twarz w kołtunach zarostu i czerwone, rozpalone latarnie oczu.
Pierre przystaje. Zdaje mu się, że zaczyna rozumieć. Po prostu przestraszyli się. Z taką twarzą niepodobna szukać zarobku.
Środkiem bulwaru, całując się co krok, idzie przytulona do siebie para. Mały, zagięty kapelusik. Długie, smukłe nogi. Jeannette!! Para wchodzi do narożnego hoteliku, nie przestając się całować. Znów auto — przeklęte auto! — zatarasowało drogę.
Pierre jednym susem jest na drugiej stronie. Drzwi hoteliku połyskują matowo. Sześć wysokich pięter. Gdzie szukać? W którym pokoju? Niepodobieństwo! Lepiej poczekać tutaj, aż będą wychodzić.
Pierre, wyczerpany, opiera się o ścianę. Mijają minuty, może godziny. Teraz z pewnością rozbierają się.
Pierre w zapamiętaniu samoudręki odtwarza w myśli kolejno wszystkie fazy tak dobrze pamiętnej pieszczoty, podstawiając na własne miejsce tego innego, bez twarzy, z podniesionym do góry kołnierzem.
Teraz na pewno leżą już w łóżku. Drab błądzi rękami po jej białem, jędrnem ciele. Teraz zwierają się ze sobą...
Naraz wszystko pryska. Z hoteliku naprzeciw wychodzi para. Gruby opasły jegomość i smukła dziewczynka. Jeannette!! Dziewczyna, wspinając się na palce (o, jakże dobrze znał ten ruch!), całuje opasłego jegomościa w usta. Skinęła ręką na taxi.
Pierre z krzykiem, karkołomnemi susami, sadzi na drugą stronę jezdni. Taxi z Jeannette odjechało. Przed bramą hoteliku został opasły jegomość, sprawdzając przy świetle latarni zawartość pękatego portfelu. Na obwisłych policzkach dogasają jeszcze rumieńce doświadczonej przed kilku minutami rozkoszy. Na obleśnych wargach więdnie ostatni pocałunek Jeannette. Zmięte fałdy ubrania chłoną jeszcze ciepło jej dotyku, jedyny, niepodrabialny zapach jej ciała. Nareszcie!
Oderwana od ciała pięść sama spada między wyłupiaste, otorbione oczy. Głuchy łoskot powalonego ciała. Byczy, spasiony kark przecieka, jak ciasto, przez szpary zaciśniętych palców. Upuszczony portfel bezsilnie, jak postrzelony ptak, trzepoce się w rynsztoku.
Na bezradny charkot grubasa noc odpowiada przeciągłym, rozpaczliwym gwizdkiem. Na rozwianą grzywę rudych włosów Pierra, jak na płomyk świecy, ze wszystkich stron, z zakamarków nocy, z trzepotem szewjotowych skrzydeł, zlatują się granatowe nietoperze.
Rytmiczny kołys auta, unoszącego gdzieś, w nieskończoność perspektywy. Usypiający furkot pelerynek. I na twarzy — jak chłodny żołnierski całun — amerykański sztandar nieba z gwiazdami gwiazd.
Wszystko, co nastąpiło później, wystawało już, jak chaplinowska chatka nad przepaścią, jednym bokiem poza granicę trójwymiarowej rzeczywistości.
Czarne, ociekające mrokiem ściany. Prawidłowy sześcian stęchłego powietrza, które można krajać nożem, jak gigantyczną kostkę magicznego buljonu Maggi. I w głębokiej, zakratowanej studni okna — litr skondensowanego nieba.
Pierre poznał nowy, miniaturowy światek, rządzony własnemi, osobliwemi prawami na marginesie olbrzymiego, skomplikowanego mechanizmu świata. Nieznany świat rzeczy niezasłużonych: wąski, wygodny tapczan pod obwisłym baldachimem sufitu, rano i wieczór — menażka ciepłej zupy, omaszczonej kromką chleba, na które nie trzeba zapracować. Obok, za ścianą, w sąsiednich ciasnych pokoikach — dziwne społeczeństwo ludzi, wyrzuconych, jak nieużytki, przez skrupulatną, niewybaczającą maszynę świata tu, za wysoki mur bulwaru Arago i, z czyjejś niewiadomej woli, związanych, zmontowanych w nowy, dziwaczny mechanizm, rządzony nowemi, dziwacznemi prawami Świata Rzeczy Gotowych.
Regularne, jako karuzela, bezsensowne spacery po symetrycznych kręgach dziedzińca pod niskim, zakopconym kloszem więziennego nieba. Długi, przesuwany czyjąś niewidzialną ręką szereg-różaniec, którego każdy paciorek jest żywym, pulsującym ochłapem ludzkiego istnienia; maszynerja kółek, co nie mogły dopasować się nigdzie tam, po tamtej stronie muru, a wyrzucone razem do tego monstrualnego lamusu, przywierają do siebie zdumiewająco, zazębiają się niespodzianie, tworzą nowy zbiorowy organizm, funkcjonujący według jakiejś innej, niepomyślanej po tamtej stronie wytycznej.
Dnie za dniami zmieniają się nieprzerwanie, inne jakieś, dłuższe, wykreślone jakimś osobliwym pomiarem odrębnego regulaminu.
Gdzieś, w dusznych wazonikach mieszkań, w doniczkach kancelaryj, zwolna, listek po listku, okwita metafizyczny kwiat kalendarza. Długie tysiące przemierzonych w celi kilometrów, wyciągnięte w jedną myślową prostą, gubią się kędyś u błotnistych, zarośniętych trzciną wybrzeży rzeki Orinoko.
