Panienka z okienka/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panienka z okienka |
Wydawca | Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak, — ale wszelka Miłość ma skrzydła.
Jednakże, w najszaleńszym pędzie jazdy, wśród najzawrotniejszych uściśnień i upojeń, Panu Kaźmiérzowi ciągle przez głowę przelatywało niespokojne pytanie:
— Czemu ten Maciek nas nie dopadł? Czasu miał po uszy. Ceregielowali my się tak długo wedle bramy. Czy tam się co stało, czy co?
Istotnie, Maciek miał czasu bardzo dosyć na spełnienie pańskich rozkazów. To tylko nieszczęście, że był «maćkiem.»
Jak widzieliśmy, podczas nadpowietrznéj podróży młodych państwa, z serdecznego strachu o nich, zamknął oczy. Gdy je otworzył, już Kaźmiérz i Hedwiga zbiegali z tarasu.
Wtedy wzięły go nowe o nich strachy. A nuż Ollender będzie wracał, i wlézie im w drogę? A nuż Kuba Grubasek? Czy oni téż dobrną do gospody?
Dręczony niepokojem, położył brodę w kamienném wyżłobieniu pomiędzy esami, wybałuszył oczy, i śledził ich ucieczkę. Ile razy nikli mu w czarnych smugach cienia, serce mu biło młotem. Ile razy wynurzyli się na światło, podrygiwał radośnie i powtarzał:
— O!.... Som jesce, som!
Nakoniec, przepadli w czarném zagłębieniu. Trwoga dech mu zaparła. Po chwili, usłyszał tętent, który w niezmiernéj ciszy nocnéj wyraźnie go dochodził. Potém dostrzegł nawet coś pędzącego po dalszych ulicach, bardzo żywo xiężycem oświéconych. Ów cienik ruchomy, najprzód wielkości grochu, malał na ziarnko pieprzu, potém na ziarnko maku, aż znikł zupełnie, tylko jeszcze suche tętnienie podków, dzwoniło czas jakiś w niewidzialnéj dali.
Podniósł ręce, i mówił radośnie:
— Chwałaz Ci. Panie Boze! Pojachali scęśliwie! No, takiego mądrego pona jak mój, chyba niéma na świecie.
Nagle chwycił się za głowę:
— O la Boga! A dyć to i ja mam jachać? A pon kazał wyhissować on śnor. Zagapił ja się trocha. E! Jeśceć ich dogunię. Jeno pociągnąć, i tyla.
Jedną ręką chwycił się za murek, drugą rękę spuścił aż pod smoczą szyję, i zaczął linę ku sobie pociągać. Z początku szła bardzo łatwo. Nagle się zatrzymała.
— Co u licha? — Szeptał. — Cy się tam zahacyła w onym zielaznym płotku? Ciągnę i ciągnę, i nic. Chyba jom urwać, abo co?
I targnął linę z całéj siły. Ale wtedy uczuł coś dziwnego. Ile razy ją pociągnął w górę, tyle razy jakaś niewidzialna siła pociągała ją na dół.
— Cy to cary? Cy tam ją kto tsyma?
I wysunął głowę jak najniżéj, aby dojrzeć co się dzieje na ganku.
— Jezu Maryja! A dyć tsyma! Stoi tam cłek jakowyś, abo ino bies..... boć którendyz by zywy cłek tu psysed?
Mylił się on we wszystkich przypuszczeniach. Nie były to czary — nie był to bies — był to po prostu Kornelius, który obszedłszy kilka ulic, wrócił od strony przeciwnéj, co sprawiło że nie spotkał uciekających. Podczas gdy Maciek zagapiony, spoglądał za niemi gdzieś w dalekość, i on sobie najspokojniéj wszedł na ganek, zajął swoje «Kornelius - ruhe», i czekając aż Mina go zawoła, smutnie zapatrzył się w niebo.
Po chwili, przetarł oczy..... Jakaś kresa czarna przesłaniała mu sam środek tarczy xiezycowéj. Przetarcie oczu nie pomogło. Spojrzał baczniéj, zdziwił się niezmiernie — krésa ta ciągnęła się od tarasu aż do samego dachu. Z początku nieruchoma, nagle zadrgała, i zaczęła iść w górę. Wtedy zrozumiał że to nie jest żadne przywidzenie — dał dwa susy — chwycił linę oburącz — przytrzymał ją — podniósł głowę — a gdy nad smokiem zobaczył migocącą rękę, zaczął krzyczeć z całych potężnych piersi:
— Złodziéj! Mina, jesteś tam? Kuba, do mnie! Łapaj złodzieja! Stróże! Hej! A ty łotrze, zejdź-no mi tu zaraz!
I pod wpływem téj przyrodzonéj skłonności, co we wszelkiém uniesieniu każe nam wracać do rodzinnéj mowy, zaczął po holendersku kląć na czém świat stoi.
Ale i Maćka wzięły złości.
