Pięć minut do północy/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pięć minut do północy
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w Genewie był tak wielki zjazd gości, jak na jesieni r. 1906-go. Coprawda, że nikt też z mieszkańców Genewy nie mógł sobie przypomnieć równie pięknej, ciepłej pogody. Powietrze turkusowe, łagodne, przezroczyste; Lemańskie jezioro, tonące w mgle lazurowej; ciemne korony drzew; klomby, krzyczące jaskrawemi plamami kwiatów; połyskujący w słońcu biały, lodowy turban Montblanc stanowiły zjawisko niezwykłe dla tej pory roku.
Zjechało się więc zewsząd mnóstwo gości. Opustoszały wysokogórskie kurorty i położone na brzegach malowniczych jezior szwajcarskich przytulne, wesołe miasteczka, jak Montreux, Vevey, Lozanna, Morges, Evian, St. Gingolph, a ich sezonowa ludność przepełniła hotele genewskie, urocze nadbrzeże i stary park Mon-Repos. Gwarno było po restauracjach i kawiarniach, lecz największy zgiełk i tłok panował w parku, dokąd napływały tłumy dzieci i młodzieży.
Dorastające panienki i młodzieńcy szukali zacienionych ścieżek i ustronnych altanek, dzieci zaś dążyły ku zielonym brzegom jeziora, gdzie krzaki jaśminowe i ciemne pinje przeglądały się w lazurowem zwierciadle czystej, zimnej toni.
W tajemniczej, szafirowej głębi na białem dnie leżały duże głazy, porośnięte kędzierzawemi wodorostami; sunęły wśród nich chyże czeredy małych, srebrnych pstrągów i groźne zgraje żarłocznych, pasiastych okoni. Dalej od brzegu, za zbiegającemi ku wodzie trawnikami, rybacy, zwinąwszy różowe żagle, rzucali zielone sieci i wyciągali uwikłane w nich trzepocące ryby. Mewy z jękiem szybowały dokoła i wpadały do wody, porywając zdobycz. Płynęło stadko czarnych, ostrożnych nurków, co chwila znikających pod powierzchnią jeziora.
Ścieżką, biegnącą wzdłuż brzegu Lemanu, wesoło rozmawiając, szła mała grupka dzieci.
Wiotka, pełna wdzięku dziewczynka, lat jedenastu lub dwunastu, o spadających na białą sukienkę kruczych warkoczach, związanych dużą żółtą kokardą, śmiała się wesoło. Ożywiona twarzyczka o świeżych, gorących ustach i piwnych oczach, w których zapalały się złote iskierki, była rozbawiona.
— Hans to zawsze wszystko na serjo bierze! — zawołała przekornie.
— Mój ojciec mówi, że Niemcy każde słowo poddają rozwadze i nieprędko mogą zrozumieć, co jest poważne, a co żart! — wtórował jej ze śmiechem wysoki, barczysty wyrostek, o kasztanowatej czuprynie i niebieskich zawadjackich oczach.
— A ty, Borysie, zawsze musisz podkreślić, że jestem Niemcem! — odezwał się Hans, podnosząc na mówiącego okrągłe, niebieskie oczy i ręką zgarniając w tył zwichrzone złociste włosy. — Tak! Jestem Niemcem, a ty, jako Rosjanin, musisz imię to z szacunkiem wymawiać, gdyż uczono nas, że tylko my przynieśliśmy wam kulturę...
— O! — zawołał trzeci towarzysz i nagle urwał.
Wszyscy spojrzeli na niego. Był to wysoki, chudy chłopak lat czternastu, o nieruchomem spojrzeniu zimnych, bezbarwnych oczu, zlewających się z bladą cerą i cienkiemi, pozbawionemi określonego koloru włosami, spadającemi na czoło.
— Cóż oznacza owe „o“? — spytała dziewczynka.
Chłopak nic nie odpowiedział, pogardliwie wzruszając ramionami.
— Mów, Joe, Manon ciebie pyta! — trącając go pięścią w bok, krzyknął Borys.
— Powiedziałem: „o!“ To już wszystko, miss! — burknął chłopak.
— Piękna, iście angielska odpowiedź! — zaśmiał się Borys. — Oj ty — lordzie! Nie lubisz tracić słów. Myślisz, pewno, że jest to droga rzecz?
Yes! — syknął Joe. — Słowo jest drogą rzeczą.
Hans uporczywie przyglądał się Anglikowi. Usta mu się zacisnęły mocno, a w oczach migotał gniew.
Spostrzegła to Manon i, położywszy dłoń na ramieniu chłopca, rzekła:
— Jacy wy — wstrętni i nudni! O byle co jesteście gotowi brać się za czuby. Eh, wy — chłopaki!