I tylko w nocy, gdy na niepisanej tarczy mistycznego regulatora zapala się, rozkazujący sugestywną wymową lampek elektrycznych, napis „Sen“ — sny.
Czarne, zbałwanione fale rzeczywistości z tamtej strony, trzymane na uwięzi niedosiężnym murem dnia i regulaminu, obstępują wysepkę przy bulwarze Arago ze wszystkich stron. Mur trzeszczy i chwieje się. Spiętrzona rzeka ciał, banknotów, uczynków, butelek, wysiłków, lamp, kiosków, nóg wydętą falą przewala się powyżej dachów z hukiem i wrzawą. Z rozdziawionych paszcz hoteli, jak szuflady z otwartych drzwi szaf, wysypują się wiekowe, niewietrzone, przespane nawylot materace, rosną, wystrzelają w górę olbrzymią, stupiętrową wieżą Babel o zgrzytliwych sprężynowych stopniach. A na górze, na olbrzymim, czteroosobowym materacu wszechnarodowego łóżka („Le Lit national“), leży maleńka, bezbronna Jeannette. Po rozdygotanych stopniach wgórę pnie się, jak mrówki, nieprzebrany tłum mężczyzn, blondynów, brunetów, rudych, aby na chwilę nakryć ją, zmęczoną, ciężkim, pożądliwem cielskiem, jeden za drugim, wszyscy, miasto, Europa, świat! Wieża trzeszczy w konwulsyjnych podrygach sprężyn, chwieje się, ugina, zapada, zalana bałwanami rozwścieczonego morza, walącego druzgocącym, przypływem o skalisty mur wyspy śpiących Robinsonów o golonych głowach, wychodzącej na bulwar Arago.
Z fragmentów zdań, opowiadań, okrzyków zarysowywał się wyraźnie twardy czterodniowy epos, wypisany w blasku elektrycznych lamp krwią na asfalcie.
Spis rozdziałów zawsze, niezmiennie ten sam:
Bezrobocie. Obcięte zarobki. Posępny, demonstracyjny miting. Z mitingu — pochód przez miasto, z „Międzynarodówką“.
Prowokowała ich policja. Osaczyła w bocznych uliczkach. Gumowemi pałkami biła do krwi. Tratowany bruk splunął na jej spotkanie gradem kamieni.
Szarżowało rozjuszone żołdactwo. Salwą wymościło ulicę nowym nieubitym brukiem. W odpowiedzi — kamienne szczęki ulicy wyszczerzyły zęby barykad.
Była masakra. Lepka, bura krew na chodnikach. Naładowane ludźmi ciężarowe auta. I kilkudziesięciotysięczny tłum, jak skreślona z bilansu cyfra — wyniesiony na margines, za szare niedostępne mury więzienne.
Opowiadano sobie cyfry fantastyczne. Więzienia nie były w stanie pomieścić zbyt obfitego połowu. Do więzienia „Santé“ zapakowano podobno piętnaście tysięcy ludzi. W więzieniu „Fresnes“ miało ich być jeszcze więcej. Gmachy więzienne otoczone wojskiem. W celach, przeznaczonych dla jednej osoby, piętnastu ludzi spało na ziemi pokotem. Spacery więzienne, w celu uniknięcia zaburzeń, odbywały się odtąd o różnych porach dnia, partjami.
Nieskazitelny mechanizm odrębnego światka, jak przekręcony zegarek, bezsilnie skrzypiał. Posuwały się jeszcze swą utartą drogą skazówki, ale rozluzowane kółka, nie trafiając zazębieniem na zazębienie, przeskakując z trybu na tryb, wlokły już za sobą bezładny chaos śrubek i sprężyn.
Z celi do celi, tysiącem niestrudzonych dzięciołów, dniem i nocą, pukał więzienny telegraf.
Wtrąceni do ogólnych cel więźniowie domagali się przeniesienia ich na reżym przestępców politycznych. Zarząd więzienia żądanie odrzucił. Więźniowie odpowiedzieli głodówką.
Codziennie, wtulony w swój kąt, nastroszony, jak jeż, chłepcąc swą porcję zupy i zagryzając ją łapczywie chlebem, Pierre czuł na sobie piętnaście par niewesołych stalowych oczu, rozszerzonych atropiną głodu, i pod ich spojrzeniem smakowity kęs więziennego chleba, napęczniały na drożdżach śliny, nieprzełknionym kłębem utykał mu w gardle, a gęsta zupa stygła w menażce, powlekając się mapą kożucha.
Zdaleka, jak przez szklaną ścianę, dolatywały go długie nocne rozmowy. Słowa, obciosane, jak bloki, rosły, piętrzyły się jedno na drugim, za chwilę wyrastał już ku niebu strzelisty gmach. Wystarczy wyjść na słońce, zakasać rękawy, a z prawdziwego kamienia wzniosą go bez błędu, taki sam przestronny i krzepki.
Świat, jak źle skonstruowana maszyna, więcej niszczy, niż produkuje. Tak dalej niepodobna. Trzeba rozebrać wszystko aż do śrubek, co nieużyteczne — odrzucić, rozebrawszy, zmontować na mowo, na fest! Plany leżą gotowe, monterów świerzbią ręce, tylko stare, zardzewiałe żelastwo nie puszcza. Wrosło, pozrastało się w szwach tkanką rdzy — każdy gwint wypadnie odrywać zębami.