— Nie dam ja się tobie, Miemce jakiś! — Powtarzał, i linę precz do siebie ciągnął.
Wkrótce téż, nie z nim jednym już miał do czynienia.
Najpierwsza Mina, przerażona krzykiem Korneliusa, ukazała się we drzwiach, ze świécą w ręku.
Zaraz potém przypadł i Kuba Grubasek. Musiał on być gdzieś niedaleko, pewnie spał już sobie na wygodnéj ławie jakiegoś tarasu. Zaskoczony w tém niezupełnie sumienném spełnianiu swoich obowiązków, tém żywszą teraz chciał okazać gorliwość; nietylko więc pochwycił linę, ale zaczął się po niéj wspinać, co przy jego pękatéj tuszy zdawało się niełatwém. Ale Grubasek, choć grubasek, miał dużo kociego przyrodzenia, i mimo wstrząśnień liny, okręcał się coraz wyżéj, wołając swoim śpiewackim, przeciąganym głosem:
— Poczekaj złodzieju, dam ja tobie! Poczekaj!
Nadbiegł i drugi Stróż nocny, kościsty a wysoki Łukasz trębacz, o wiśniowym ubiorze i uroczystéj postawie. Ten, nie piął się na linę, ale podniesionym berdyszem groził owéj ręce wystającéj z dachu, i starał się utrzymać porządek między publicznością, któréj coraz więcéj przybywało. W sąsiednich domach, okna się otwierały z brzękiem, widać w nich było głowy niewiast, obrurkowane w białe nocne czépki, wodzące przestraszonemi oczami. Na ganki wysypywała się służba w pół odziana, za nią panowie gospodarze wychodzili w szlafmycach, z kijem w ręku, pytając niecierpliwie:
— Co to takiego? Co się stało?
Jedni odpowiadali:
— Gore!
I głos ten leciał z ust do ust, szerząc niezmierną trwogę.
Drudzy uspakajali:
— Ale gdzież tam! To nic, — jeno ktoś zabit.
Inni znów przeczyli:
— Nie zabit, jeno zrabowan. Cały Dom Bursztynowy obrabowan.
Wśród téj bieganiny i krzyków, ukazał się Majster Johann. Wyszedł, więcéj zdziwiony niżeli strwożony, a rozejrzawszy się w sprawie, zaczął wołać na drapiącego się wciąż pod górę Kubę:
— Zleź-że mi zara. Tamtędy go nigdy nie dostaniesz.. Niech mi kto na dach pójdzie, to lepiéj. Hej chłopcy, skoczcie co tchu!
— Ja go tam wytropię! — Krzyknął Kornelius, i wpadł do sieni, a za nim chłopcy czeladni puścili się hurmem, radzi że taka zabawa im się trafia.
Grubasek nie dał się przekonać, ale wciąż wisiał u liny, a widzowie zgromadzeni na przeciwległych gankach, zachęcali go wykrzykami:
— O! Jest!... Widać mu głowę! O..... Teraz ręką macha! Śmiało Kuba, łapaj!
Majster, zapatrzony także w górę, powtarzał ciągle:
— Ale czego ten człek tam chciał?
— A no czegóż? — Odpowiadano w koło. — Wié że skarby są u Waszeci, chciał wléźć. Niemógł drzwiami, to jakowém oknem.
— Aleć łacniéj mu było z beischlagu, po drabce, niż tamtędy na złamanie karku?
Nagle, uderzył się w czoło.
— Herr Gott! — Wykrzyknął. — Czy to nie po nią? E! Niepodobna rzecz... a wszelako...
Tu wyrwał świécę z rąk Miny, rzucił się do sieni, i zaczął pędzić po schodach z takim gwałtem, że na ulicy słyszano jak stopnie pod nim dudniały.
Tymczasem Fruzia, wysłana przez wystraszoną Panią Florę, czyniła nadludzkie wysiłki ażeby odwołać Maćka. Najprzód wysunęła się do pasa po-nad klapę, ale gdy ztamtąd było jéj za daleko, wyskoczyła na dach wdowiego domu, wbiegła na drabinkę, i wytknąwszy głowę, szeptała:
— Pst! Pst! Maciek! A ty głuptasie, słysz-że!
Maciek, oparty o komin, z całych sił przytrzymywał linę, która pod ciężarem Grubaska, wysuwała mu się nieustannie, a tak był zacietrzewiony tą robotą, że nie zaraz usłyszał wezwanie.
Nakoniec odwrócił głowę.
— Cego?
— A no, chodź-że!
— Niemogę. Pon kazał wyhissować śnor
— Ależ, ty ośle jakiś, po cóż to pan kazał? Po to, aby nikt liny nie obaczył. A jak raz obaczyli, to już przepadło.
Maciek otworzył wyłupiaste oczy.
— A dyć to prowda.
— Puść-że ją do licha, i uciekaj!
— A jakoz ja pona dogunię, kiej ulica pełniusieńka narodu?
