Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
Jak książę Andegaweński podpisał i co mówił potem.

Długie milczenie zapanowało pomiędzy księciem i panem de Monsoreau.
Książę pierwszy je przerwał.
— Co mi masz powiedzieć od Gwizyusza? — zapytał.
— Wiele rzeczy.
— Czy pisał?
— O! nie; panowie Gwizyusze od czasu zniknienia Mikołaja Dawid, nie piszą już wcale.
— A zatem byłeś u nich?
— Oni byli w Paryżu.
— Gwizyusze w Paryżu?
— Tak, Mości książę.
— Nie widziałem ich.
— Nie chcieli siebie i Waszej książęcej Mości narażać.
— Nic mi o tem nie mówiono.
— Ja właśnie mówić o tem przychodzę.
— Po co przybyli?
— Przybyli na schadzkę, którą im Mości książę wyznaczyłeś.
— Ja wyznaczyłem?
— Nie inaczej; tego samego dnia, kiedy przytrzymano Waszą książęcą mość, otrzymałeś list od Grwizyuszów, na który ustnie odpowiedziałeś przezemnie, aby byli w Paryżu na dzień 31 Maja. Właśnie, dzisiaj ten dzień mamy.
Franciszek zbladł.
Tyle ważnych zaszło wypadków, że o tym dniu zapomniał zupełnie.
— Prawda — rzekł — ale dawniejsze między nami stosunki ustały.
— Jeżeli tak jest, radziłbym uwiadomić ich o tem, bo sądzą inaczej zupełnie.
— Jakto?
— Tak; sądzisz książę, że z niemi zerwałeś, oni zaś przeciwnie są przekonani.
— Łapka, hrabio, łapka, dwa razy w nią nie dam się schwytać.
— A gdzież księcia pierwszy raz schwytano?
— Jakto! nie pamiętasz, w Luwrze?
— Alboż to z winy Gwizyuszów?
— Ja tego nie mówię — odparł książę — lecz w niczem niepomogli mi do ucieczki.
— Było to niepodobieństwem, bo sami uciekać musieli.
— Prawda — rzekł książę.
— Ale gdy książę byłeś w Anjou, czyż nie mówiłem ci, że możesz liczyć na nich i że skoro pójdziesz na Paryż, oni pójdą także ze swojej strony.
— I to prawda; lecz ja nie poszedłem na Paryż.
— Dlatego, że tu jesteś.
— Jestem w Paryżu jako sprzymierzeniec mojego brata.
— Pozwolisz mi książę zrobić uwagę, że jesteś więcej, niż sprzymierzeńcem Gwizyusza.
— Czemże więc jestem?
— Jego wspólnikiem.
Książę przygryzł usta.
— Mówisz — rzekł — że ci polecili uwiadomić mnie o swojem przybyciu?
— Tak, zaszczycili mnie tem zaufaniem.
— A nie objawili ci powodu przyjazdu?
— I owszem; wiedzą bowiem, że się zaszczycam zaufaniem Waszej książęcej mości.
— Jakież więc mają zamiary?
— Te same, co zawsze.
— Sądzą je więc podobnemi do wykonania?
— Mają je za najpewniejsze.
— A te zamiary mają na celu...
Książę zaciął się nie śmiejąc dalszych wymówić wyrazów.
Monsoreau dokończył myśl księcia.
— Mają cel osadzić cię Mości książę na tronie.
Radosny rumieniec wystąpił na twarz księcia.
— Czy pora teraz po temu?... — zapytał.
— Twoja mądrość to osądzi.
— Moja mądrość?...
— Tak, czyny są widoczne i niecofnięte.
— Zobaczmy.
— Zanominowanie króla naczelnikiem Ligi było tylko komedyą, na której się prędko poznano. Teraz reakcya gotowa i wszystko powstaje przeciw Walezyuszowi i jego kreaturom. Kościoły pełne ludu, wojsko drży z niecierpliwości, nasi wysłańcy znoszą podpisy i panowanie Walezyusza dochodzi kresu. W takiem położeniu, Gwizyusze potrzebują następcy tronu a wybór ich padł na ciebie, Mości książę. Czy wyrzekasz się dawnych myśli?
Książę nic nie odpowiedział.
— A więc — zapytał Monsoreau — co myślisz Mości książę?