I w czarnem, nadymionem pudełku celi taśmą feerycznego filmu rozwijał się myt o nowym ładzie zrekonstruowanego świata.
Pierre słyszał i dawniej, w fabryce, długie, monotonne opowieści o tym nowym świecie, bez bogatych i nędzarzy, gdzie fabryki będą własnością robotników, a praca, zamiast niewoli, stanie się hymnem, higjeną wyzwolonego ciała. Nie wierzył. Nie ruszyć z miejsca potwornej machiny! Wrosła na metry w ziemię. Puszczona w ruch, kręci się od niepamiętnych czasów. Chwytać gołemi rękoma za tryby? Nie zatrzyma się, tylko ręce pourywa. Widział krew na usmolonych bandażach, okrwawionemi szmatami przewiązane ręce i myślał: jeszcze jeden daremny wysiłek. Poharatane ciała jednym rzutem pasa transmisyjnego wyrzuciło na margines, za mur.
Czasem, po nocach, z grupy nachylonych ku sobie ludzi tryskało rozpalone do białości słowo nienawiści; jak iskra padało na miękkie trociny snu i sen buchał czerwonym płomieniem: iść! Stanąć z nimi, ramię w ramię! Burzyć! Łamać! Mścić się!
Pierre zrywał się wtedy nagłym podrzutem i przysiadał na tapczanie.
Lecz chłodne, przejrzyste słowa ludzi w granatowych bluzach rosły symetryczne, jak cegły, i w słowach nie było złości, nie było tępej, niszczycielskiej nienawiści, lecz twarda wola budowy: oskard i kielnia.
Nie, ci ludzie nie umieją nienawidzić! Na miejsce jednej maszyny nagromadzili stertę planów innej, zastąpią jedną — drugą, i znowu zawirują koła, tryby zaczepią o tryby, pociągną, powloką, poniosą bezbronne drzazgi ludzkie, i znowu o czarne szprychy kół krwawić będą sobie ręce oszaleli z przerażenia Pierrowie, niezdolni zatrzymać ich, osadzić bodaj na chwilę.
I wyciągnięta ręka Pierra kurczyła się, cofała w głąb, uniesiona nad poduszką głowa zwolna wchodziła w ramiona i za chwilę na sienniku, wciśnięty w ubitą słomę, leżał już nie człowiek, lecz żółw w nieprzeniknionej skorupie samotności.
Pewnego poranka, kiedy rozwieszone na rozgrzanych drutach gałęzi zielone łachmany listowia wydzielały cierpką, przypaloną woń, przed zdumionym Pierrem nagle otwarła się zaczarowana brama, przez którą prawie przemocą wypchnięto go nazewnątrz.
Długą chwilę stał oszołomiony tym nieprawdopodobnem wydarzeniem, nie wiedząc dobrze, co począć, dokąd się udać, zagubiony na nowo w tym obcym, niezrozumiałym świecie, w którym niema wygodnego tapczana, w którym poto, by otrzymać menażkę gorącej zupy, dźwigać trzeba przez długą, bezsenną noc ciężkie bloki wilgotnej marchwi.
W pierwszym instynktownym odruchu chciał już zawrócić przez zamkniętą, gigantyczną bramę, ale brama nie zechciała wchłonąć go napowrót. Jak się okazało, wstęp do Świata Rzeczy Gotowych również należało sobie zapracować jakimś niewiadomym wysiłkiem w tym świecie rzeczy wrogich i niedostępnych.
Wówczas zdezorjentowana myśl, przebiegając kręte, nieprzytulne uliczki tego świata, natknęła się nagle na jeden znajomy, obolały punkt, i Pierre postanowił udać się na poszukiwanie Jeannette.
Puścił się w pierwszą po długich miesiącach (może latach?) podróż po linji prostej. Szedł długo przecinającemi się nawzajem pod kątem wszelkich możliwych stopni ścieżkami uliczek, wysypanemi przez nieznanych wielkoludów olbrzymim żwirem bruku. Wszystko było tu inaczej. Ludzie biegli, potrącając się, nieskoordynowani i przypadkowi, nie skuci, zdawałoby się, żadnym wspólnym regulaminem, jakby obracali się w jakimś chimerycznym świecie absolutnej swobody. Jedynie wznoszący się gdzieniegdzie na skrzyżowaniach bulwarów, jak majestatyczne posągi, granatowi policjanci, skinieniem cudotwórczej pałeczki zatrzymujący raz wraz, to znów puszczający w ruch zastygłe na chwilę potoki pojazdów, dawali znać, że działa tu jakiś inny mechanizm, bardziej złożony i nieuchwytny.
Gdy Pierre znalazł się na placu Vendôme, biła godzina dwunasta i przez wpółotwarte stawidła magazynów zaczynały chlustać na ulicę zgiełkliwe fale midinetek. Pierre natężył rozpaczliwie wzrok — czy nie dojrzy w ich tłumie Jeannette. Zwolna rozprószyły się ostatnie.
W chłodnym, jak oranżerja, magazynie odpowiedziano mu, że Jeannette oddawna już tam nie pracuje.
Stropiony, wyszedł zpowrotem na ulicę. Czuł, że zgubił ostatni ślad, że Jeannette zginęła dla niego w czarnym lesie miasta, zginęła na zawsze, że nigdy już nie zdoła jej w nim odszukać.
Napływający tłum zepchnął go na jezdnię, napływające auta odrzuciły go na wątłą kamienistą wysepkę, gdzie, z czubka olbrzymiej śpiżowej kolumny, mały pretensjonalny człowieczek zerkał na rozbijające się u stóp odpryski, bezradny, jak wróbel na słupie telegraficznym.
