<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Cudowne odkrycie.



N


Nazajutrz Dom Bursztynowy pozostał długo zamknięty — zaklęty — niedostępny.
Już od rana co prawda, krążyły głuche wieści, o jakiémś tragiczném zakończeniu nocnéj, przygody. Wszakże nikt nie wiedział na pewno co się stało. Z ganków i okien sąsiednich kamienic, setki oczów, setki uszów zwracały się tam nieustannie, dla podchwycenia jakiéjś oznaki lub odgłosu. Kupki przechodniów stały z głową zadartą, wpatrując się w kamienny pierścień. Ale pierścień był ciągle pusty, w żadném z okien nikt się nie pokazywał, żaden jęk, ani krzyk, ani najlżejszy nawet szmer nie dochodził z wnętrza, i choć niektórzy znajomi poruszali kołatką, nikt im nie otwiérał. Już kumoszki zaczęły szeptać, że Majster Johann wszystkich pozabijał i sam się powiesił.
Dopiéro po południu, dobiła się tam Pani Flora, która zawsze i na wszystko miała swoje sposoby.
Trochę popukawszy, zaczęła wołać:
— Mina, otwiéraj! Bo ja niesę dryjakiew dla Pana Konzula.
Zaraz klucz zgrzytnął, drzwi troszkę się uchyliły, wyjrzała z nich przerażona twarz Miny. Wdowa tak zgrabnie wparła się w tę szparę, że sługa musiała ją wpuścić do sieni, ale natychmiast drzwi napowrót zamknęła.
— Meister nie każe nikogo puszczać i okrutnie sierdzi się, co tam tyle narodu stoi. Ach! — Mówiła daléj, podnosząc do nieba ręce. — Ach! Co się to u nas porobiło!
— Czy Meister leży?
— Nie, chodzi po swojéj komorze, tam na drugim trepie, od podwórka, bo nie chce patrzéć na te ludzie, co mu dom napastują.
— Wiem, że porąban. Czy ta rana zła?
— Pono nie. Balwiérz opatrował i śmiał się, i gadał, że za dniów pięć abo sześć Meister będzie zdrów. Ale zawdy biedny syka z bólu.
— A frajlein Hedwiga czy już wié, że Pan Kaźmiérz nieżyw?
— A jakże, wié! Meister zara jéj to gadał, i ten paskudny Kornelius chwalił się przed nią że go zabił. Oj szkoda frejbittera! Nieładnie to było, że wykradał Pannę Hedwigę, Meister miał racyję że ją gonił, Meister ma zawdy racyję, ale po co ten Ollender go zabijał? Taki gładki kawaler! Taki szczodry pan!
Przez czas gdy Mina utyskiwała, Pani Flora nic nie odpowiadając, szła szybko po krętych schodach. Stanąwszy na drugiém piętrze, wtargnęła bez namysłu do sypialni Majstra Johanna.
Ten, po swojéj pięknéj komnacie chodził ciężkim krokiem, cały nachmurzony; za każdym nawrotem przystawał, i popijał piwa ze szklenicy stojącéj pod oknem. Kabat miał nadziany tylko na jedno ramię. Lewa ręka, wpół obnażona, była u ramienia spowinięta chustami.
Na widok pięknéj wdowy, zmieszał się, zaczął kabat naciągać na piersi.
— Herr Gott! A jakoważ to siurpryza! A no, ja się wstydam.
— Nie wstydaj się Waszeć. Ja tu jako do szpitala. Chory medyków się nie wstyda, a ja dzisia medyk, co przynosi Waszeci cudowną dryjakiew na rany. Dawaj Wasze rękę. Cóż, bardzo boli?
— Boléć, boli. Co prawda, balwierz gadał jako gruby rękaw mię salwował, i jako nic niema nadłupanego. Wszelako to rżnie i piecze dyabelnie.
— Ale bo to te balwierze zawsze do maściów nakładą różnych papryków i chrzanów, byle — jako mówią — złe wypalić. Ja Waszeć chcę kurować po babsku. Mam tu plasterek turecki, co w nim jest i balsamus Mekkański, i one różne styraxy, takie, że jak przyłoży na rękę, to jakby ręką odjął. Siadaj Wasze, pokaż nieboraku rękę.
To mówiąc, mimo wahań Pana Majstra, odwinęła chusty, i na widok jego rany zaczęła serdecznie jęczéć.
— Widzisz Wasani co to ja cierpię dla téj głupiéj dziewczyny.
— Widzę..... widzę..... A mój Boże! Jakoż to można było płatnąć taką zacną rękę?
— A ja Wasani powiedam, co dałbym się może płatnąć i raz drugi, byle mię takie bieluchne rączuchny zawdy opatrowały. — Mówił Rajca, który już zaczynał topniéć i uśmiéchać się pod wrażeniem tych niewieścich starań.