— Myślę...
— Wasza książęca mość możesz ze mną mówić otwarcie.
— Myślę — mówił książę — że mój brat nie ma dzieci, że po nim tron na mnie przypadnie, przy tem zdrowie jego nadwątlone. Na cóż mam robić zaburzenia, hańbić siebie i krew moję, na co mam się narażać o to, co mi samo bez niebezpieczeństwa przyjdzie.
— Otóż w tem jest błąd Waszej książęcej mości — mówił Monsoreau — tron nie przypadnie na ciebie, jeśli go nie weźmiesz. Panowie. Gwizyusze sami panować nie mogą, ale chcą króla ze swojej poręki; tego króla obrali w Waszej książęcej mości. Jeżeli zaś odrzucisz, znajdą sobie innego.
— Kogóż takiegoż.. — zawołał książę marszcząc brwi — kto będzie śmiał zasiąść na tronie Karola Wielkiego?
— Burbon syn Ludwika świętego, zamiast potomka Walezyuszów.
— Król Nawarry?... — zawołał Franciszek.
— Dla czego nie? młody, waleczny; nie ma co prawda dzieci, ale je mieć może.
— Hugonot.
— Alboż nie nawrócił się po świętym Bartłomieju?
— Obecnie znów wyparł się wiary katolickiej.
— Co uczynił dla ocalenia życia, uczyni i dla korony.
— Alboż ja praw moich ustąpię?
— Sądzę, że wszystko przewidziano.
— Będę walczył.
— I oni w bojach wytrwali.
— Stanę na czele Ligi.
— Oni jej duszą.
— Połączę się z bratem.
— Twój brat żyć nie będzie.
— Wezwę na pomoc monarchów europejskich.
— Monarchowie chętnie wezmą się do wojny, ale wojna z narodem nie dla nich.
— Jakto z narodem?
— Nie inaczej; Gwizyusze są zdecydowani nadać prawa ludowi, nawet Rzeczpospolitę zaprowadzić.
Franciszek złożył ręce i wpadł w straszną zadumę.
Monsoreau zatrważał go swojemi odpowiedziami.
— Rzeczpospolitą?... — mówił.
— Jak Szwajcąrya, Genua, Wenecya.
— Moje stronnictwo na to nie pozwoli.
— Księcia stronnictwo?... — zapytał Monsoreau. Wasza książęca mość jesteś tak bezinteresownym i wspaniałym, że na teraz jogo stronnictwo składa się ze mnie i Bussego.
Książę nie mógł powstrzymać złowróżbnego uśmiechu.
— Zatem jestem związany — powiedział.
— Związany nieodwołalnie.
— Pocóż się uciekają do mnie, skoro jak mówisz, żadnej nie mam siły?
— Wasza książęca mość nic bez Gwizyuszów nie możesz; z nimi, wszystko.
— Wszystko?
— Wyrzeczesz słowo, a będziesz królem.
Książę powstał, szybkim krokiem przechadzał się po pokoju, mnąc w ręku co mu pod oczy podpadło.
Na koniec, stanął przed Monsoreau.
— Prawdę hrabio powiedziałeś — rzekł — dwóch mam tylko przyjaciół, ciebie i Bussego.
Wymówił te wyrazy z przychylnym uśmiechem.
— A więc?... — rzekł Monsoreau z okiem iskrzącem od radości.
— A więc, wierny sługo — rzekł książę — słucham cię...
— Co rozkażesz, Mości książę?
— Powiedz...
— We dwóch wyrazach plan cały.
Książę zbladł, ale słuchał.
Hrabia zaczął.
— Święta Bożego Ciała mamy dni ośm, nieprawdaż?
— Tak.
— Król na ten czas gotuje wielką po klasztorach procesyę.
— Jest to jego coroczny zwyczaj.
— Jak wiesz, Mości książę, król jest bez straży, albo raczej straże zostają przed bramą. Przed każdym ołtarzem klęka, mówi pięć „Ojcze nasz i zdrowaś Marya“, a potem psalmy pokutne.
— Wiem o tem.
— Będzie w opactwie świętej Genowefy.
— Zapewne.
— Wypadek zdarzy się wprost klasztoru.
— Wypadek?
— Tak, kanał w nocy się zawali.