Naprzeciw, szerokim traktem jezdni, gotowe lada chwila wykipieć z niskich opłotków trotuarów, waliły nieprzejrzane stada charczących, zasapanych aut.
Za uciekającą przodem, rasową i smukłą, jak charcica, Hispano-Suizą, o wystraszonych ślepiach latarni, ociekającą żeńskim sokiem benzyny, z ujadaniem i skowytem, odgryzając się nawzajem i napróżno usiłując przypaść nozdrzami do jej kobiecego podogonia, sadziły majestatyczne, stateczne, jak dogi, Rolls-Royce`y, przysadziste, jak jamniki, Amilkary, brudne i bezpańskie, jak kundle, Fordy i kuse, kurtyzowane, jak fox-terriery, Citroënki; pstra, rozjuszona sfora psów w okresie rui. Nad ulicą unosił się zgiełk, omdlewający zapach samki, wrzask obłędnej pogoni, odurzający czad letniego upalnego popołudnia.
Pierre rozszerzonemi zgrozą oczyma wpatrywał się w to kotłowisko ciał, napróżno szukając jakiejś zagubionej nici, ścieżyny, która wywiodłaby go z tego potopu rozwydrzonej cielesności, zatracony w nim na nowo, raz na zawsze, bez nadziei ratunku, bez oporu.
Ciepłe fale zmyły go, jak drzazgę, i poniosły bez busoli, naoślep.
Rozpoczęły się znów dnie bezcelowej, bezładnej tułaczki po rozkołysanych oceanach ulic, noce pod mistycznemi parasolami gwiazd, samotność, jakiej nie zaznał nigdy Alain Gerbault, śmieszny Sancho-Pansa, huśtany miesiącami na bezbrzeżnych prześcieradłach Atlantyku.
W powrozach wnętrzności, jak mewa w poplątanem olinowaniu opuszczonego statku, uwił sobie gniazdo stary, zadomowiany głód, nie opuszczając go ani na chwilę. Pierre nie usiłował go już nawet stamtąd wypłoszyć. Jak miasto, którego wszyscy mieszkańcy pokłócili się z sobą nawzajem, nosił w swem wnętrzu bezużyteczną pneumatyczną próżnię trzew, w którą niczyja ręka nie wrzuci już więcej szeleszczącej koperty pokarmu.
Pewnej nocy, kiedy wałęsał się po pogmatwanych labiryntach przechodnich bram w poszukiwaniu cieplejszej wnęki na nocleg, zbliżając się do czegoś, co w ciemnościach wziął za wygodną skrzynię, Pierre natknął się w mroku na czyjąś czarną, nachyloną postać. Postać odskoczyła wbok, łyskając złowrogiemi białkami oczu i drapieżną szramą wyszczerzonych zębów. Z wnęki bił ciężki, mdły odór rozkładających się odpadków. Wówczas Perre dostrzegł, że to, co w pierwszej chwili wziął za skrzynię, było szeregiem olbrzymich kubłów na śmiecie, wypróżnianych nad ranem przez objeżdżające miasto wozy asenizacyjne.
Postać, szperająca w kubłach, nacierała na Pierra groźnie, zasłaniając przed nim swem ciałem ich złowonną zawartość. Wyszczerzone zęby zionęły ochrypłym warkotem:
— Precz! To moje! Idź szukać gdzie indziej!
Wówczas, jak błyskawica, olśniło nagle Pierra proste objawienie: w bramach domów, w kubłach na śmiecie, znaleźć można bez wątpienia odpadki jedzeń!
Posłusznie zawrócił i powlókł się na poszukiwanie innej bramy. Jak się jednak przekonał, w społeczeństwie demokratycznem objawienie przestało być przywilejem jednostek, stając się dobytkiem zbiorowym. We wszystkich bramach, z nad woniejących, pełnych nieznanych dóbr kubłów na spotkanie jego podnosiły się takie same złowrogie białka oczu i wyszczerzone zęby wcześniejszych odkrywców.
Przepuściwszy w ten sposób długi szereg bram, Pierre natrafił nareszcie na jedną — pustą! Ustawione w niej kubły, przetrząśnięte do spodu, zdradzały już widoczną wizytę szczęśliwszego poprzednika. Mimo to Pierre, niezrażony, rzucił się na nie chciwie, rozgrzebując je raz jeszcze doszczętnie.
Jako trofea długich poszukiwań, wyciągnął niedojedzone pudełko konserw i niedogryzione żeberko cielęce. Rozłożywszy to ubogie gospodarstwo na murku, wylizał je łapczywie, nie zaspokajając tem bynajmniej głodu, raczej roztarmosiwszy go z odrętwiałego snu.
Wyczerpany, rezygnując z dalszych poszukiwań, powlókł się na bulwar i przycupnął na pierwszej napotkanej ławce. Postrzępioną, dziurawą płachtą otulił go sen.
Przez dziury w płachcie widział nad sobą gwiazdy, mrugające w górze, zapalające się i gasnące naprzemian za pociśnięciem niewidzialnego kontaktu, jak reklamy odległych niebiańskich hotelików, przywołujących w swe bramy — spragnione miłości parki zabłąkanych w przestrzeni dusz.
Silne szarpnięcie zmusiło go do otworzenia oczu. Zamiast granatowego policjanta Pierre ujrzał nad sobą czerstwą, rumianą twarz z wysoką nadbudówką czoła pod okapem kaszkietu.