Burza przeminęła szczęśliwie, bo Hans, czując na ramieniu rękę dziewczynki, spłonął rumieńcem i z uwielbieniem podniósł na nią niebieskie, nagle uspokojone oczy.
— E, co tam! Wszystko jedno... — mruknął i nagle, porwany radością i wezbraną siłą, pobiegł naprzód, krzyknąwszy:
— Kto mnie dogoni?!
Cała gromadka pomknęła za nim.
Lekko, ledwo dotykając ziemi zgrabnemi, już zaokrąglonemi nóżkami o drobnych wąskich stopkach, zerwała się do biegu Manon, odrzuciwszy w tył głowę i rozmiotane warkocze; z tupotem silnych nóg prześcignął ją barczysty Borys, a za nim, pochyliwszy głowę i skurczywszy upartą, nieruchomą twarz, pobiegł Joe, po krótkiej walce dogonił go, minął i, dodając biegu, zaczął ścigać Hansa.
Dwuch zapaśników, prawne równych sobie, długo biegło, lecz odległość pomiędzy nimi ani zmniejszała się, ani zwiększała. Nareszcie Hans dopadł dużego dębu i stanął. Joe dobiegł i, dotknąwszy dłonią drzewa, zauważył spokojnym głosem:
— Gdybyśmy startowali jednocześnie, przybieglibyśmy do mety głowa w głowę!
— Nie! — potrząsnął czupryną Hans. — Biegam lepiej od ciebie!
— No! — mruknął Anglik. — Spróbujmy raz jeszcze! Meta — fontanna...
— Dobrze! — krzyknął Hans. — Raz... dwa... trzy!...
Rozpoczął się bieg.
Długo migały obok siebie dwie pary nóg. Twarz Hansa stawała się coraz bardziej zawzięta, oczy nabierały ognia w zapale walki.
Joe mocniej zaciskał wąskie wargi, a w bezbarwnych oczach, zdawało się, zastygł ponury upór.
Nagle Hans podwoił wysiłek i, wyprzedziwszy przeciwnika zaledwie o kilka stóp, oparł się o basen fontanny, ciężko oddychając.
— Hans biega lepiej od wszystkich! — zawołała nadążająca za zapaśnikami Manon, klaszcząc w dłonie i z dumą patrząc na zwycięzcę. — O, on taki wytrenowany!
— Będę się trenował więcej i zwyciężę Hansa! — oznajmił zimnym głosem Joe.
— Jakże potrafisz pobić go, gdy on ciągle się trenuje? — zapytał Borys.
— Nie wiem jeszcze, lecz muszę go zwyciężyć, więc dokonam tego! — jeszcze zimniejszym głosem z uporem powtórzył Joe. — It must be done!
— Przechwałki angielskie! — zaśmiał się Borys, klepiąc towarzysza po ramieniu.
Joe podniósł na niego blade oczy i, nic nie odpowiedziawszy, mocniej zacisnął usta.
Skrzywił się po chwili pogardliwie, gdyż zauważył zachwyt na twarzyczce Manon, która nie spuszczała wzroku z zarumienionej twarzy i szerokiej, głęboko oddychającej piersi Hansa.
O! — mruknął zcicha.
— Znowu — „o?“ — spytał go Borys.
Joe przestał patrzeć na Manon. Borys nie spostrzegł nic, lecz Hans odczuł na sobie podziwiający go wzrok dziewczynki i wyprostowawszy się, rzekł:
— Trenuję się dużo i w biegu i w rzucaniu dyskiem...
— Dobrze ci idzie z dyskiem? — spytała Manon. — To bardzo trudno!
— Chodźmy na brzeg za ogrodzenie parku, pokażę wam! — zawołał.
Wyszli z parku i pobiegli wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie dokoła małej zatoki widniały stosy okrągłych kamieni.
Hans wybrał jeden i, stanąwszy w pozie dyskobola, wyprężając mocne nogi i pochylając korpus, wyrzucił kamień, który daleko od brzegu z pluskiem wpadł do jeziora.
— Na mój wiek i wagę — rekordowy rzut! — zauważył z dumą.
Spostrzegłszy ciepłe błyski w piwnych oczach Manon, zarumienił się znowu i, schwyciwszy mały kamyk, z siłą cisnął go do góry. Kamień zmalał, prawie zniknął w lazurowem powietrzu i z głuchym bulkotem wpadł do wody, nie rozrzucając bryzgów.
— Nie widziałam go nawet, tak był wysoko — klaszcząc w dłonie, wołała dziewczynka. — Jeszcze raz! Jeszcze!
Hans kilka razy ciskał dla niej kamienie, a szły coraz wyżej.