— A już nie o gonienie tera rzecz, jeno trza im się wypsnąć. Już ja cię tak dobrze schowam tu w mojéj komórce, że i sam kat cię nie wynajdzie. Puść, i zmykaj, bo jak cię złapią a wezmą na pytki, to ci będzie ciepło.
Maciek zrozumiał nakoniec rozpaczliwość swego położenia. Choć żal mu było ustępować z pola walki, roztworzył ręce, i wnet na ulicy rozległy się ogromne śmiechy. Lina, niespodzianie puszczona, obsunęła się warcząc, i Kuba chlupnął o taras całym ciężarem swojéj pulchnéj osoby.
Przygoda ta jednak nie ochłodziła jego żarliwości. Owszem, zawołał:
— A widzita! Już łotr się mnie boi, kiej puścił. Ale ja go nie puszczę. Gdzie mój bieret? Hej, dawajta mój bieret!
Podano mu szafirowy beret jaki zgubił w upadku. Nadział go z fantazją na ucho, i znów zaczął piąć się pod górę, wygłaszając przechwałki:
— Oho! Nim tamci na dach wylézą, ja go tędy przycapnę. Abo to ja raz już wyłapywał złodzieje?
Ale Maćka już nie było na dachu. Fruzia co żywo go zepchnęła, drabinkę mu rzuciła, sama téż wnet znikła, i klapę zatarasowała za sobą na wewnętrzne haki; w domu bowiem tak porządnickiéj, a razem i tak lękliwéj osoby, jaką była samotna wdowa, wszelkie wejścia i otwory miały szczelne zamknięcie.
Już téż był i czas na ucieczkę.
Właśnie Kornelius i chłopcy czeladni wynurzyli się z innéj klapy, wyciętéj w dachu Bursztynowego Domu.
Ukazanie się ich na wysokościach, zostało przywitane z ulicy wielkim okrzykiem tryumfu.
Kuba tylko jeden zmartwił się ich wtargnięciem na plac boju, gdzie koniecznie chciał dotrzéć pierwszy. W obec Gracji, zdumionych jego widokiem, zawisł na wpół drogi w powietrzu, namyślając się, czy daléj ma pokazywać, jak jest nieustraszenie wiernym swojemu powołaniu, czy téż może już drugim ustąpić wieńca zwycięzkiego?
W téj niepewności, krzyczał:
— A cóż? Macie go tam?
Kornelius i chłopcy, biegali po tętniącym dachu, jakby oparzeni. Zaglądali w kominy, niéma nic. Rzucali okiem na sąsiednie dachy, (oba dużo niższe,) a nie widząc tam ani drabin, ani żadnych śladów ucieczki, zachodzili w głowę gdzie się podział ów niepochwytny złoczyńca? Kornelius przesunął szyję między zakrętami dwóch esów, i pytał:
— Czy zlazł po linie? Bo tutaj go niéma.
Pomiędzy publicznością powstał śmiech szalony. Coraz więcéj świéc latało w oknach, coraz więcéj ludzi tłoczyło się na gankach, podziwiając przemyślność złodzieja.
Ale nagle, w tę wesołość uderzył istny piorun.
Majster wyleciał z domu jakby warjat. Trzymał się za głowę i krzyczał:
— Hedwiga! Hedwiga! Wziął mi Hedwigę! To on! On!..... Ja wiem kto!
Mina, cała drżąca, przystąpiła:
— Herr Meister, nie może to być. Jam sama drzwi zamknęła.
— Głupiaś babo. Nie drzwiami ona wyszła, jeno tamtędy.
Tu pokazał małe okrągłe okienko.
Na te słowa, wszyscy zadarli głowę. Powstał jeden okrzyk podziwu.
— O o o!... Tamtędy? Jakoż to może być? Taką małą dziurką? A toż chyba czary?
Co prawda, widziany z dołu, i przy niepewném xięźycowém świetle, kamienny pierścień wydawał się jeszcze nierównie mniejszym niżeli był w istocie.
W téj chwili przyciszonego zdumienia, rozwarły się drzwi sąsiednie; wybiegła z nich Pani Flora, cała w bieliźnie, z rozpuszczonemi włosami, jak osoba ze snu wyrwana. Toczyła błędnym wzrokiem i pytała:
— Co to? Napaść? Ogień? Co?
Majster Johann przechylił się z jednego tarasu na drugi.
— Nieszczęście. — Rzekł. — Hedwigé mi porwał. Niéma jéj.
— Co gadasz Waszeć? Wszakeś sam ją zamknął? Którędy?
— Którędy! Którędy! — Powtarzał z gniewném uniesieniem. — Wszyscy to samo! Którędy? A no, tamtędy!
Pani Flora podniosła niewinne oczy.
— Wolne żarty, Panie Rajco. A toć kobiéta nie węgórz. Jakżeby tam przeszła?
Sto głosów ją poparło.
— My téż to wszyscy gadamy.