Był już dzień. Człowiek pochylony nad nim tarmosił go widocznie oddawna. Młody, wesoły głos otrzeźwił go, jak strumień chłodnej, kryształowej wody.
— Pierre! Naturalnie, że Pierre! Poznałem cię od razu!
Głos był znajomy, okrągły i polerowany, jak kula, która, potoczywszy się chwilę po bilardowym polu świadomości, natrafiła nagle na przeznaczoną dla siebie, jakby wydrążoną tu już kiedyś przez nią łuzę. Ale kiedy miała sposobność ją tam wydrążyć?
Pierre przymknął oczy, napróżno starając się zajrzeć przez tę łuzę w głąb. Z początku nie dostrzegł nic prócz ciemności. Potem oswojony z nią wzrok wewnętrzny chwytać począł wąską, niezdecydowaną smugę światła. Wydało mu się, że rozróżniać zaczyna, jak przez otwór od klucza, niejasne kontury przedmiotów.
Wąska, wydłużona sylwetka dzwonnicy w czerwonym kołpaku dachu z palonej dachówki. Chuda, słomiana kukła w czarnym, dziurawym kaszkiecie, nasuniętym zawadjacko na miejsce, w którem u ludzi znajdować się zwykło lewe ucho; czupiradło z wyzierającym z rękawa wiechciem postrzępionej słomy, wyprężone na zielonem tle skrzypiącej, świeżo malowanej okiennicy. Krzywa, zielona ze starości studnia z przycupniętą na niej okrakiem korbą, omotaną pręgami rudego, zardzewiałego łańcucha; na końcu łańcucha drewniane wiadro, trącące o milę wilgocią, w którem tak wygodnie jest zjeżdżać w czarną, zalatującą pleśnią i zbutwieliną ziemi głąb studni, słyszeć nad sobą coraz wyżej skrzyp rozwijającego się łańcucha, widzieć wgórze małe okrągłe okienko nieba; serce bije mocno, po plecach biega chłodek strachu, a w piersiach — taka radość, że aż ściska w gardle, póki rozlegający się wdole bulgot wody nagłym zimnym skurczem lęku nie da znać, że czas już szarpnąć z całej siły za łańcuch. Wtedy stuletni staruszek-łańcuch, postękując i skarżąc się, pociągnie powoli, z wysiłkiem w górę, wzdłuż czarnych, porośniętych pleśnią i grzybem ścian, ku niebu, ku płaskiej, rozwałkowanej, jak ciasto, jak okiem sięgnąć, przestrzeni, ku wesołym, roześmianym głosom, dzwoniącym tak szeroko na okrągłej i gładkiej, niby płyta gramofonowa, tafli widnokręgu.
Teraz już dźwięk nieoczekiwanego głosu, umiejscowiony w przestrzeni i próbujący poomacku umiejscowić się w czasie, na linji ich wzajemnego przecięcia, przyoblekać zaczynał zwolna kontury określonej ludzkiej jednostki, póki, przełożony zpowrotem na abstrakcyjny język dźwięków, nie skrystalizował się wreszcie w kilku sylabach wyksztuszonego pośpiesznie imienia.
Pierre doznał nagle niebywałej ulgi. Miał uczucie, jakby przez długie godziny ciągnął z głębi własnego wnętrza, jak z ciemnej, zarośniętej brodą pleśni, głębokiej studni, wiadro, pełne drogocennej cieczy, którą obawiał się rozpluskać; ciągnął z nieludzkim wysiłkiem, czując, że lada chwila wypuści je z rąk bezpowrotnie w czarną czeluść, i teraz oto trzyma je w rękach, wydobyte nawierzch, nierozlane, nietknięte.
Wydobyty z takim mozołem z tej głębiny człowiek najwyraźniej nie zdawał sobie wcale sprawy z ciężkiej operacji, jakiej był przed chwilą obiektem, i uśmiechał się szeroko, obsypując Pierra, w przerwach między uśmiechami, odpryskami urywanych zdań, bolesnemi, jak tłuczone szkło.
A to dopiero niezwykłe spotkanie! Poznał Pierra natychmiast, chociaż to już ładna kopa lat. Jak można nie poznać ziomka i kolegi, z którym spędziło się dzieciństwo? Zmienił się, coprawda, przyzwoicie. Właściwie oddawna słyszał o tem, że znajduje się w Paryżu, ale nie mógł dopytać się o niego w żaden sposób. Dochodziły go różne słychy... Prawdę mówiąc, wygląda nieszczególnie. Zapewne bez pracy, co? Słyszał i o tem. Trzeba będzie coś na to poradzić. Przedewszystkiem nie może pozostawać tak tu, na ławce. Jeżeli nie ma mieszkania, może tymczasem przenieść się do niego. On ze swojej strony nie może się uskarżać. Udało mu się urządzić wcale nieźle. Pracuje jako posługacz w pewnym instytucie bakterjologicznym. Praca lekka, mieszkanie i wychodne. Pierre zobaczy zresztą sam. Mieszka tu niedaleko. Za chwilę będą na miejscu.
Pierre posłusznie, z trudnością ciągnąc nogi, powlókł się bez słowa niewiadomemi ulicami, prowadzony na sznurku nieoczekiwanego głosu, którego kłębek zgubił niegdyś (tak dawno!) na dnie zielonej wiejskiej studni swego dzieciństwa.
Nieobliczalna ruletka przypadku, omijająca uporczywie przez długie godziny feralny numer, na który gracz-fatalista postawił wszystko, co posiadał, przegrywając kolejno majątek, przekonania, kobietę, to, czego odegrać już nie sposób, gdy wreszcie, spłukany do nitki, wstawał już od stołu gry, wyrzuciła, jak zawsze poniewczasie, tak długo i daremnie wyczekiwaną cyfrę.