— Spróbujcie wy teraz! — rzekł do towarzyszy.
Wyrostki, w których już budził się instynkt męski, nie chcieli jednak pokazać swej niższości przed dziewczynką i, podnosząc ramiona, odparli.
— Nie jest to naszym sportem...
— Wiem, że Joe biega i boksuje. Ale ty, Borysie, jakim się sportem zajmujesz? — zapytał Hans.
— Ja... konną jazdą, — odpowiedział chłopak. — Nie tu, lecz w Rosji, w majątku ojca. Mamy dobrą stadninę... Piękne konie... Biorę już przeszkody wyścigowe i byłem zaproszony do hrabiego Orłowa na polowanie par-force!
— Tak! — zakończył rozmowę Hans, prężąc szeroką pierś. — Ja zaś uprawiam wszelkie sporty. Ojciec mówi, że w życiu to nieraz może się przydać i...
Chłopak się zaciął.
— Co jeszcze mówi? — zapytała Manon, słuchająca go z ciekawością.
Hans ze śmiechem rzekł:
— Ojciec powiada, że kilka niemieckich pokoleń suszyło sobie mózgi nad teorjami filozoficznemi, teraz zaś przyszedł czas, aby je w życie wprowadzić. W tym celu potrzebne będą stalowe mięśnie i nerwy. Popatrzcie, jakie mam muskuły!
Hans zgiął ramiona i naprężył mocne bicepsy.
Oczy dziewczynki z podziwem spoczęły na młodym atlecie.
Mała kobietka, dziecko jeszcze, wyczuła zdrową naturę męską, zdolną do poświęceń, bohaterstwa i wzbudzającą ufność dla siły. Gdy ogarnęła wzrokiem stojących dokoła chłopaków, oczy jej natychmiast powróciły do Hansa.
Zbyt spokojny, uparty i zimny Anglik nie pociągał jej do siebie.
— Jakiś śmiesznie dorosły człowiek z tego Joego! — myślała Manon, chociaż nieraz chwaliła się w domu i przed innemi dziewczynkami, że ma przyjaciela — syna „prawdziwego“ lorda.
Borys niepokoił ją. Był to wybuchowy charakter, dziki i nieokiełznany.
Nigdy nie wiedziała, co uczyni ten zuchwały chłopak.
Podobał się jej ze swemi szeroko otwartemi oczami, zdradzającemi każdą myśl, a jednocześnie umiejącemi zarzucać niewidzialną i nieprzeniknioną zasłonę tajemnicy lub marzycielstwa.
Nieraz bywał rycerski, uprzejmy i dobry, często zaś brutalny lub złośliwy, szukający zwady i spierający się namiętnie o rzeczy proste, jasne.
Manon, nie rozumiejąc powodu, bała się Borysa. Spuszczała oczy, mimowoli przyciskała ręce do piersi lub obciągała sukienkę, gdy rozrosły, roześmiany chłopak stawał przed nią i ogarniał ją zamglonym wzrokiem nagle zwężonych źrenic.
— Nie! Hans jest najprostszy i najmilszy! — rozumowała Francuzeczka. — Cóż z tego, że jest on „boche“. — Na Hansie, jeżeli jest przyjacielem, zawsze polegać można!
Chłopcy podczas swoich zabaw i przechadzek z dziewczynką usiłowali zwrócić na siebie jej uwagę. Była to już odwieczna rywalizacja mężczyzny o kobietę, bezwiedna, nigdy nie ustająca walka samców.
Hans starał się pociągnąć do siebie Manon siłą swoich mięśni, zamiłowaniem i zdolnością do sportu, a gdy czuł, że to już nużyć zaczyna przyjaciółkę, pozostając z nią sam na sam, deklamował poezje Goethego, lub z uniesieniem opowiadał o flocie niemieckiej, gdyż miał wstąpić do marynarki.
Borys rozpowiadał o wspaniałych przyjęciach dworskich w Petersburgu i o życiu rodziny cesarskiej, którą znał, będąc towarzyszem zabaw jednego z wielkich książąt, opisywał polowania, odbywające się w majątku rodziców, chwalił się wpływami ojca — generała żandarmów, walczącego z wrogami ubóstwianego monarchy.
Joe nie chwalił się nigdy, nie zapalał i nie wpadał w marzycielstwo. Mówił tylko o tem, co sam zrobił, czego sam dotknął swemi rękami. O sporcie rozprawiał suchym głosem, niby o nieuniknionym obowiązku, dodając, że powinien stać się rekordsmanem dalekiego biegu, gdyż wszystko po temu robi i tak sobie postanowił.