Pani Flora przyłożyła plaster, dobyty ze złocistéj Lewantyńskiéj puszki, potém z kieszeni wyciągnęła bandaż, długi, miękki, taki przepachniały lawendą, że w całéj komnacie rozeszła się woń jakby na łące.
Owijając go w koło ręki, Pani Flora powtarzała z wielkiém zawzięciem w głosie:
— A to zbój, co nam tak pokrzywdził naszego Meisterka! A to zbój! Aleć dostał i on za swoje, niegodyasz. Teraz już ziemię gryzie, już!
Dobrze mu tak.
Majster się zawahał.
— Już to — rzekł po chwili — że zarobił na swój koniec, to keine gadanie. Jam go tam nie chciał sam zabijać, aleć że Kornelius tak uczynił, to i dobrze się stało, a to dla dwóch racyi. Naprzód, że jakby nie ostał zarąban, to by nas był wszystkich w rumel zarąbał, bo straszny w nim siedział Erkul. A potém, niechby on był żyw, to bym ja nigdy już oka nie zmrużył spokojnie. Zawdy bym się bojał, że on wróci po nią. A to był człek płodny w fortele, nigdyś niewiedział z jakiéj strony cię skubnie.
— A cóż ta głupia Hedwiga porabia?
— A cóż? Jak to ona. Lamentuje, desperuje i prosi się do klasztora.
— Gdzież ona jest? Zawdy na oném poddaszku?
— Oho! Nie głupi ja już tam ją wsadzać, aby mi całe miasto z okienka ztumultowała. Zamknąłem ją w jéj komorze, a Korneliusowi przykazałem, aby stał na podwórku i patrzał ciągle w jéj okno, czy ona tam jakich excessów nie robi, bo to licho umié z oknami dokazywać, i gotowe jeszcze na łeb skoczyć. Ale ja każę tam dać kraty. Zaraz dzisia. Juzem posłał po tęgiego ślusarza. Ja w całym domu w okniech każę włożyć kraty. Chciała klasztora, będzie miała u męża klasztorek.
— Jakto, u męża? Czyżbyś Waszeć jeszcze chciał za żonę, takową co z gładyszkami latała po gościńcach?
— Ta-ta-ta! Latała! Że sobie przegalopowali spacyrem za Bramę, to jeszcze niéma infamii. No i tak, Bogiem a prawdą, co mizerna dziewka może zrobić, jak ją mocniejszy gwałtem na konia wsadza?
Pani Flora miała ochotę uczynić uwagę, że niewiele musiało tam być gwałtu, gdzie porywana wychodziła okienkiem, z którego tylko przy bardzo dobréj woli można się wydostać, ale przycięła sobie usta, i zmilczała.
Tymczasem Pan Majster, coraz bardziéj się zapéżając, wołał:
— Na cóż tedy ja ją gonił, i krew moją przelewał, i tamtego zabijał, jak nie na to aby ją miéć? Prawda że nagrzeszyła, i grubo, aleć Ewangeliya każe w sercu żywić misericordię. Niechże mi się zasubmituje, a do nóg padnie, a zaobiecowa jako mi będzie zawdy wierną żoną i sługą, to jeszcze dostanie pardon.
Pani Flora nic nie odrzekła, oparła głowę na ręku, i mocno się zadumała.
Majster przeszedł kilka razy przez pokój. Nagle, stanął przed nią, jakiś rozweselony.
— Czy wiesz Wasani? Trudno to dać wiarę, a jest. Już ręka mniéj piecze.
— Chwałaż Panu Bogu! Żebym to ja mogła jeszcze i na duszną ranę Waszeci przyłożyć plasterek! A mogłabym.
— Co znów? Jakim sposobem?
— Puść mię Waszeć do Hedwigi, a ja ją do submissyi nakręcę.
Na twarzy Pana Majstra odmalowało się wahanie.
— Puść mię Wasze, — powtarzała — ja jéj nakiwam jako trzeba. Powiem jéj, niech-że raz już wybije sobie z głowy onego młokosa, tém więcéj że już umarł, i żadne lamenta go nie wskrzeszą. A choćby i mogły wskrzesić, czy to nie większy onor zaślubić słusznego personata, niż takiego chudego sowizdrzała?
— O to to. Powiedz jéj Wasani jak to ty umiész. A umiész, bo z Wacpani Salomon w spódnicy. A więc tedy, pójdziem.
I roztworzywszy drzwi od korytarzyka, szedł przodem na wyższe schody, a Pani Flora idąc za nim, błogosławiła go po cichu:
— Ej, ty sułtanie w lutrzéj skórze! Gruby kacie na mdłe panienki! Dostaniesz ty kiedyś sułtankę, co ci pokaże jaka to miła rzecz, domowa niewola. Oddam ci ja kiedyś za wszystkie, i za tę biédną Doroteę, i za tę małą Hedwiżkę. Ale tymczasem trza ją gwałtem wyrwać z jego szponów, bo ten smok połknie ją na poczekaniu. Jak Boga kocham, połknie!