— Gadajcie sobie, a ja co wiem, to wiem. Po co by ta lina wisiała? Hę?
W téj chwili Kornelius wypadł z domu wołając:
— Na dachu go niéma, to jakiś mądry złodziéj....
Pan Schultz położył mu rękę na ramieniu.
— Słuchaj, to nie prosty złodziéj. On wykradł — Hedwigę.
Kornelius chwycił się za włosy.
— Aha!... Wymówił przez zaciśnięte zęby. — To on! A gadałem! Jezuity porwały ją do klasztora.
— Bydlę z ciebie Kornelius. Wiem ja do jakiego to klasztora, wiem! Do Władysławowa.
Pani Flora struchlała. Dla odwrócenia uwagi Pana Majstra, zaczęła krzyczeć i mdleć.
Ale Majster ani zważał na nią. Chodził po ganku jak dziki zwierz po klatce, machając rękoma i bijąc się w czoło.
A ludzie pytali:
— Kto taki porwał? Czy ten młody, co to tu zawdy siedział na beischlagu? Ten od Wodnéj Armaty?
— Co? Ten cudny, z wąsikami? — Szeptały kobiety.
— A to chwat. — Półgłosem chwalili mężczyźni! — Ba! nie dziwota! Wolała młodego zucha, niż tego starego piérkosa.[1]
I nagle, prąd współczucia dla młodéj pary, przeszedł po całym tłumie.
Majster Johann uczuł to nieprzychylne dla siebie poruszenie. Wyciągnął pięść i zawołał:
— Herr Gott! Trzebaż coś robić! Niechże mi kto pomoże, bo tu nie kto pokrzywdzon, jeno ja!
Kuba się przybliżył:
— Panie Radny, ja puńdę, zadzwonię na kościele.
— A co mi po dzwonach? Dzwoń umarłemu. Dla mnie, czego trzeba, to konia!
Tu zbliżył się Kornelius.
— Panie Meister, u nas w Amsterdamie.....
— A bierz cię licho z twoim Amsterdamem! Co mi tu Amsterdam pomoże?
— A pomoże. Pan Meister powieda; «Trza cóś robić.» U nas w Amsterdamie, kiedy łotr porwie niewiastę, to go ludzie zaraz topią w kanale, jak szczenię.
— A dobrze, i ja go utopię, w Motławie, w morzu, we krwi, w czém chcesz, jeno mi go daj! Ha, jak go dostać? Żebym konia tylko miał, tobym go dogonił, choć on już daleko, za miastem! Dalibóg, dogonię!
Tu Pani Flora nagle wyszła z omdlenia, i ozwała się:
— Pleciesz Waszeć trzy po trzy. Jakoż on ma być za miastem, kiedy Bramy już dawno zaparte, a on tylko co umknął? Szukaj Waszeć, szukaj, ale w mieście.
— Prawdać to, wdowa dobrze gada. — Ozwały się różne głosy.
I Kornelius, w myśli zestawiwszy wspomnienia swojéj nocnéj przechadzki, poparł jéj zdanie.
— Tak. — Mówił. — Kiedy ów łotr uciekał, to właśnie grali na wieży. Przede graniem, liny tu nie było.
Pani Flora uradowała się niezmiernie tém poparciem, przychodzącém ze strony, zkąd najmniéj mogła się spodziewać pomocy, i już sądziła że jest bliską tryumfu.
Na nieszczęście, w téjże saméj chwili, Fruzia do niéj przypadła, i szepnęła jéj w ucho, głosem trzęsącym się od strachu:
— Pani... Pani... niech Pani wraca doma...
— Co znowu?
— Jakiś Drab Miejski wpadł do nas, i powieda że złodziéj pewnie w naszym domu się chowa.
— Co za Drab? Wszak widzisz, Kuba i Łukasz tu stoją.
— A ba! Żeby to który z naszych, tobym sobie dała z niemi radę, ale to jakiś Starszy, nieznajomy..... Chce nam cały dom przetrząsać, niby wedle naszéj przezpieczności.
— O, to źle... — Syknęła Pani Flora, i zwróciła się ku swoim drzwiom co żywo, nie bez żalu jednak, że niemogła do końca doprowadzić swojéj rozprawy z Panem Schultzem.
Ten, wcale nie dał się ztropić. Owszem, fukał coraz gwałtowniéj:
— Gadajcie wy co chcecie, a ja powtarzam: nie taki on głupi, aby miał nocować w mieście. Że Bramy zamknęli, to nie racya. Niby to nie można wejść w konszachty z bramiarzami? Niby to przekupnych ludzi mało? Ha no, co robić? Trza iść do którego Burgemeistra, prosić o konie i żołnierzy. Ale budzić, prosić, to rzecz długa. Żebym jeno miał konia! Dobrzy ludzie! Nie da mi tu kto konia? Wszakże je macie w podwórkach. Ja zapłacę, i grubo. Zmiłujcie się! Ja człek nieszczęśliwy!