Obszernie, bardzo ściśle opowiadał o dokonanej z ojcem i bratem podróży po południowej Afryce i Indjach, odsuwając siebie na daleki plan, wiernie malując krajobrazy i charaktery widzianych ludzi. Zmysł dokładnego określenia otoczenia i zrozumienia swego miejsca wśród niego, tak bardzo rozwinięty w Anglikach, dawał się spostrzec odrazu.
Jednocześnie każdy mógł zrozumieć, że ten dorastający dopiero młodzieniec potrafi wolę swoją narzucić i nagiąć do niej każde środowisko.
Nawet w tej małej i niesfornej jeszcze gromadce dzieci Joe umiał wzbudzić, jeżeli nie przyjaźń lub miłość dla siebie, to szacunek i posłuch.
Gdy opowiadano sobie o przeróżnych rzeczach, oczy mówiącego mimowoli biegły ku zimnym źrenicom Joego i pytająco patrzyły na niego. Chłopak wyrokował krótko i dokładnie.
Well! — mówił Joe, gdy zgadzał się z wypowiadanem zdaniem.
No! — przeczył suchym, stanowczym głosem.
O! — mruczał, podnosząc ramiona, gdy myśl wydawała mu się zbyt nikła lub pogardy godna.
Nikt nie protestował przeciwko wyrokom chłopca.
Czasami tylko Hans, nie zrozumiawszy istotnej przyczyny pogardliwego wzruszenia ramion, żądał wyjaśnień.
Na to Joe najczęściej nie odpowiadał, gdy wszystko było jasne, zrzadka objaśniał krótkiem, dokładnie ułożonem zdaniem, a gdy przeciwnik nareszcie zrozumiał i zgodził się z nim, ponownie podnosił ramiona i rzucał zimnym tonem swe ulubione „o!“
Manon instynktem rozumiała charaktery swoich przyjaciół i, opowiadając rodzicom o chłopakach, formułowała je w ten sposób:
— Do Borysa nie poszłabym nigdy po żadną przysługę, gdyż, uczyniwszy dla mnie wszystko, co może, pamiętałby o tem, chwaliłby się lub wypominał mi to. Joe dałby mi dobrą, mądrą radę. O, mamusiu, on jest synem lorda i bardzo rozumnym chłopcem, bardzo! Jednak, wiem, że on każdemu dałby mądrą radę, tym samym głosem, z jednakową miną i spokojnie patrząc, jak gdyby nic go to nie obchodziło! To mnie gniewa! Ja chcę, żeby rada była wyłącznie dla mnie, żebym wiedziała, iż tylko Manon obchodzi go w tej chwili! Zato Hans! Ten toby zapalił się odrazu, myślałby tylko o mnie, radziłby mi i chciałby pomóc nietylko słowami, lecz czynem!
— Co to za Hans, córeczko? — pytała pani de Chevalier, matka Manon.
— Hans von Essen, syn admirała! — zawołała dziewczynka. — Admirała, który przed sześciu laty wojował z Chińczykami. Bardzo porywająco opowiadał mi o tem Hans! Było to w Kiao-Czao. Hans przynosił nam mapę i pokazywał to miejsce. Daleko stąd, bardzo daleko!
Boche! Niemiec! — zawołała pani de Chevalier.
— Niemiec... — ze smutkiem w głosie powtórzyła dziewczynka.
— Strzeż się tego chłopca! — rzekła matka. — Niemcy — to barbarzyńcy, ludzie niepewni, wrogowie Francji.
— Hans — miły i ja jestem go pewna! Bardzo go lubię! On ma mocne muskuły, rzuca dyskiem, jest pierwszym w swojej klasie, jako biegacz, na pamięć umie długie, piękne wiersze! — broniła przyjaciela zarumieniona i podniecona Manon.
— Co za zachwyty! — zaśmiała się ubawiona pani de Chevalier. — Zresztą dobrze, że przebywasz z tymi cudzoziemcami. Są oni z dobrych rodzin...
— Joe jest synem lorda Leystona, mamusiu, Hans ma ojca admirała, a Borys... — wtrąciła dziewczynka.
— Dobrze, dobrze! — przerwała jej matka. — Korzystaj z ich towarzystwa, bo zrobisz postępy w angielskiej i niemieckiej konwersacji... Teraz idź do hallu, bo nauczycielka czeka na ciebie już od pół godziny przy fortepianie!
Dziewczynka wyszła z pokoju i, chociaż wkrótce starannie wygrywała różne kawałki muzyczne, jednak czuła urazę do matki, a ból ściskał jej serce.
Cierpiała za Hansa.
— Taki miły, dzielny chłopak, dobry towarzysz, wierny przyjaciel, a mamusia nazywa go boszem, barbarzyńcą i niepewnym człowiekiem! Za co?