Pierre znalazł robotę. Wieża ciśnień na stacji filtrów miejskich w Saint-Maur. Od ósmej do szóstej. Co rana duszny, natłoczony wagon kolei podmiejskiej. Wąski, ośmiokątny pokój z ptasią tapetą przy bulwarze Diderot. Śniadania i obiady. Długie, wysmukłe laski toczonego chleba, znikające bez śladu w nienasyconym otworze ust, jak rozpalone głownie w ustach kuglarzy jarmarcznych. Ciepło i sen.
Wieczorem, powróciwszy z pracy, Pierre leżał godzinami, wyciągnięty na zatłuszczonym materacu, upajając się bierną rozkoszą trawienia, ze wzrokiem, utkwionym bezmyślnie w nieskomplikowanych arabeskach tapet. Wyzwolony z pod kontroli umysłu wzrok oddawał się czystej, bezużytecznej twórczości, zlepiając pracowicie z przypadkowych urywków deseni, z wyciętego z całości dziobu ptaka, liścia gałązki i niematerjalnej smugi cienia — kontury ludzkich postaci, fantastyczne, drapieżne profile, nowe królestwo przedmiotów nadrealnych i niepokojących.
W głębi bezczynnej świadomości, zastygłej w bezruchu, jak żytni łan w bezwietrzne, upalne południe, zasnuta babiem latem dni, przypominała o sobie poczuciem nieusprawiedliwionej próżni głęboka, czarna, jak szyb niezasklepiona rana. Ospałe myśli, wałęsające się po powierzchni, jak leniwe podmuchy, przemykały obok tego miejsca instynktownie na palcach, jakby obawiały się nieopatrznem stąpnięciem trafić w próżnię. Puszczony samopas wzrok, zlepiający z powykrawanych fragmentów coraz to nowe profile, ślepym wewnętrznym instynktem omijał starannie kuszące go zdradziecko kontury, gotowe złożyć się na jeden wyblakły profil kobiecy.
W pierwszą zaraz niedzielę, do nowego pokoiku Pierra zaszedł po niego rumiany René, pośredni sprawca dobrobytu dni ostatnich, by wyciągnąć go na przechadzkę po mieście.
Na ulicach było ludno, duszno i nudno bezczynną, zakurzoną nudą wakacyj. Był to ten okres lata paryskiego po „Grand Prix“, kiedy ze zgrzanego ciała Paryża, wraz z potem i wodą, wyparowują ostatnie ciałka błękitnej, czy bodaj zafarbowanej na błękitno krwi, skraplając się w przygotowanych przezornie na ten cel zbiornikach — Dauville, Trouville i Biaritz, — i krew Paryża nabiera powoli koloru zdecydowanie czerwonego, czerwienią miejskiego, roboczego parwenjusza.
Była właśnie wigilja dnia 14 lipca i nad miastem rozwieszano pośpiesznie trójkolorowe flagi i papierowe lampjony. Ulicami przewalały się przystrojone odświętnie tłumy, wydzielające ten specyficzny zapach francuskiego święta: taniego wina, machorki i demokracji.
Po parogodzinnej błąkaninie, Pierre i René znaleźli się przed bramą Instytutu, gdzie René sprawował tej nocy dyżur. Instytut był pusty. Wiało od niego wilgotnym chłodem i tym złożonym zapachem chemikaljów, jakim pachną apteki w małych prowincjonalnych miasteczkach.
René zaofiarował się pokazać Pierrowi laboratorja.
Po szerokich, cienistych, jak tunel, kamiennych schodach weszli na górę.
W laboratorjach panował ten sam orzeźwiający chłód. Wzdłuż ścian, z głębin szaf, tysiącem szklanych oczu wyjrzały na Pierra dziwne, nieznane istoty ze szkła i stali, o kształtach zagadkowych i napawających lękiem.
Po chwili w białym laboratoryjnym chałacie powrócił René.
Była to jedna z tych natur, jednocześnie prostych i skomplikowanych, spotykanych najczęściej na najniższym szczeblu drabiny społecznej, w których nieustanny, bezpośredni kontakt z zamkniętym światem przedmiotów rozwinął, niepostrzeżenie dla otoczenia, niedostępny dla innych, szósty zmysł — zmysł na zawsze obcej, milczącej materji — właściwy często ludziom obracającym się długo wśród głuchoniemych.
Żyjąc, jak w sferze dnia codziennego, w świecie prawie irrealnym, w przezroczystym świecie szkła, fantastycznych, niepojętych aparatów, René umiał odgadywać niepowtarzalną indywidualność przedmiotów, wyczuwać ją nawet w przedmiotach identycznych, wytwarzanych serjami, wydających się nam jednakowemi, podobnie, jak dzikiemu murzynowi z Senegalu wydawać się muszą jednakowemi twarze wszystkich Europejczyków.
Piastując je codzień pieczołowicie, odkurzając je i polerując, René z trwogą czuł w rękach ich kruchy żywot, zależny od jednego nieostrożnego ruchu swoich zgrubiałych palców. Ustało się w nim groźne instynktowne poczucie odpowiedzialności za byt tego całego iluzorycznego światka istot bezbronnych i tajemniczych, zdanych na łaskę jego niewyszkolonych rąk.
Ilekroć zdarzało mu się rozbić któryś z powierzonych mu przyrządów, cierpiał nad tem więcej niż nad śmiercią jakiejkolwiek z istot żyjących.