Już byli na trzeciém piętrze, pode drzwiami panieńskiego pokoju Hedwigi. Majster wyjął z kieszeni klucz, i wkładając go w zamek, szepnął:
— Ja tu Wacpanią wpuszczę, a sam poczekam w komorze naprzeciwko, abyś Wacpani mogła się wydobyć Jak jeno zechcesz.
Mówiąc, drzwi odchylił, wdowę do wnętrza wpuścił, i zaraz napowrót klucz za nią zakręcił.



Panieński pokój, choć prawie dla nikogo niewidzialny, był może najśliczniejszym z całego Bursztynowego Domu. Pani Dorota przez długie lata wystrajała go dla swojéj pieszczoszki, a i Majster Johann, od śmierci żony, i od chwili jak spostrzegł, że w Hedwidze uroczą dla niéj znajdzie następczynię, kazał tam znosić wszystko co miał najpiękniejszego w domu, najmiększe kobierce, najmalowniejsze makaty, i najmisterniejsze sprzęciki. Hedwiga jaśniała tam zwykle jak perła w tęczowéj konsze.
Ale dziś, przepych otoczenia jeszcze mocniéj uwidoczniał rozpacz i opuszczenie mieszkanki. Siedziała ona, nie na żadném z tych cudnych krzeseł, co jaśniały dokoła korduanem i stu-wzorzystym forsztatem[1], ani na tém łożu o srebrnych wypukłych rzeźbach, nad którém zwieszały się kotary z błękitnéj kamchy, ale w samym środku pokoju, na kobiercu, skulona, z twarzą ukrytą w rękach. Miała na sobie ten sam jeszcze mętlik, pomięty, podarty, i cały zakrwawiony. Byłaż to krew Pana Kaźmiérza, zastrzelonego w jéj objęciu, czy krew Majstra Johanna, co zranioną ręką ją przytulał? Pewnie jedna i druga razem. Kréza jéj rozerwana wisiała strzępami, włosy rozwinięte spadały w nieładzie, a wszędzie, i na krézie, i na włosach, i nawet na twarzy, straszna owa krew pozasychała w rude plamy.
Na odgłos klucza, Hedwiga podniosła oczy przerażone. Gdy poznała że to pani Flora, wyraz niejakiéj ulgi objawił się na jéj twarzy.
— Patrz Wacpani, — wymówiła głosem przerywanym od łkania — jaka ja nieszczęśliwa! Zabili go! A ja żyję! O czemuż i mnie już razem z nim nie zabili?
Dobra wdowa przyklękła obok Hedwigi, objęła ją czule i rzekła półgłosem:
— Biédne ty dziecko! Co téż oni z tobą porobili? Ale nie płacz tak bardzo, ja tobie powiem cóś takiego..... co cię troszkę pokonsuluje.
Hedwiga spojrzała na nią oczami pełnemi bezdennéj boleści.
— Mnie już nic niemoże konsolować. Nigdy! Mnie już tylko pójść do klasztora, i tam czekać aż Pan Bóg da mi się w niebie połączyć..... z nim.
— No, no, obaczym, aż ja ci powiem to cóś. Jeno cię przestrzegam, od wielkiego dziwu nie narób mi tu czasem krzyku, bo tam za drzwiami może kto stojać i szpiegować.
Hedwiga machnęła ręką pogardliwie.
— A niech sobie szpieguje. Co mię to wszystko już obchodzi?
— A swoją drogą ja proszę: mityguj się jak usłyszysz, i nie krzykaj.
Tu Pani Flora, nachyliwszy się jeszcze więcéj, szepnęła jéj w samo uszko:
— Pan Kaźmiérz jest żyw.



Pomimo wszelkich przestróg, Hedwiga wydała źle przytłumiony wykrzyk, potém zarzuciła ręce na szyję Pani Florze, całowała ją, ściskała bez końca, i wpół płacząc, wpół śmiejąc się, mówiła:
— Żyw? Żyw! O moja ty dobrodziko! Czy to tylko prawda? Żyw, ale czy na długo? Czy ta rana go nie zjé? Kto to Wacpani mówił?
— Ależ cicho, cicho..... — Przestrzegała tamta, kładąc jéj rękę na ustach. — Wszystko ci powiem kolejką, jeno po cichutku, bo tamten stoi na czaciech, a to przed nim sekret. Kto mi to mówił?
A Pan Oberszter Zabokrzycki.
— Co? Widziałaś go Wacpani?
— A jakoż? Tylo co wychodzi odemnie.
— I on widział Pana Kaźmiérza?
— Widział, i bez niego Pan Kaźmiérz kazał się Wacpannie kłaniać, i prosił na Boga, byś jeno doczekała jego wyzdrowienia, a wszystko jeszcze po staremu się uda.
— Ach Boże! Boże! Ja jeno się bojam abym nie zwaryowała ze szczęśliwości. Tedy go nie zabili? Ale zawdy poranion okrutnie.....