Przy obiedzie zwróciła się do ojca, zaglądając mu w oczy:
— Papo, dlaczego Niemców nazywają barbarzyńcami i niepewnymi ludźmi, których trzeba unikać?
— Hm! — chrząknął ojciec znacząco. — Niemcy? Boches?
— Tak... — rzekła Manon, przygotowując się do słuchania.
Pan de Chevalier, wysoki urzędnik ministerjalny, uśmiechając się pobłażliwie, zaczął mówić:
— Stare to dzieje, moja mała Manon, bardzo stare! Niegdyś, przed wiekami, do Francji z tamtego brzegu Renu przyszły hordy barbarzyńców. Byli to wojownicy, noszący na ramionach skóry dzikich zwierząt, na głowach, zamiast hełmów, czaszki rogatych bawołów lub niedźwiedzi. Uzbrojeni byli ci najeźdźcy w ciężkie maczugi i długie miecze. Napadli na Francuzów i zaczęli mordować mężczyzn, porywać w niewolę kobiety i dzieci, rabować i palić domy, burzyć świątynie... Byli to Niemcy, dziecko moje!
— I kaplicę Notre Dame z Lourdes zburzyli? — spytała Manon.
— Nie! — odparł pan de Chevalier. — Francuzi wtedy byli jeszcze poganami...
— Oh! To z pewnością było bardzo dawno, papo? — z radością w głosie wykrzyknęła dziewczynka.
— Bardzo, bardzo! — zgodził się ojciec.
— Oh, papo! — zawołała znowu Manon. — Dawniej to i Francuzi byli bardzo źli. Widziałam rycinę, na której jakiś król francuski kazał odrąbać głowę świętemu. To zupełnie źle zabijać świętego! Gorzej niż zwykłych ludzi! A kiedyś oglądaliśmy u państwa Boissat album, gdzie widziałam obrazy bardzo straszne. Później spać nie mogłam!.. Gilotyna odcina głowę panom i paniom, a nawet biednej królowej Marji Antoninie... Jacyś bandyci, którzy mieli na piersiach napis: „Śmierć tyranom!“ — za włosy wloką piękne panie, małe, strojne dzieci, niosą na włóczniach głowy ludzkie!...
— No, wtedy była rewolucja, to zupełnie co innego... — mruknął pan de Chevalier.
— Rewolucja? — powtórzyła dziewczynka, nie rozumiejąc znaczenia tego słowa. — To musiało być też dawno, kiedy rewolucja zabijała panów, panie i dzieci?
— Tak... dość dawno... — mruknął ojciec.
— A teraz, czy Niemcy zabijają Francuzów? — pytała Manon.
— Teraz nie, lecz niedawno rzucili na nas swoją armję, rozbili nasze wojska i wzięli do niewoli pod Sedanem... przy Napoleonie III.
— A nauczycielka opowiadała nam o zwycięstwach wielkiego Napoleona, który zwalczył Niemców, Austrjaków i Rosjan... — wtrąciła dziewczynka.
Zapanowało milczenie.
Przerwała je pani de Chevalier, mówiąc:
— Wojna jest zawsze wielką zbrodnią, a ludzie wtedy stają się dzicy i okrutni.
Manon o nic więcej nie pytała. Była bardzo zadowolona. Dokazywała, figlowała, a z oczu i rozbawionej twarzyczki biła głęboka i szczera radość.
Wiedziała bowiem, że nazwa „boche“ jest niczem innem, jak tem „starem pudłem“ którem stangreci eleganckich powozów nazywali furmanów konnych autobusów. Zwykłe żartobliwe, szydercze lub złośliwe przezwisko.
— Wszystko idzie doskonale! — wołało coś w duszy dziewczynki, chociaż nie wiedziała właściwie, o co jej chodzi.
Był to zaś pierwszy wysiłek, uczyniony w obronie tego, który poza granicami świadomości zajął miejsce w jej sercu kobiety-dziecka.
Nie istnieją, bowiem, w świecie człowieka czyny i zjawiska, które, mając w oczach kobiety wytłumaczenie, nie byłyby przez nią bronione z całą namiętnością i siłą przekonania, wiernie, wytrwale, do ostatniego tchu.
Wybiegłszy do hallu, Manon spostrzegła nowych gości, przybyłych do hotelu.
Młoda, przystojna pani w żałobnej sukni rozmawiała z dyrektorem. Obok niej stał chłopak, lat trzynastu, w czarnem ubranku z białym wykładanym kołnierzykiem i krepą na rękawie bluzki.
Manon odrazu zrozumiała, że pani jest matką chłopaka, gdyż podobieństwo było uderzające.