Nikt się nie odezwał.
Gdyby w skargach i prośbach Majstra, była brzmiała boleść ojcowska, ta boleść co rozdziera wnętrzności, głos jego byłby niezawodnie porwał wszystkie serca. Ale tam brzmiała tylko zajadłość okradzionego, sknéry, i wściekłość pogardzonego zalotnika, dwie złości, na których upokorzenie ludzie radzi patrzą. To téż nikt nie odpowiedział. Niektórzy nawet uśmiéchali się złośliwie.
Jednakże, jakiś genjusz wrogi młodéj parze, musiał usłyszeć błagania Pana Schultza, bo ten jeszcze niezdążył ich powtórzyć, a już w pobliżu zadzwoniły podkowy, i nad głowami tłumu pokazało się kilku jeźdźców.
Byli to ci sami myśliwcy, dla których otwierano furtę Wysokiéj Bramy.
Nie wszyscy. Niektórzy podążyli w inną stronę miasta, furgon téż już był odprawiony. Tu, zbliżali się tylko dwaj Panowie z Senatu, Burmistrz Freimuth i Wójt Hans Hecker, którym droga do mieszkania, przez tę właśnie ulicę wypadała. Za niemi jechało pięciu ludzi ze służby.
Widząc tak niespodziane zbiegowisko, Pan Krzysztof Freimuth naciągnął brwi Jowiszowe, zatroskany wielce obawą, czy nowa jaka walka stronnictw nie zaburzyła miasta? Podniósł się na strzemionach, i krzyknął swoim burmistrzowskim głosem:
— Co to? Z drogi, ludzie! A co to się stało? Gdzie tu Stróże nocne?
Kuba i Łukasz ( przyskoczyli z obu stron do konia, i stali zatrwożeni, kręcąc birety w ręku.
Zanim się zdobyli na opowieść wypadku, Pan Majster wydał krzyk radosny, jak tonący który spostrzega deskę, zbiegł z tarasu, rzucił się ku jeźdźcom i wołał:
— Panie Burgemeister! Panie Wójcie! Pan Bóg was przysyła! Sprawiedliwości! Łotr mi wykradł Hedwigę! Moje dziecko! Moją pupilkę! Mój skarb! Panie Krystof! Panie Hans! Bądźcie mojemi zbawcami! Pomóżcie!
Tu jeden ze strzelców Burmistrzowych podjechał, i śmiejąc się od ucha do ucha, zawołał:
— A to pewnie ten kawalir, co my się na niego natknęli w saméj Hohe-Thor?
— Jaki kawaler? — Pytał Burmistrz.
— To Wasza Miłość nie widział? A to było pocieszne. Jeno roztworzyli całkie skrzydło we wrotach, wedle przepuszczenia wozu, a tu z Bramy leci cóś na nas kieby furyat. Jak się otarł kole mnie na moście, tak aż mu burka w bok furknęła, i ja wonczas obaczył, co na łęku ma dziewczyninę. Tedy ja musie w oczy roześmiał, o tak! A on nic, jeno zęboma na mnie zgrzytnął, płaszczysko nasunął, i kieby dyabeł jaki poleciał w pole het, a my się całą drogę naśmiali.
— Herr Gott! — Krzyczał Majster. — Oni się śmieją, a tu jest nieszczęście! Panie Krystofie! Sprawiedliwości! Miłosierdzia! Daj mi konia i ludzi! Każ otworzyć Bramę! Ja jeszcze ich dogonię!
Burmistrz Freimuth, który miał szczerą życzliwość dla Pana Rajcy Schultza, zabolał serdecznie nad jego nieszczęściem.
Ach czemuż tu w téj chwili nie było Pani Flory? Jéj głos, tak mile zawsze słuchany przez Pana Krzysztofa, byłby może zdołał udaremnić jego potężną pomoc. Ale przekorne losy chciały inaczéj. Przez nikogo niepowstrzymywany, Burmistrz odpowiedział bez namysłu:
— Zacny Panie Johann! Nietylko dam ci konia i ludzi, ale sam z tobą pojadę aż do Bramy, aby wam ją bez mitręgi otworzono. Pupilkę ci wykradli, powiedasz? A pfe! Niepozwolę ja na taką nieuczciwość. Hej! Dawaj tu który konia!
Słudzy się poruszyli, ale w tęż chwilę Hans Hecker, który swoją ryżą głowę krył dotąd za plecami Burmistrza, zeskoczył z siodła i zapraszał:
— Służę moim konikiem.... służę....
— A na czém Waszmość wrócisz doma?
— Ja? Na piechotkę.... mój dom tuż.... o dwa kroki....
Tak się tłumacząc, Pan Wójt, który nie lubił być zamieszanym w cudze biédy, zostawił konia i sługi na odczepkę, a sam sunął swoim łasiczym chodem, i niepostrzeżenie przepadł w tłumie.