— Medyk powiedział, co za kilka niedziel Pan Kaźmiérz siądzie na koń.
— Ale gdzież on leży? Ach Jezu, żeby to ja mogła jemu rany opatrować, ziółeczka podawać, jako żonie się godzi! A tu nic, ach nieszczęście!
— Nie blasfemuj Hedwiga, już zapominasz jaka to łaska Boska że on żyw. Owóż teraz powiem rzeczy kolejką. Jak oświtło, a Bramy otwarli, tak i puściłam onego utrapionego Maćka, co téj całéj biedy narobił.....
— To on narobił? I co on zrobił?
— A no, jak to czysty maciek. Za długo by mi gadać. Zgoła, musiały my go z Fruzią, bez całą noc w domu kryć. Świtem tedy dopadł konia i pojachał, bo chciałam aby chocia ego biédnego trupa ktoś przecie po chrześcyańsku zebrał i pochował. Owóż jedzie, jedzie, a onego trupa nigdzie ani na oczy. Tak dojachał aż do saméj Oliwy. Tam dopiero nalazł pana, alić nie w trumnie, jeno w celi Oćca Błażeja, na czyściutkiém łożu. Koło niego Oćcowie Cystersy i różne Panowie Officyjery.
— A zkąd oni już się zwiedzieli?
— To były dobre znajomki pana Kaźmiérza; on ich zaprosił jeszcze wczora do Oliwy na świadków swojego szlubu, a potém na assystencyę, bo chciał cię z taką eskortą zawieźć do Władysławowa. Oni tedy czekali na was w nocy u Zakrystyjana. Czekają, czekają, nie widać nikogo. Bierze ich impaciencya, wychodzą na drogę, nasłuchują czy kto nie jedzie? Aż i jedzie, a nawet pędzi, leci. Patrzą: koń Pana Kaźmiérza, ale cóż? Sam, bez jeźdźca, leci rozhukany, jak waryat. Ledwie go potrafili przyłapać, i zaraz pomyśleli co musiała z wami stać się jakaś fatalność. Siedli tedy na koń wszyscy, wzięli chłopów ze somsiedztwa, wzięli téż i nosze co są w klasztornym szpitaliku; jadą tedy ku miastu, a nasłuchują czy się kto gdzie nie bije, a patrzą czy gdzie niema zwłoków? Aż patrzą, a tu na drodze leży Pan Kaźmiérz zastrzelon. Im takoż się zdało, że to już na śmierć. A wszelako, jak zaczęli go wodą pstrykać, a na noszach układać, tak ten w jęk. Tedy obaczyli że dusza jeszcze się kołacze. Bez całą drogę to jęczał, to znowu mglał, aż rankiem są w Oliwie. A tam właśnie świéce na ołtarzu już się palą, a Ociec Celestyn kładzie stułę aby wam dawać szlub. A tu Pana Młodego wnoszą jakoby na marach. Tedy lamentują. Ale Ociec Błażej to wielki medyk, ten wziął Pana Kaźmiérza do swojéj komórki, a tam jak zaczął obmywać, obmacywać i świdrować, tak i wyjął oną paskudną kulę.
— Co? Wyjął! I ona go tam wewnątrz nie popsowała?
— Trocha, wszelako nie na śmierć, bo nie poszła durch bez piersi, jeno jakoś boczkiem, tak co między żebrami gdzieś utknęła. Ociec Błażéj powieda co wszystko w nim całe, jeno się tam trocha krwie natoczyło, i boi się jakowejś inflammacyi, ale powieda, niech jeno chory spokojnie poleży miesiączek abo dwa, to potém pójdzie do szlubu zdrów jak rydz.
— Ach, miesiączek abo dwa! Toż wieki! A jak przyjdzie owa inflammacya?
— E..... nie przyjdzie, ale na to aby nie przyszła, trza choremu — jako mówi Ociec Błażej — wielkiego silencium i wesołéj myśli. Nie pozwala nawet aby go ruszono z łoża. My tedy z Panem Oberszterem uradzili tak: że on ostanie się w klasztorze, ale że to będzie wielki sekret, i że będzie poczytan za umarłego. My będziemy po nim płakały, i Ofiicyjery będą płakały.
— Czemu to ma być sekret?
— Bo jakby Pan Schultz wiedział że on żyw, toby ciebie zamknął nie tu w téj komorze, ale w jakowym lochu, abo jeszcze by co tchu sprowadził Ministra, i jutro przez gwałt cię wziął za żonę.
— Jakto? Więc on jeszcze chce mię za żonę? A toż to człek bez nijakiéj hambicyi. Żeby tak odemnie kawaler precz uciekał, to jabym już sto razy powiedziała: Bierz cię licho!