Kiedy jeden z asystentów instytutu, obchodzący się z nim zresztą jak najlepiej i obdarzający go nawet wyraźną sympatją zatruł się pewnego dnia bakcylem i zmarł w strasznych męczarniach, René nie doznał z tego powodu najmniejszego żalu, przeciwnie, coś, jakby złośliwe zadośćuczynienie. Asystent miał nieszczęście stłuc poprzedniego dnia przez nieuwagę jedną z retort, czego René nie był mu w stanie darować, uważając w głębi śmierć jego za usprawiedliwiony odwet zabitego przedmiotu.
Nie przeszkadzało to bynajmniej, że René odznaczał się wyjątkowo dobrem sercem i nie skrzywdziłby muchy.
Zbierając szczątki potłuczonych przyrządów i napróżno próbując złożyć je zpowrotem, René myślał z goryczą:
— Niech sobie okaleczą człowieka, — człowieka mi nie żal! Człowiek może się bronić. Co innego — rzecz. Kto krzywdzi rzecz, jest łotrem. Rzecz jest bezbronna.
Poczucie wewnętrznej odpowiedzialności za życie setek tych kruchych istot przeważało szalę jego ludzkich sentymentów.
W chwilach wielkich kataklizmów i rewolucyj, ludzie typu René zdolni są do największych bohaterstw i poświęceń dla uratowania zagrożonej maszyny, spoglądając równocześnie obojętnie na rozlewaną w ich oczach krew ludzką.
Ta świadomość nieustannej odpowiedzialności za życie minjaturowego światka, którego czuł się opiekunem i panem, napawała skądinąd René głęboką dumą i poczuciem własnego znaczenia, wyraźnie bagatelizowanego przez ludzi otaczających. W fikcyjnej hierarchji administratorów tego świata René był osobą najniższą.
Cała popołudniowa wizyta u Pierra i przechadzka z nim po mieście były poniekąd uplanowanym z góry manewrem, zmierzającym do tego, by sprowadzić Pierra, niby odniechcenia, pod bramę instytutu i olśnić go swojem małem królestwem.
Oprowadzając onieśmielonego Pierra wzdłuż oszklonych szaf, jak przed połyskującemi w słońcu szpalerami podwładnych armij, René upajał się rozkoszą swej złudnej potęgi.
Przed wielką szafą, gdzie w ustawionych rzędem statywach, widniały napełnione jakimś płynem, większe i mniejsze probówki, nie mógł się nawet powstrzymać od wygłoszenia małego wykładu o bakterjologji, ilustrowanego przez uwięzione w hermetycznem szkle kolonje milczących mikrobów.
— Tu, za tą niepozorną, jak widzisz, szybą, trzymamy jedyną w swoim rodzaju menażerję. Wszystkie możliwe zarazy świata. W tej probówce, na lewo, masz szkarlatynę; w tamtej dalej — tężec; w tej — tyfus plamisty; w tej, w głębi — brzuszny; w tej, szóstej z brzegu — cholerę. Niczego kolekcyjka, co? Widzisz te dwie probówki na prawo z białym, mętnawym płynem? To pupilka naszego asystenta — dżuma. Od roku nad nią pracuje, hoduje ją na jakichś pożywkach własnego wynalazku i mówi, że dochował się niebywałych szczepów. Bakterje, jak konie. Tej jesieni wystąpić ma ze swoją hodowlą na zjeździe bakterjologicznym. Chwali się, że wywoła rewolucję w całej bakterjologji. No, jak ci się podoba nasze gospodarstwo? Pycha, co? Wyobraź sobie, gdyby tak puścić to wszystko bractwo z szafki na przechadzkę po mieście, — jak myślisz, dużo by zostało z naszego Paryża?
Pierre potakiwał w roztargnieniu.
Wizyta przeciągnęła się do wieczora. Późno już było, gdy Pierre pożegnał wreszcie gościnnego przyjaciela i, odprowadzony przez niego do bramy, wydostał się na ulicę.
Miał tego dnia, o dwunastej, objąć nocną zmianę na wieży ciśnień i musiał przed tą godziną zdążyć do Saint-Maur.
Na ulicach panował już mrok, rozświetlony matowemi księżycami elektrycznych lamp.
Od pamiętnego spotkania z René na ławce bulwaru, Pierre unikał starannie wszelkiej sposobności znalezienia się na mieście nocą. Znajomy i nie posiadający tajemnic przy świetle dziennym sześcian miasta, z zapadnięciem nocy tracił swe znajome kontury, rozpękał się nagle tysiącem szczelin nie istniejących za dnia uliczek, zaludniał się uciekającą w popłochu naoślep armją rozżarzonych lamp, złowieszczemi zjawami płomienistych napisów, skowytem nawoływań potworów o wybałuszonych, ognistych ślepiach.
Zapuściwszy się w ten labirynt, Pierre doznał zawrotu głowy i od razu stracił kierunek. Stare, tak dobrze znane fale podchwyciły go, jak piłkę.
Ostatkiem sił dotarł do małej wysepki i oparł się o kamienny portyk bramy Saint-Denis.
Uliczki dokoła płonęły już kolorowemi bańkami lampjonów jutrzejszego święta. Tu i ówdzie próbowano tańczyć. Trotuary i jezdnie mrowiły się od ciżby przytulonych do siebie par.