Te same obfite włosy płowe, oczy ciemne, ściągła twarz i usta smutne.
Dziewczynka uważnie przyglądała się chłopakowi, bo podobał się jej od pierwszego wejrzenia. Gdy czarno ubrana pani weszła z dyrektorem do biura, Manon zbliżyła się do chłopca i rzekła:
— Nazywam się Manon de Chevalier. Czy na długo pan przyjechał do Genewy?
Lekko się rumieniąc, chłopak odpowiedział:
— Jeszcze nie wiem! Może na dwa tygodnie, a może na miesiąc, gdyż później jedziemy do Krakowa...
— A jak się pan nazywa? — pytała dalej.
— Alfred Małachowski — rzekł.
— Rosjanin? — zawołała. — Mam już jednego znajomego Rosjanina — Borysa Suzdalskija.
— Nie jestem Rosjaninem — odparł, podnosząc głowę. — Jestem Polakiem, Rosjanie zaś są mymi wrogami... śmiertelnymi wrogami.
Oczy błysnęły mu złowrogim ogniem.
— Polak? — powtórzyła przeciągle dziewczynka. — Ależ to Rosja? Ojciec zawsze tak mówi.
— Jeżeli ojciec panienki tak mówi, to niezawodnie uważa Alzację za niemiecką ziemię? — uśmiechając się ironicznie, spytał Alfred Małachowski.
— O, nie! — wykrzyknęła dziewczynka. — Alzacja — to nie Niemcy!
— Bardzo pięknie! — zauważył chłopak. — Polska też nie jest Rosją.
— Gdzież jest wasza metropolja? — pytała, przypominając sobie niedawne lekcje geografji.
Chłopak zamyślił się, lecz po chwili podnińsł oczy i twardym głosem odpowiedział:
— W naszych sercach, które nie umieją zapominać...
Manon nie zrozumiała słów ponurego chłopaka i, podnosząc ramiona, szepnęła:
— Dziwne to...
Nagle błysnęła jej inna myśl, więc ujęła chłopaka za rękę i zawołała:
— Jeżeli Alfred (będę tak go nazywała!) chce, to będziemy się razem bawili! Poznam Alfreda z Hansem, Joe i... Borysem. Są to bardzo dobre chłopaki!...
— Dziękuję! — odparł krótko, ukłonił się, wziął walizkę i poszedł w stronę wychodzącej z biura matki.
Manon uważnie patrzyła za nim. Widziała, że był wysoki, zręczny w ruchach i bardzo poważny.
— Podobny do Joego... chociaż nie! Jest on inny. Takiego jeszcze nie spotykałam ani tu, ani w Paryżu... — rozumowała, przypominając sobie słowa nowego znajomego.
Po obiedzie na trawniku, gdzie grano w tennisa, Joe, Hans i Borys czekali na Manon.
Zjawiła się z małem opóźnieniem, prowadząc z sobą nowego przyjaciela.
— Zaznajomcie się szybko, — zawołała, — jest to Alfred Małachowski — Polak!
Chłopcy nieufnie spojrzeli na nieznajomego, jednak wkrótce zaczęli ściskać dłoń jego i wymieniać swoje imiona.
Alfred był dobrze wychowany i trzymał się spokojnie.
Gdy zbliżył się do niego Borys, podniósł śmiałym ruchem głowę i, patrząc twardym wzrokiem, rzekł dobitnie:
— Nie chcę pana obrazić, lecz nie mogę podać mu ręki. Uścisk dłoni jest oznaką pokoju, a nawet przyjaźni, ja zaś jestem i będę przez całe życie w wojnie z Rosją i wrogiem wszystkich Rosjan. Przepraszam pana za tę obrazę, która go osobiście nie dotyczy. Zresztą, jeżeli pan tego nie rozumie, może pan żądać ode mnie satysfakcji.
— Czego? — zapytała zdziwiona Manon.
— Satysfakcji — powtórzył Alfred. — Inaczej pojedynku...
— Pfy! — parsknął Borys. — Nic mnie to nie obchodzi. Nie chce podawać ręki, niech nie podaje. Nie zależy mi na tem...
O! wyrwało się Joemu.
Wszyscy spojrzeli na syna lorda.
— Co takiego? — spytali go.
Anglik pogardliwie skrzywił usta i podniósł ramiona.
Zdawało się, że chce przemówić, lecz rozmyślił się i, podniósłszy ramiona jeszcze wyżej, umilkł.
— Zagrajmy partję! — zaproponowała dziewczynka.
Podzielili się, ciągnąc losy. Alfred grał z Manon. Wszyscy zrozumieli, że mieli przed sobą wspaniałego gracza. Przeciwna partja przegrała wszystkie sety.