— A tak, my takie. Ale u mężczyznów rzecz inaksza. To sobie Wacpanna zapamiętaj, że chłop na podwikę, jak myśliwiec na zwierzynę; im ona więcéj ucieka, tém on łapczywszy na nią. I nie koniecznie dla onéj zwierzyny, jeno dla saméj wojny. Nieraz widzi się wielkiego pana, ba! i króla, co goni za lichą sarną, abo się boryka z niedźwiedziem. Wszakci jemu nie chodzi o pieczyste ni futro, mógłby posłać swoje strzelce i mieć i to i to, jeno jemu chodzi o batalię i o wiktoryę. Oni wszystkie takie. Nawet i ten twój Pan Kaźmiérz, czyby on się tak palił, gdyby niemiał tyle trudnościów? Ale temu dyskursowi dajmy pokój, bo jako widzę już u Wacpanny znowu płacz bliski. Pogadajmy jeno, co trza robić.
— Tak, właśnie. Co ja mam nieszczęśliwa teraz robić.
— Nic, jeno dyplomatyzować. Ja będę trzymała Pana Schultza w téj perswazyi, jako Wacpanna straciwszy swego chłopca, dasz się powoli namówić na stateczniejszy związek. Ty tedy opłakuj sobie Pana Kaźmiérza, dosyć głośno, aby wierzył że tamten zabit, a znów nie tak strasznie głośno aby go irrytować. I namyślaj się i odmyślaj, stukaj w paluszki, jak to zwykle dziewka co się droży ze swoją personą, i tak ciągnij od niedzieli do niedzieli, byle przeczekać.
— Dobrze. A potém, co?
— No potém, jak Pan Kaźmiérz wyzdrowieje, to się pobierzecie.
— Jakim sposobem? Znów uciekać? A nuż się znowu nie uda?
— Oho ho! Niby to niéma stu sposobów? Mamy czas do medytacyi. Nie bój się Wacpanna, już moja w tém głowa.
— Złota głowa i złote serce u Wacpani, Dobrodziki mojéj. Czémże ja to odpłacę?
— A po co płacić? Małoż to dla mnie delicyi w cudzych szczęśliwościach? Tedy wszystko będzie dobrze. Jeno teraz mi się Wacpanna kapeczkę ogarnij, bo wyglądasz jak półtora nieszczęścia.
— Cóż chcesz Wacpani? Jak mię Pan Majster w nocy, prosto z konia cisnął tu na ziemię, tak i ostałam do téj chwili w czystéj desperacyi.
— Pojrzyj-no jeno Wacpanna w lusterko, czyś ty nie podobna do upiora, co póty krew chlupał, aż cały poczerwieniał?
Panienka zerwała się z kobierca, i stanęła przed ośmiokątném weneckiém zwierciadłem, którego kryształowe ramy świeciły na ścianie tysiącami gwiazdek.
— O la Boga! — Zawołała. — Jakoweż ze mnie straszydło!
Skoczyła do nizkiéj półki, gdzie migotała srebrna miednica z nalewką, zaczęła obmywać twarz i ręce, obmuskiwać roztargane włosy, i z tą młodocianą rzutkością, co w jednéj chwili przechodzi od bólu do wesela, to podskakiwała, to pośpiewywała, powtarzając:
— Kiej Pan Kaźmiérz żyw, to trza być jeszcze do ludzi podobną.
Pani Flora, która siadła tymczasem na krześle, przestrzegała:
— Jeno bez tych przyśpiewków i jubilacyi; nie przepominaj Wacpanna że Pan Kaźmiérz zabit, i że masz po nim płakać.
— A prawda, prawda, trza płakać, acz się już i niechce. No, a tera i sukienczynę zwlekę, bo ta krew już mi cuchnie do mdłości. Wiész Wacpani, ten mętlik; już się na nic nie zda, chyba na fartuchy dla Miny. Mała szkoda, feralna to była szatka. No, a z téj krézeczki to już jeno strzępki.
— Musiał cię porządnie Pan Rajca natargać.....
— O joj ! Okrutnie. Jużem się dławiła jako ten wisielec. Żeby kréza nie była prysła, to byłby mię zadusił na śmierć.
Hedwiga rozpowiadała to wszystko z życiem, wpół ze śmiechem, ale tu nagle syknęła, rękę zacisnęła na piersiach, i głos jéj znowu zrobił się płaczliwy.
— Matko Najświętsza! A to nieszczęście!
— Co znowu się stało?
— Mój Szkaplirz! Mój kochany Szkaplirz!
— Zepsował się?
— A jakoż? Pan Majster go zepsował. Widno, jak ciągnął za krézę, tak i sznurka naderwał, i cały Szkaplirz rozlazł się w kawałki. Boże mój, co ja tera zrobię?
— Pokaż-no Wacpanna, może się jeszcze da naprawić? No, i cóż tak wielkiego? Rozpłatały się dwie połowiczki. Zeszyjesz je ładnie, nowy sznurek dasz, i będzie.