— Cóż z tego.
— Ołtarz nie będzie mógł być przed klasztorem ustawiony, tylko w dziedzińcu...
— Słucham cię.
— Król wejdzie, a z nim trzy, albo cztery osoby, za królem i za temi osobami zamknie się brama.
— A dalej?
— Dalej — mówił de Monsoreau — Wasza książęca mość znasz mnichów, którzy cię przyjmowali w opactwie.
— Będą ci sami...
— Którzy namaszczali Waszą książęcą mość.
— Czyż oni podniosą ręce na pomazańca boskiego!
— Żeby go ostrzydz. Musisz książę znać tę zwrotkę.

Gdy zbiegł, utracił koronę,

Druga mu już z głowy spada;
Trzecią, włosy ostrzyżone,

Trzy korony, to nie lada
!
— Któż to uczyni?... — zawołał książę z iskrzącemi od chciwości oczyma, kto dotknie się głowy króla?

— Wtedy już króla niebędzie.
— Jakto?
— Czy słyszałeś książę o bracie dominikaninie, świątobliwym człowieku...
— O bracie Gorenflot?
— O nim samym.
— Co to podburzał członków Ligi?
— O tym samym; zaprowadzą króla do celi, brat Gorenflot bierze na siebie abdykacyę, co gdy dopełnionem zostanie, pani Montpensier wejdzie z nożyczkami w ręku.
Już nawet nożyczki kupione i pani Montpensier nosi je przy sobie. Są to śliczne, złote i bogato ozdobione nożyczki.
Franciszek milczał; jego fałszywe oko rozszerzyło się jak u kota, czatującego na zdobycz w ciemności.
— Resztę, Mość: książę rozumiesz — mówił dalej hrabia — dla tych, którzyby o tem powątpiewali, jest pewność, że książę Gwizyusz dowodzi wojskiem, kardynał kościołem, a Mayenne mieszczaństwem; te trzy władze w lud wszystko wmówią.
— Lecz mnie o gwałt oskarżą, — rzekł książę po chwili.
— Książę możesz tam nie być.
— Będą mnie uważać jako uzurpatora.
— A przecież będzie abdykacya.
— Król odmów....
— Brat Gorenflot nie tylko jest zdolnym, ale i silnym.
— Zatem plan gotów?
— Zupełnie.
— I nie lękają się, abym ich zdradził.
— Bynajmniej; mają i na to środek, gdybyś książę chciał zdradzić...
— A!... — rzekł Franciszek.
— Tak Mości książę, ale ja go nie znam; wiedzą żem tobie życzliwy i nie chcieli mi powierzyć...
— Zatem hrabio, co czynić?
— Przyjąć.
— Dobrze, przystaję.
— Ale tu słów nie dosyć.
— Cóż więc potrzeba?
— Pisma.
— Ale ja na to nie zezwolę.
— Dlaczego?
— A gdyby spisek odkryte?
— Na wypadek odkrycia, żądam podpisu Waszej książęcej mości.
— Chcą się więc zastawić imieniem mojem?
— Nie inaczej.
— Zatem odmawiam.
— Nie możesz.
— Nie mogę odmówić?
— Nie.
— Czyś oszalał?
— Odmówić, jest to zdradzić.
— W czem?
— Chciałbym zamilczeć, ale Wasza książęca mość przymusza mię do mówienia.
— Niech ci panowie czynią, co im się podoba, a mnie niech wolne będzie przynajmniej wybierać mniejsze niebezpieczeństwo.
— Strzeż się książę źle wybrać.
— Narażę się na wszystko, byle utrzymać charakter królewski.
— Dla twego dobra książę, nie radzę.
— Podpisując skompromituję się.
— Odmawiając podpisu, gorzej uczynisz, bo zginiesz.
Franciszek zadrżał i rzekł:
— Czy będą śmieli podnieść na mnie rękę?
— Wszystko będą śmieli, za daleko się posunęli, na miejscu zostać nie mogą.
Książę wpadł w wahanie łatwe do pojęcia.
— Podpiszę — rzekł.
— Kiedy?
— Jutro.
— Nie, Mości książę, jeżeli masz podpisać musisz to natychmiast uczynić.
— Niechże panowie Gwizyusze zredagują zobowiązanie wzajemne.