— Jesteś rekordsmanem, Alfredzie? — rzekła Manon, odrazu przechodząc na „ty“.
— O nie! — odparł chłopak. — Dużo grałem w tennisa.
— W jakim sporcie się trenujesz? — spytał Hans.
— Biję się na szable i florety, a także strzelam — odpowiedział. — W Biarritz wziąłem nagrodę za strzelanie z karabinu.
Zamiłowanie do tak wojowniczego sportu zjednało w grupie szacunek dla Alfreda.
— Chcesz iść do wojska? — zapytał Hans.
— Może zamierzasz stać się sławnym myśliwym? — dodał Joe.
— Chcę się bić za swoją ojczyznę, ale gdzie i jak, tego jeszcze nie wiem. Staram się tylko być gotowym — powiedział Alfred cichym głosem.
— Ja będę marynarzem, a gdy otrzymam stopień oficerski, popłynę, jako dowódca podwodnej łodzi — rzekł Hans. — Nowy rodzaj statków. Jest to niebezpieczne, ale ciekawe pływanie!
— Ja pójdę do szkoły kawalerji, a, ukończywszy ją wstąpię do konnej gwardji, — wtórował mu Borys. — Najpiękniejszy to pułk w Petersburgu. Wysokie, lakierowane botforty, z białej łosiowej skóry rejtuzy obcisłe, biały krótki mundur ze złotem haftowaniem na kołnierzu i na piersi, na nim pancerz mosiężny, świecący, takiż hełm z orłem dwugłowym, długi pałasz, kary koń wysokiej krwi. Eh! Piękny pułk, a ciągle pozostaje przy boku Cara i jego rodziny...
Joe słuchał w milczeniu, zaciskając usta i szyderczo patrząc.
— A ty czem będziesz, Joe? — spytała Manon.
Anglik podniósł ramiona i cicho mruknął:
— Będę dyplomatą, jak mój ojciec... A ty, Manon?
— Ja... ja wyjdę bogato zamąż, będę miała dużo strojnych sukienek, brylantów. W teatrze i na balach wszyscy będą mówili z zachwytem: „Jaka piękna i szczęśliwa ta mała hrabina Debausse!“ — wołała dziewczynka, klaszcząc w dłonie.
— To już masz narzeczonego? — spytał, nagle rumieniąc się, Hans.
— Nie! — odparła Manon. — Tylko słyszałam, jak rodzice mówili, że chcieliby wydać mnie za syna starego hrabiego, tego, co ma w Bretanji historyczny zamek, a w Paryżu i Nicei wspaniałe wille, gdzie wiszą rzadkie obrazy i stoją marmurowe posągi.
— Znasz tego młodego hrabiego? — nacierał Hans.
— Nie widziałam go nigdy, ale stary hrabia jest przyjacielem tatusia, — odparła dziewczynka i, nagle zwracając się do Alfreda, zadała pytanie:
— Wszyscy powiedzieliśmy o sobie, tylko o tobie jeszcze nic nie wiemy! Co ty będziesz robił?
Alfred wzruszył ramionami i spokojnie, dobitnie rzekł:
— Będę rzucał bomby na wrogów Polski...
— Na wojnie? — zapytała zdziwiona Manon.
— I na wojnie i nie na wojnie... — odparł.
— Aha! — krzyknął Borys. — On chce być anarchistą!
— Ależ anarchistów posyłają na gilotynę? — szepnęła dziewczynka, zupełnie zbita z tropu.
— U nas takich wieszają! — rzekł Borys.
Alfred milczał, milczeli Hans i Joe, wpatrując się w surową, poważną twarz nowego towarzysza.
Hans zamyślił się głęboko. Anglik zaś wyrzucił jedno tylko słowo:
— Rewolucja...
Manon z przerażeniem spojrzała na Alfreda i, dotykając jego ramienia, szepnęła:
— Czy ty też będziesz miał na piersi napis: „śmierć tyranom“, będziesz wlókł na gilotynę strojne panie i poważnych panów, nosił na włóczni głowy zamordowanych?
Chłopak energicznie potrząsnął czupryną i rzekł:
— Nie — nigdy! My na gilotynę nikogo nie poślemy. To nas posyłają na śmierć, bo my walczymy z tyranami, nie z niewinnymi ludźmi...
Joe podniósł na mówiącego blade oczy i szepnął:
Yes! Rozumiem...
— Rozumiesz? — zdziwił się Alfred.
Yes! Anglja podtrzyma was, jeżeli to będzie dla niej potrzebne... — odparł.
Hans tymczasem zbliżył się do Manon i cicho zapytał:
— Kiedy się spotkasz z młodym hrabią?