— Tak, ale to już będzie nie ten sam sznurek. A jam zawsze go tak pilnowała jak oka w głowie. Taka wielka świętość! Jedyna rzecz co mi ostała z dawnych czasów, i to mi zepsowali! O patrz Wacpani, i modlitewka stamtąd się wypsnęła.
To mówiąc, Hedwiga ostrożnie rozwijała zżółkłą, w kilkoro złożoną karteczkę. Jeszcze nie zdążyła całéj rozwinąć, gdy drugi papiérek wypadł z niéj na podłogę.
— A to co? I druga modlitewka? Nigdym nie śmiała rozparać tego ni zaglądać, ale kiedy samo się roztworzyło, to téż obaczę co w takim Szkaplirzu piszą? Ta pierwsza..... łacina..... to nie dla mnie. A druga?
Mówiąc to, podniosła i rozwinęła drugi papiérek.
— Tu coś po naszemu napisano. Co to jest?
I stanąwszy w pasie światła bijącym od okna, przebiegała kilkakrotnie oczami wyblakłe znaki pisma.
Podczas tego czytania, twarz jéj zaczęła się mienić — ręce opadły jak bezwładne — oczy rozwarły się w ogromne koła.
— Jezus Maryja! — Zawołała. — Co ja tu nalazłam!
— Co takiego? Co się z Wacpanną dzieje?
— Czytaj Wacpani..... Masz.....
Pani Flora wzięła papiérek, i chcąc głośno przeczytać, już otwierała usta, gdy Hedwiga chwyciła ją za ramię.
— Cicho..... cicho..... — Szepnęła. — Czytaj to jeno dla siebie, aby kto nie posłyszał.....
Pani Flora zaczęła wzrokiem przebiegać pismo, i wnet i na jéj twarzy odmalowało się wielkie wzruszenie. Podniosła ku Hedwidze oczy zdumione, i jakby nieśmiałe.
— A to dopiero odkrycie! — Rzekła. — Po prostu, cudowne.
Hedwiga nagle spoważniała. Zwinęła napowrót ów papiérek, i nabożnie do ust go przycisnęła.
— Mój Boże! Tylem lat nosiła on Szkaplirz, i anim wiedziała co mam!
Potém zapadła w głębokie zamyślenie.
— Powiédz Wacpani, co z tém robić?
Pani Flora także się zamyśliła.
— Ja, — rzekła po chwili z niejakiém wahaniem — żebym tak była Wacpanną, tobym tego Panu Schultzowi nie pokazowała.
— I mnie się toż samo widzi. Żeby tak żyła Pani Dorota, o! tobym pokazała, ale tera inaksza rzecz....
— Tak właśnie. On gotów by Wacpannie taki skarb zabrać, i nie oddać jeno za twardemi kondycyami, abo i spaliłby onę kartkę, aby na zawdy ostać się jedynym Wacpanny seniorem.
— Więc tedy co robić? Bo cóś trza przecie zrobić. Ja licha dziewczyna, i jeszcze we więzieniu, co ja poradzę? Wacpani takoż, jeno białogłowa. Tu trza nam człeka łepskiego i przywiązałego, coby pojachał, szukał, weryfikował.
Ach, żeby Pan Kaźmiérz był przy zdrowiu.....
— Tak, ale nie jest przy zdrowiu, i nie zara będzie. A to rzecz pilna, pilniejsza nad wszelakie jensze.
I obie długo zamieniały spojrzenia pełne troski. Nagle Hedwiga uderzyła się ręką po czole.
— Już mam! Ociec Damian! To człek mądry i dla mnie przyjaźliwy. Poproszę go wedle spowiedzi. A potém pokażę mu ten papiérek. Jeśli kto pod słońcem, to chyba on, poradzi co tu robić.
— Niebieską inspiracyę Pan Bóg zesłał Wacpannie. Powiem ja Panu Majstrowi, jako Wacpanna w swojéj dezolacyi chcesz się pokonsolować spowiedzią. Tegoć on chyba nam nie zrekuzuje. Ale schowaj Wacpanna głęboko ten dokument, boć to nad wszelakie złota i karbunkuły.
Hedwiga oddarła kawałek od poszarpané krézy, włożyła weń płatki Szkaplerza i obie karteczki, wszystko sznurkiem obwiązała, i nadziawszy nową suknię, za stanik wsunęła.
Już téż i czas naglił. Za drzwiami odzywały się coraz głośniejsze stąpania i krząkania. Pani Flora zapukała, Majster ją wnet wypuścił, i zapytał:
— No, cóż tedy?
— A no, cóż? Nieźle mi się pofortuniło. Zeszłam ją na podłodze. Wiła się tam jako ten wąż, a szlochała jako bóbr. A tera już chodzi, oczy otarła, włosy przymusknęła, szatki odmieniła, można choć trocha z nią pogadać. Niech się wywzdycha, to i przyjdzie myśl pogodniejsza, jeno trza jéj obrachunek zrobić ze sumnieniem, i w nabożeństwie się odrodzić. Takoż ona i chce, i prosi aby jéj sprowadzić spowiednika.