Pierre poczuł nagle, jak jakiś podziemny nurt, zamurowany gdzieś, głęboko, przystającemi do siebie szczelnie cegłami ostatnich dni, pręży się w nim i podważa je od spodu, jak, jedna za drugą, odskakują wywalone cegły, trzaska rozsadzony tynk i ciepły czerwony strumień, zatapiając kolejno z takim jaskółczym trudem posklepiane nadbudówki spraw codziennych, zwolna zalewa mu oczy. Przymknął je od wewnętrznego bólu.
Kiedy je otworzył, dostrzegł już tylko migot niezliczonych hotelików, mrowie nalanych krwią, opasłych karków i tysiąc kobiecych profilów, identycznych, jak odbitki jednej i tej samej, tak dobrze pamiętnej twarzy.
Ze wszystkich bram, przytulone do swych apoplektycznych gachów, wychodziły i wchodziły w gorączkowym pośpiechu dziesiątki i setki Żanet, jedna łudząco podobna do drugiej, Jeannette w zaczarowanej ulicy ze zwierciadeł, w żywym lesie o pniach ze spasionych, napęczniałych karków.
Pierre zachybotał cały i zachłysnął się piekącą nienawiścią. Na chwilę, jak daleki odbłysk, zamajaczyła mu między zaciśniętemi palcami wołowa, przeciekająca fałdami sadła, szyja grubasa z przed hoteliku na Montmartrze i znikła, nie pozostawiając spodziewanego zadośćuczynienia.
Nie! Mało! Cóż znaczy jeden? Tysiąc! Miljon! Wszystkich! Miasto! Skąd wziąć tych olbrzymich rąk, tych kilometrowych palców, co objęłyby jednym uściskiem te charczące, pofałdowane gardziele? Wszystkich! Zmiąć! Powalić! Upić się ich bezsilnym charkotem! Ręce! Skąd wziąć tych rąk?
Naraz niespodziana jasność oślepiającym płomieniem magnezji rozświetliła mu na chwilę mózg, aż stanął osłupiały, oszołomiony i przycichły. Chwilę stał, jak w olśnieniu, potem zawrócił na miejscu i począł iść zpowrotem, ulicami, któremi przyszedł, wprost, przez tłum, jak Chrystus, stąpający po wodzie, olbrzymi i majestatyczny, jakby niósł przed sobą promieniejącą monstrancję swej nienawiści. Czuł, że ludzie ustępują mu z drogi, otwierając przed nim długi szpaler ulic z perspektywą w nieskończoność.
Znalazłszy się napowrót przed zamkniętemi drzwiami instytutu, które opuścił przed chwilą, Pierre spokojnie zadzwonił.
Otworzył mu René, zdziwiony tą nieoczekiwaną powtórną wizytą. Pierre objaśnił mu spokojnie, że zapomniał laski, którą, o ile sobie przypomina, zostawił w laboratorjum.
Weszli na górę po szerokich, chłodnych, jak tunel, kamiennych schodach.
W laboratorjum laski nie było. Pierre poprosił René, by zechciał sprawdzić w innych pokojach, podczas gdy on rozejrzy się jeszcze raz po kątach.
Kiedy, po kilku minutach bezowocnych poszukiwań, René powrócił z niczem, zastał Pierra, szperającego jeszcze za jedną z szaf laboratorjum. Laski nie było.
Pierre przyznał, że, być może, nie zabrał jej wogóle z domu — będzie musiał sprawdzić to nazajutrz — i po raz drugi pożegnał gościnnego przyjaciela, zdziwionego nie na żarty jego wyjątkowem roztargnieniem.
Wagon trzeciej klasy pociągu, zdążającego tego wieczora do Saint-Maur, pełen był podochoconej bliskością święta ludności podmiejskiej, dymu i zgiełku. W rozgwarze rozmów ogólnych zwracał na siebie uwagę szczupły rudy mężczyzna na ławce w kącie, nie biorący udziału w pogawędkach przysłuchujący się im w roztargnieniu i milcząco.
Na stacji Saint-Maur mężczyzna wysiadł. Rozmowa potoczyła się dalej.
Przybywszy na wieżę ciśnień, Pierre spostrzegł, że spóźnił się o całe pięć minut i pobiegł na górę zluzować robotnika dziennego.
Nadszedł dyżurny inżynier, kończący swój obchód nocny. Za chwilę ostatnie kroki na dole ucichły.
Wtedy Pierre zanurzył rękę w kieszeni i wyjął dwie niewielkie probówki. Uważnie zbliżył je do oczu. Probówki zawierały mętny, białawy płyn. Pierre wstrząsnął niemi lekko pod światło.
Potem, z probówkami w jednej ręce, zbliżył się do wielkiej pompy odśrodkowej, wprawianej w ruch motorem Diesela.
Gdzieś, na dole, trzasnęła brama. Pierre zatrzymał się i przez chwilę nasłuchiwał. Panowała zupełna cisza. Wówczas Pierre wielkim kluczem francuskim zaczął otwierać kran olbrzymiego leja pompy, służącego za rezerwuar wody, puszczającej ją w ruch. Otwarłszy kran, jął odkorkowywać palcami pierwszą probówkę. Szczelny korek nie wychodził. W rozdrażnieniu Pierre chwycił go silnie zębami.
Odkorkowawszy obie probówki, ostrożnie wlał ich zawartość w chlupocącą ciężko krtań leja.
Woda w dole bulgotała w takt rytmicznych uderzeń tłoka Diesela, opadającego i wznoszącego się miarowo, jak gigantyczna klapa sercowa, wypychająca coraz to nowe porcje przezroczystej, bezbarwnej krwi w wygłodniałe arterje dalekiego, śpiącego Paryża.