— Nie wiem — odrzekła. — Ma on zaledwie siedemnaście lat i uczy się w „collège“ gdzieś w Ameryce. — Nie prędko jeszcze powróci do domu.
Hans uspokoił się i poweselał odrazu.
— Chodźcie na daleką przechadzkę za miasto, brzegiem jeziora! — zawołał.
Gromadka, przeganiając się i ścigając, skierowała się ku wyjściu z parku.
Manon szła, otoczona przyjaciółmi, roześmiana i rozbawiona.
Radość, towarzyszka młodości, porwała ich nagle, chociaż, zdawało się, nie było po temu żadnego powodu. Promieniowała ona z szczęśliwego nastroju Hansa, z kipiącej życiem i zdrowiem zgrabnej postaci dziewczynki.
Nawet surową twarz Alfreda rozświetlił uśmiech wesoły. Joemu żywiej błyszczały blade, zimne oczy.
Chłopcy jeden przed drugim usiłowali przypodobać się małej kobiecie.
Hans i Joe biegali na wyścigi, a w zawodach na daleki dystans Anglik wyprzedził Niemca. Widząc zmieszanie Hansa Joe obejrzał się i, uspokojony, że nikt na nich nie zwraca uwagi, poklepał towarzysza po ramieniu i mruknął:
— Nie smuć się, Hansie! To się nie liczy, bo nie był to bieg prawdziwy. Spróbujemy szczęścia innym razem...
— Dobrze, dziękuję! — odparł Hans.
Borys pokazywał swoją siłę, podnosząc ciężkie kamienie. Alfred zaś, wymachując laską, objaśniał najtrudniejsze i niezawodne cięcia szablą.
Dziewczynka, podświadomie rozumiejąc, że wszystko to robi się dla niej, obdarzała każdego uśmiechem lub okrzykiem, pełnym zachwytu, tak, jak gdyby wieniec laurowy wkładała na czoła zapaśników.
Nareszcie doszli do zatoki, głęboko wrzynającej się w ląd.
— Biskajska zatoka! — zawołał Hans. — Zupełnie Biskajska zatoka z kształtu, a ta kępa to nieznana wyspa.
O! — mruknął Joe. — Niema nieznanych wysp i nieznanych mórz, gdyż wszędzie pływały już okręty Wielkiej Brytanji.
— Więc, jeżeli tak, — krzyknął Hans, — powiedz, jak się nazywa ta wyspa, ale bez namysłu!
— Manon-Isle, — odpowiedział zimnym głosem Joe, — należy zaś do posiadłości angielskich.
Hans zmieszał się, nie oczekując takiego obrotu sprawy. Manon zaczęła klaskać w dłonie i wykrzykiwać z dumą w głosie:
— Manon-Isle! Manon-Isle! Wyspa mego imienia!
— Należy jednak do Wielkiej Brytanji! — powtórzył z naciskiem Joe.
— Wiecie co? — rzekł Hans. — Zabawmy się od jutra w budowę portów w tej zatoce, którą proponuję nazwać „Zatoką Przyjaźni!“ Kto zbuduje najpiękniejsze miasto, i nada mu najdźwięczniejszą nazwę, ten może żądać, abyśmy uznali je za stolicę. Dobrze?
— Wspaniale! Bardzo się cieszę! Ja rozbiję ogrody wersalskie na brzegu zatoki! — wołała uradowana dziewczynka.
Well! — zgodził się Joe, uważnie rozglądając się po terenie.
— Zrobione! — huknął sztucznym basem Borys.
— A kto mnie dopomoże, gdy wszyscy będą zajęci przy budowie swoich miast? — zapytała zakłopotana dziewczynka.
— Ja! — natychmiast odezwał się Alfred. — Ja nie będę budował swego miasta, bo...
Urwał i spojrzał na Manon.
— Dziękuję! — zawołała. — Dobry, poczciwy kamrat z ciebie.
Hans bacznie przyjrzał się Alfredowi, lecz, widocznie, wygląd chłopca nie wzbudził w nim niepokoju, więc nic nie powiedział i zaczął znosić kamienie, odłamki cegły i drzewa, rozrzucone na brzegu.
— Później zbudujemy sobie jachty i będziemy posyłali je z wizytami od miasta do miasta, — zaproponował Borys.
Joe podniósł oczy na mówiącego, zamyślił się, lecz po chwili zaczął badać głębokość zatoki i uważnie przyglądać się samotnej kępie.
Yes! — mruknął do siebie.
Słońce już znikało za górami. Zmrok zapadał szybko. Musieli powracać do domu.
Szli, rozprawiając o swoich przyszłych miastach obmyślając dla nich pięknie brzmiące nazwy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.