Majster zmarszczył brwi.
— Kogo? Onego Dominikana, co to taki mądral? Hm..... a jak mi dziewkę jeszcze gorzéj nabuntuje?
— Nie gadaj tak Waszeć. Xiądz zawdy napędza do pokory i do posłuszeństwa. On lepiéj jéj nakiwa niźli Waszeć sam.
— Wymyśl Wacpani co jenszego. Ja już tych mnichów dosyćem w domu miał.
— Nie wymyślę nic lepszego. Nie kontruj Waszeć, bo sam sobie psowasz jenteres. Niektóra białogłowa nikogo nie posłucha, ni oćca ni matki, ni męża ni Pana Boga, a xiędza posłucha.
— To chyba tak u was, bo u nas Luteranów to inaczéj.
— A ma się rozumieć, że inaczéj. Wasze Ministry boją się własnych żon, to już i nie umieją rozkazować żadnéj białogłowie.
— Ha no! Kiedy tak, to już go tam Wacpani sprowadź, ale jak będzie źle, to na Wacpanią spadnie respons.
— Dobrze, dobrze, responduję. — Odparła wdowa żwawo, i zabierała się do wyjścia, gdy z dołu po schodach zatętniło zbliżanie się kilku osób.
Naprzód szedł Kornelius, ponurszy niż kiedykolwiek. Za nim ślusarz, z pękiem prętów żelaznych w jedném ręku, z różnemi narzędziami w drugiém. Za niemi szła Mina, bardziéj niż kiedykolwiek przerażona.
— To wedle onych kratów. — Rzekł Kornelius.
— A dobrze. Pokaż mu jak ma robić, a pilnuj tam, i ty Mina pilnuj, aby frajlein znowu się gdzie nie podziała.
Mówiąc to, po raz drugi klucz z kieszeni wydobył, i Korneliusowi go wręczył.
Ale zaledwie tych troje weszło do pokoju uwięzionéj, wnet ozwał się ztamtąd głos Hedwigi, tak mocny i rozkazujący, jakiego Pani Flora nigdy jeszcze u niéj nie słyszała.
Po chwili, drzwi rozwarły się z trzaskiem, wyleciał z nich Kornelius blady i pomieszany, a Hedwiga stanąwszy na progu, z wyciągniętą ręką wołała:
— Precz ztąd, Czeladniku! Jako to ty śmiesz wchodzić do panieńskiéj komory? Precz z moich oczu, ty zbóju, ty podły tchórzu, co ludzie napastowasz pokryjomu! Co strzelasz na nich z tyłu!
Kornelius obrócił się ku niéj zzieleniały, i wycedził przez zaciśnięte zęby:
— A jakoż to ja miał strzelać inaczéj, kiedy z przodu Wacpannaś go zasłaniała swoją personą? Byłby ja i Wacpannę przestrzelił.
— A to byłbyś dobrze uczynił. Jużbym na twoją szpetną figurę nie patrzała.
To mówiąc, ręką wciąż wyciągniętą wskazywała mu schody, a gniew jej tak przeraził Korneliusa, że chwycił się oburącz za głowę, i zaczął na dół uciekać, wołając:
— Już ja zgubion u niéj na zawdy! Na zawdy!

Ona tymczasem, podniosła oczy żałosne ale złagodniałe na zdumionego Majstra, i kłoniąc mu się do kolan, mówiła:
— Panie ociec..... panie ociec.....
Majster przygryzł sobie usta.
— Po co to gadać? Wiész przecie frajlein jako ja tobie nie ociec.
— Ja niechcę tego wiedziéć, i będę zawdy respektować Pana Majstra jakoby oćca, boć Waszeć mi był przez mędel lat benefactorem. Persekwuj mię Waszeć ile chcesz, bij mię nawet jeśli ci to miło, wszystko przeniosę bez sarkania, jeno mi za dozorcę wieży nie dawaj onego pachołka, bo takich despektów ja już nie przeniosę.
To rzekłszy, wypchnęła Minę i ślusarza, i drzwi za sobą zatrzasnęła.

Pan Majster zdumiony milczał, tymczasem Pani Flora wciągnąwszy go do przeciwległéj komnaty, mówiła natarczywie:
— A co? Jak z Waszecią zpokorniała? Jak się pięknie zasubmitowała? Dajże już Waszeć pokój tym głupim kratom i tyraniom. Do kogo już ona teraz ma uciekać, kiedy tamten zabit? I po co złe języki budzić? Już i tak całe miasto krzyczy na Pana Konzula, że katujesz dziewczynę.
— A niech sobie krzyczy. Co mi to szkodzi?
— Oj, szkodzi! A jakby się Waszeci zachciało wyjść na Burgemeistra, to wszystkie Katoliki przypomną te excessa, i zakrakają Waszeciną elekcyę.