— Już zredagowane, właśnie je przynoszę.
Monsoreau dobył papier z kieszeni.
Było to zupełne uznanie planu, który przytoczyliśmy.
Książę przeczytał od początku do końca a hrabia zauważył, jak zbladł śmiertelnie.
Skoro skończył, nogi pod nim zadrżały i usiadł, albo raczej upadł na krzesło.
— Podpisz, książę — nastawał Monsoreau podając mu pióro.
— Czy koniecznie?... — mówił Franciszek opierając głowę na ręku, albowiem czuł że mu się zawracała.
— Koniecznie, jeśli chcesz; nikt cię do tego jednak nie zmusza.
— Wszak mi groziłeś morderstwem.
— Beże mię od tego uchowaj! ja tylko ostrzegałem.
— Dawaj — rzekł książę.
Jakby zadając sobie najokropniejszy przymus, wyrwał pióro z rąk hrabiego i podpisał.
Monsoreau ścigał go oczami nienawiści i nadziei; kiedy przyłożył pióro do papieru, oparł się na stole i soczewka jego rozszerzała się w miarę, jak litery składały nazwisko.
— A!... — westchnął, gdy książę skończył.
Następnie, z taką samą gwałtownością, jak książę pióro, pochwycił papier, złożył go, schował na piersi, zapiął suknią i zakrył płaszczem.
Książę patrzył na niego z podziwem, nie pojmując wyrazu bladej twarzy, ani radości błyskającej z oczu.
— Teraz Mości książę — rzekł Monsoreau — bądź ostrożnym.
— Jakto?... — zapytał książę.
— Niechodź po ulicach w nocy z Aurillym, jak to było przed chwilą.
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że ubiegasz się za kobietą, którą mąż kocha i o którą jest do tego stopnia zazdrosny, że gotów zabić każdego ktokolwiek się do niej zbliży bez jego pozwolenia.
— Czy czasem nie o sobie i o swojej żonie chcesz mówić?
— Tak, Mość, książę, nie potrzebuję przeczyć, skoro to Mości książę zaraz odgadłeś. Zaślubiłem Dyanę de Meridor, nikt jej za mojego życia mieć nie będzie, choćby nawet i książę. Abyś o tem wiedział, Mości książę, przysięgam na moje życic i na mój miecz.
I głownię sztyletu przyłożył do piersi księcia, który się cofnął.
— Ty mi grozisz — rzekł Franciszek blednąc od gniewu.
— Ja tylko ostrzegam i powtarzam, że nikt nie będzie miał mojej żony.
— A ja — głupcze, zawołał książę zapominając się, a ja zaręczam ci, że za pożno ostrzegasz, bo ją ktoś już posiadał.
Monsoreau chwycił się za głowę.
— Ale nie ty, nie ty, Mości książę?
Gotów był uderzyć księcia.
Książę się cofnął.
— Hrabio, ty jesteś obłąkany!
— Bynajmniej; widzę jasno, mówię do rzeczy i słyszę dobrze. Mówiłeś książę, że ktoś posiada moję żonę.
— Powtarzam to.
— Wymień osobę i dowiedź tego.
— Człowiek, który był na czatach o dwadzieścia kroków od twojego domu...
— To ja.
— Tymczasem...
— Co, tymczasem?
— Jakiś mężczyzna był u twojej żony.
— Widziałeś go wchodzącego?
— Widziałem jak wychodził.
— Drzwiami?
— Oknem.
— I poznałeś go?
— Tak.
— Wvmień go, książę, albo za nic nie ręczę...
Książę ręką dotknął czoła i coś nakształt uśmiechu przebiegło mu po ustach.
— Panie hrabio — rzekł — na krew i honor przysięgam, że za ośm dni powiem ci, kto twoję żonę posiada.
— Przysięgasz, książę?... — zawołał Monsoreau.
— Przysięgam.
— A więc dobrze, za ośm dni, albo... — tu uderzył w piersi, gdzie był papier — albo rozumiesz.
— Przyjdź za ośm dni, a wszystko ci powiem.
— Dobrze, za ośm dni będę zdrowym, a kto mścić się pragnie, musi mieć siły.
I wyszedł, żegnając księcia, albo raczej, grożąc mu szpadą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.