Przez ten czas, Majster już dosiadał jego siwosza, i pędził jak szalony.
Burmistrz i służba za nim.
Jeden tylko Wójtowski strzelec, widząc umknięcie swego pana, wahał się w niepewności gdzie ma jechać, za nim? czy za tamtemi?
Kornelius przyskoczył do niego z roziskrzonym wzrokiem.
— Frycku! — Rzekł. — Daj mi twego konia.... na godzinę! I jeszcze cóś.... tę rusznicę! Ja ci duszę dam za to!
— Duszę jak duszę. — Odparł tamten. — Ale za rixdalla, to i oddam.
— Trzy dostaniesz, jutro, jak oświtnie, jeno dawaj! Czy nabita?
— Nabita. Masz, i siadaj.
Kornelius dosiadł konia, wziął rusznicę, i pognał za biegnącemi.
Dopędził ich pod sklepieniem Wysokiéj Bramy, w chwili gdy Burmistrz krzyczał:
— Hej! Bramę otwierać! To ja, Burgemeister Freimuth!
Na tak wszechwładny rozkaz, ruch wielki powstał między Strażnikami. Jedni biegli po klucze, inni wzięli się do spuszczania mostu; łańcuchy zaczęły w górze warczéć.
Przez tę chwilę oczekiwania, Burmistrz zagadnął dyszącego z niecierpliwości Majstra:
— Dotąd wszystko łatwo. Ale teraz, którędy Waszeć myślisz bieżéć? Dróg tu co niemiara.
— Ja? — Wybąknął tamten. — A juścić na Nowe Ogrody.
— Co? Tak bez namysłu? Na oślep? A jak oni inną drogą pojachali?
— Już ja keine gadanie wiem że nie inną, jeno tą.
— A to czemu?
— A gdzieby on ją chował, jak nie za fossami Władysławowa? I niech-no raz tam wjadzie, to już po niéj. Ale ja go dogonię! Odbiorę! Zabiję!
— Więc to człek rycerski?
— A ktoby jenszy? To ten hultaj od Wodnéj Armaty, co mi się w dom wkręcił, niby to jéj brat. Słuszny brat! Psu brat!
— Słuchaj Waszeć.... — Mówił Burmistrz głosem nagle zmienionym. — Jeśli to sprawa z rycerstwem Jego Królewskiéj Mości, to inaksza facyata rzeczy. Puścić was puszczę za Bramę, bom dał parol, ale pod kondycyą....
— Co znów zakondycye? — Ofuknął się Majster z wielką złością.
— Nie fukaj mi tu Waszeć, bo ja Burgemeister, ja responduję przed Królem za to co wy wszyscy wyrabiacie. Odbierz swoją pupilkę, to ci wolno — jeno nie wdawaj mi się w żadne zabijatyki — słyszysz Waszeć? W żadne! Już i tak dosyć na nas krakają, że w Gdańsku wieczne tumulty i bójki. Waszeć zrobisz burdę, a potém całe miasto będzie za nią skwiérczało.
— To Waszmość myślisz, co ten furyat ją odda bez bitwy, z pocałowaniém ręki? Nie znasz go Waszmość, to dyabeł nie człek!
— A niech sobie będzie i dyabeł, jak was sześciu czy siedmiu nasiądzie na jednego, to żeby i Samson, nie wytrzyma.
Rajca nic nie odrzekł, tylko gryzł wargi, a konia coraz mocniéj przypierał do furty.
Burmistrz niespokojny, obejrzał się na swoich ludzi.
— Słuchajcie! — Rzekł. — Tamtego żywcem brać! Taki mój ordynans, żywcem!
— A kiedyby się chciał bronić, to co? — Spytał Starszy Łowczy.
— To mu się odcinać, ale jeno tyle, aby was na śmierć nie zarąbał. A cynglów mi nie tykać, Boże broń! Związać i do miasta odstawić. Ale bez mordu, bo cała armja za nim stoi!
Potém, cichszym głosem, szepnął w ucho Łowczemu:
— A gdyby chciał umykać, to niech sobie umyka zdrów. Byleście panienkę odbili, to i dosyć.
Poczém, zakończył głośniéj:
— Zrozumieli wy?
— Zrozumieli. Stanie się wedle rozkazania. — Powtórzyli za Łowczym wszyscy.
Wszyscy, oprócz jednego Korneliusa, który na samym końcu jechał cicho, i pod szerokim giermakiem ukrywał ruszniczkę.
Już téż i most opadał, i furtę otwierano.
Majster pierwszy wyleciał. Za nim strzelcy, kolejką. Hollender zamykał pochód, i to w niejakiéj odległości.
Belki pod niemi zahuczały.
Gdy znikli za wysokim wałem, Burmistrz wydał ostatni rozkaz:
— Nie podnosić jeszcze mostu, hej! Czekać mi tu z kluczami, aż nazad przejadą!