Majster, zachwiany wymową Pani Flory, wychylił głowę na korytarz, i kilku słowami odprawił ślusarza. Gdy napowrót ku niéj się obrócił, wdowa patrzyła na niego z czarowną czułością.
— Waszeć — rzekła — masz serce wspaniałe jako lew. Kiedy tak, to ja dla Waszeci jeszcze cóś lepszego zrobię. Po tém wszystkiém co tu przypadło, już nie godzi się aby dziewczyna mieszkała pod jednym dachem z Waszecią, dopóka się nie pobierzecie. Ja tedy ją wezmę do mojéj kamieniczki, na mój respons. Niech tam siedzi aż do szlubu.
Ale tu Pan Majster gwałtownie się ofuknął:
— O! Co to, to nein! Nein! I nein!
Pani Flora spuściła oczy, i ciągnęła jakby z wahaniem:
— Ha! Kiedy Waszeć sam tego chcesz, to już ja muszę z siebie uczynić wiktymę. Tedy ja tu się zaintromituję, i będę z Hedwigą siedziała w jednemże więzieniu.
— Jakto, Wacpani w moim domu będziesz? Wielce ja będę ukontentowan, jeno.....
— Niema nijakiego jeno. Jak ja tu się wprowadzę, to każden sobie powie: «Juścić pod ućciwemi oczami Flory Korwiczkowéj, niemogą siéj tam dziać żadne katostwa ni zdrożnoście.» Tak tedy będzie salwowan i onor Waszecin i modestya Hedwigi. Prawda że za to, ja popadnę pod ludzkie kalumnie.....
— A to z jakiéj racyi?
— A jakże chcesz Waszeć? Wdowa co mieszka u wdowca..... to woda na młyn kalumniatorów. Ale ja, niechcę myśléć o mojéj personie..... Taka już moja natura. Niewiasta się sakryfikuje, dla tego kogo miłuje.
Tu Pani Flora cisnęła Majstrowi upajające spojrzenie.
— Tera tedy — rzekła — lecę jeno po Xiędza Damiana, potém przynoszę mój węzełek, i nie ruszę się ztąd aż do szlubu.
To rzekłszy, zbiegła ze schodów, a zbiegając, tak w duszy kończyła swoją przemowę:
— Powiedziałam, jako nie wyjdę ztąd aż do szlubu, ale niepowiedziałam do czyjego szlubu. Już on teraz mój, to pewne jak Amen w pacirzu. Niechno ja miesiączek abo dwa z nim podyszkuruję, a niechno mu na obiadki narobię codzień konfektów i pasztetków, to dziad wleci w sidło jako ptak. A godny to mąż! Co za kamienica! Dla mnie na małżonka unikat. Co za szafy! Co za makaty! A te przebindy i alszbanty! Będę ich miała ile się żywnie zachce. A przytém jest i Panem Rajcą. A za czasem ja go wyforuję i na Burgemeistra. Bo ja muszę być panią Burmistrzową, tak czy owak, a muszę.
W tych myślach, Pani Flora wyszła z Bursztynowego Domu, i skierowała się ku Dominikanom.



Przez ten czas, Pan Majster, zamknąwszy znów na klucz Hedwigę, stał jeszcze nieco w korytarzu, gdzie sobie rozważał ostatnie spojrzenia i słowa Pani Flory.
— Osobliwsza frau! — Powtarzał. — Dla kogo się to ona sakryfikuje, i kogo to ona miłuje? Hedwigę? Czy mnie? Oj, coś mi się widzi, że nie Hedwigę. Fenomen z téj niewiasty! Dalibóg, żeby nie było Hedwigi, tobym ją zara wziął za żonę, bo to i buzia kieby roza, i szyjka cygnusowa. i gospodyni excellentna, i rozumu jak u siedmiu Panów Radnych. Ale Hedwigi nie rzucę, choćby jeno dla tego aby na swojém postawić, i dla tego aby ludzie nie drwili, że mała mödchen dała mi odkosza. A przytém i to bestyjka cudna.

Tak rozmyślając, spoglądał kolejno, to na drzwi od panieńskiego pokoju, to na schody któremi zeszła Pani Flora, i już wrócił do swojéj komnaty, już sobie znowu piwa dolewał do szklenicy, a jeszcze wahał się, która z nich godniejsza jest affektu?
— Rób co chcesz, — medytował — zawsze źle. Weź tę, będzie żal tamtéj. Weź tamtę, będzie żal téj. Żeby to tak można..... A no cóż, kiedy niemożna..... Niewolno! Hm..... Na ten raz, szkoda że ja nie Turek.









  1. Fersztat, fursztat, materja jedwabna, snać wzorzysta. I pół-fursztat bywał..... Robiły je kobiety dziełemtkackiém na krosnach, wyobrażając przedmiot jaki dobrany.» Tamże Str. 122.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.