Poczém, sam do miasta zawrócił, ale zatroskany, nierad że się wdał w tę sprawę, jechał wolno, ze spuszczoną głową.
Za to jego ludzie pędzili coraz szybciéj, porwani zawrotnym biegiem Pana Schultza, który leciał na wyścigi z wichrem, szalejącym po roztworzystych polach.
Ach, ten wicher! On to swoim szumem sprawił, że Kaźmiérz niedosłyszał dosyć wcześnie tętentu nadbiegającéj pogoni.
Bo przestrzeń między nim a pogonią, już z każdą chwilą się zmniejszała.
Wszystko co zaszło w mieście od znalezienia liny, trwało w rzeczywistości nierównie krócéj niż w opowiadaniu. Wszystko to gruchnęło jakby rotowy ogień, — to téż uciekający jeszcze i mili nieubiegli, a już pogoń przebywała Bramę.
Jednakże, gdyby Pan Kaźmiérz był ciągle pędził z tą samą lotnością, z jaką rozpoczął swoją podróż, byłby pewnie pozostał niedościgłym. Ale on po niejakim czasie, pofolgował nieco koniowi, a raczéj..... wyznajmy..... swemu sercu.
Ach, jakże nie spojrzéć czasem na te lica, które tulą się do jego łona? Jakże nie zamienić choć kilku słów szczęścia? Jakże nie uszczknąć choć kropli nektaru, z tych ustek co szepcą tak słodkie wyznania?
Te cienie chmur migotnych, te puste pola, te wichrzyste szumy, wszystko ich otoczyło taką samotnością, że im się wydało, jakby na całym świecie już nie było nikogo prócz nich dwojga — jakby lecieli w nieskończoność, gdzie nic im się nie oprze, i nic ich nie zatrzyma.
Nagle, Hedwiga wychyliła się, i zapytała:
— Co to jest?.....
Jakiś łomot, niby spadająca lawina, runął po ich drodze. Groźne krzyki napełniły powietrze, i pełno rąk otoczyło ich jakby sieć ruchoma.
Hedwiga krzyknęła głosem, w którym drgało najwyższe przerażenie.... Poznała, wychyloną ku sobie, wściekłą twarz Majstra Johanna. Wyciągnął ręce, otworzyste jakby szczypce raka, chwytał ją wpół, i chciał oderwać od Kaźmierza. Ale ona jeszcze silniéj przykrępowała się do towarzysza.
Ten, objął ją lewą ręką, a prawą szukał broni. Do rapiera nie mógł dosięgnąć, bo mu go postać Hedwigi zasłaniała, więc tylko podwinął rękę i wyciągnął kordelas.
Błyszczący nóż świsnął w górze, i już opadał na gruby kark Majstra. Byłby mu rozpłatał miękką szyję, bo zamach był junacki, ale jeden ze strzelców Burmistrzowych podstawił swój berdysz, i podbił Kaźmiérzowi rękę. Stal, zamiast uderzyć w szyję, obsunęła się po ramieniu Majstra, którego gruby wypchany rękaw, rozdarł się, i ciepłą krwią nasiąknął.
Kaźmiérz gniewny zwrócił się przeciw strzelcowi co mu podbił rękę, świsnął znów kordelasem i ciął na odlew; strzelec stęknął, i znikł mu z oczu. Młodzieniec obrócił się ku innym, którzy go ze wszech stron chwytali. Chciał dosięgnąć tęgo co mu wstrzymywał konia, ale że ten był zpieszony, więc jeździec mierzył ostrożnie, w obawie aby głowy końskiéj nie zranić, i ucieczki sobie nie zamknąć.
W téj chwili rozległ się za nim wystrzał.
Pan Kaźmiérz wydał krzyk dziwny — roztworzył ręce — piana różowa na usta mu wybiegła — zamknął oczy, i w tył się przegiął.
Byłby spadł z konia, gdyby nie Hedwiga, która przytrzymywała go w gwałtowném objęciu, sama przytrzymywana ciągle przez podchwytującego ją Majstra.
Już mu się kilka razy wyśliznęła, już Kaźmiérz upadający z konia pociągał ją za sobą, gdy Pan Johann wpił swoją szponiastą rękę za jéj krézę. Twardy kołniérz zaczął ją dusić jakby stryczek. Dla złapania powietrza, w tył przechyliła głowę, ale ręka wciąż dociągała kołnierz — w oczach jéj się zrobiło czarno — ręce obezwładniały — wpół zadławiona i zupełnie już bezprzytomna, padła na piersi Majstra.
Ten porwał ją, posadził, a raczéj położył przed sobą, głowę jéj oparł na swojém rozkrwawioném ramieniu, konia zawrócił napowrót ku miastu, puścił się, cwałem, i znikł w ciemnéj nocy.
Tymczasem Pan Kaźmiérz runął z siodła.
Koń, przestraszony wystrzałem, krzykami, zamieszaniem, wyrwał się — poleciał wprost przed siebie gościńcem wiodącym ku Oliwie, i przepadł w ciemniejących gąszczach.
Łowczy, który dotąd nie mieszał się czynnie do zajścia, lecz tylko — jako wódz baczny — kierował czynnościami drugich, teraz dostrzegłszy leżącego, zsiadł co żywo, zbliżył się, i pytał z wielkiém zatrwożeniem:
— Aleć on nie zabit?
Kornelius przysiadł na piersiach Kaźmiérza, przyłożył do nich rękę, roześmiał się twardo, i odpowiedział:
— Zabit. Już mu niczego nie trza, jeno piasku na oczy. Łowczy chwycił się za głowę i zaczął krzyczéć:
— A łajdaki! A nie mogli wy to go wziąć żywcem? Po co ta pukanina? Który strzelił?
— Nie ja!
— I nie ja!
— I nie ja!
Uniewinniali się słudzy.
— Więc tedy kto?
— A no ten, co siedzi na zabitym.
— Co Waść za jeden? Czyś nie słyszał zakazu Pana Burgemeistra?
— Nie słyszał ja nic. A choćbym i słyszał, tom ja nie pachołek Burgemeistra, jeno socyusz Pana Johanna Schultza. Jam na swoją rękę jachał, i sam sobie rozkazował.
— Dobrze, dobrze. Ale jak będzie jawantura, to wszystko się na Waści skrupi. A będzie jawantura, obaczycie! Cała armia wodna pójdzie w krzyk. Dostanęż ja od Pana Burgemeistra nosa! No, a panowie łeficerze jeszcze miasto nam wyplądrują!
— O Jezu! — Mruczał Kornelius. — Co tu gomonu o jednego chłystka. U nas w Amsterdamie, kiedy złodzié kradnie panny, to go Burgemeistry same dają katu, a nie gardłują za nim. Panie Strzelcze niestrzelający, wolałbyś ty mi powiedziéć «danke», bo gdyby nie moja rusznica, to by ten nieboszczyk był tu was wszystkich wymordował. Jeno moment miał, a mało to nasiekł tym swoim nożykiem?
Łowczy obejrzał się po swoich ludziach, i sprawdził z przyjemnością, że jednak żaden z nich nie poniósł ciężkiego szwanku. Nawet ów strzelec tak ciężko cięty kordelasem, ocalał dzięki swemu szwedzkiemu kapeluszowi, który po wierzchu był obciągnięty niewinną pilśnią, ale wewnątrz miał duszę z mocnéj blachy. Ogłuszony gwałtowném uderzeniem, strzelec obsunął się był z siodła, ale głowę uniósł całą, i teraz dosiadał znowu konia.
Wszyscy ich dosiadali, zapytując:
— A co z tym zabitym zrobić?
— Nic. — Odparł, machnąwszy ręką, Łowczy. — Nie będę ja się onym trupem chwalił w mieście. Niech tu go sobie kto chce najdzie, i co chce sobie myśli. Abo to mało ludzi ginie po różnych gościńcach? Jeśli przyjdzie do świadkowania przed sądem, to powiem bez ogródki kto tutaj nabroił. Wszystko się na Waści skrupi. Ale sam umywam ręce od całéj téj historyi. My tutaj nic nie zawinili.
— Tak, tak, my nic nie zawinili. — Powtarzały gromadne głosy.
— Az tém wszystkiém, nasłucham ja się od Pana Burgemeistra, oj nasłucham! Boże mój! Licho mię tu przyniesło.....
Tak utyskując, Łowczy odjechał zfrasowany. Wszyscy odjechali w milczeniu.
Kornelius ruszył ostatni. Jeszcze nawet kilka razy przystanął, i obracał głowę za siebie, aby nasycić oczy widokiem swojéj zemsty. Potém nagle skoczył w bok z gościńca, spiął konia, i wszystkich wyprzedzając, bocznemi dróżkami puścił się ku miastu.
A sztywne ciało Kaźmiérza, z twarzą nieruchomie zwróconą ku niebu, zostało na tém pobojowisku, samotne, jakby na pustyni.
Tylko chmury czarno podarte, przesuwały się nad nim, jakby płaczki wiejące długiemi kirami, — tylko xiężyc przypatrywał mu się swojém okiem, okrągłém od podziwu i przerażenia, — tylko wicher jęczał nad nim przeciągle, i z jękiem tym przeleciawszy pola, uderzał na morze, chwiał okrętami stojącemi w Puckiéj zatoce, targał ich liny i flagi, aż marynarze wpół-zbudzeni, przewracali się na twardych deskach, żegnali się znakiem krzyża, i mówili:
- ↑ «Pierkos. Gdy kto i w podeszłym wieku stroił się w pióra, co młodym właściwsza, tak go nazywano. — Stary pierkos, pióro za czapką, a czupryna siwa, — mówi Petrycy.» Łuk. Gołębiowskiego Ubiory w Polsce — wyd. Turowskiego — Str. 169.