<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.
Historja naturalna selenitów.

Depesze Cavora od szóstej do siedmnastej, ostatniej, którąśmy wczoraj otrzymali tak mało wiążą się z sobą i tak są przepełnione powtórzeniami, że absolutnie nie można stworzyć z nich jednej całości. W naukowem wydaniu przytoczymy je dosłownie, tutaj podam tylko treść ich, własnemi słowami, od czasu do czasu cytując niektóre ustępy. Każde zdanie listu Cavora poddajemy surowej krytyce, przyczem ja, jako naoczny świadek, własnemi wspomnieniami niemało pomagam mr. Wendigee; wiele miejsc beze mnie na pewno byłoby niezrozumiałych. Bezwarunkowo więcej interesuje nas społeczeństwo selenitów, wśród których Cavor zdaje się, zajął miejsce znakomitego gościa, aniżeli fizyczny ustrój planety, dostatecznie już nam znany.
Mówiłem już, że selenici przypominają człowieka tem, że mają cztery kończyny i chodzą na dolnych, trzymając ciało w pozycji pionowej; z ogólnego wyglądu, z kształtu głowy i stawów oraz z odzieży, jaką noszą, przypominają wielkie mrówki. Wspomniałem także, że dzięki mniejszemu naprężeniu siły przyciągania na księżycu, organizm ich jest bardzo słabym, i jeśli można tak się wyrazić, nietrwałym. Cavor wszystko to potwierdza. „Zwierzęta księżycowe — mówi — należą do klasy owadów, których ziemskie gatunki „na szczęście dla ludzi nigdy nie odznaczały się wielkością“ — największe z nich nie przekraczają długości sześciu cali. „Tutaj zaś — mówi Cavor przy mniejszej sile przyciągania dosięgają rozmiarów człowieka i nawet je przenoszą.“
Nie porównywa selenitów z mrówkami, jednak mnie jedynie to porównanie wydaje się trafnem; odpowiada mu bowiem i zewnętrzny ich wygląd i bezustanna ruchliwość, socjalna organizacja, wreszcie różnorodność płci wśród obywateli księżyca. Istnieją między nimi nietylko mężczyźni i kobiety, ale i bezpłciowe istoty — żołnierze, robotnicy etc., — różniące się ustrojem fizycznym, charakterem i rolą wyznaczoną w społeczeństwie, do którego wszyscy jednakowo należą. I nietylko rozmiary ciała odróżniają ich od mrówek, ale rozum, etyka i wiedza; cechy te zdaniem Cavora, posiadają w znacznie wyższym stopniu niż ludzie.
Wspomniałem już o różnicach w zewnętrznym wyglądzie selenitów, których spotykaliśmy na kresach księżycowego świata; były one mniej więcej takie, jak między oddzielnemi rasami rodu ludzkiego; Cavor jednak mówi, że niczem były wobec różnic zachodzących w istocie. Selenici kresowi należeli tylko do jednej rasy, zajmującej się hodowlą krów, rzeźnictwem etc., wewnątrz księżyca żyje niezliczone mnóstwo różnorodnych ich gatunków, należących mimo różnic do jednego typu. Księżyc jest rzeczywiście rodzajem wielkiego mrowiska, tylko, że zamiast czterech czy pięciu kategoryj mrówek-robotników, żołnierzy, samców, samic i niewolników — posiada ich kilkaset, różniących się znacznie między sobą.
W jednym z listów Cavor pisze, że selenici napadli go i schwytali wkrótce po rozstaniu się ze mną. Szli gromadą z dwoma dowódcami na czele, o większych głowach i krótszych nóżkach. Widząc, że nie może się ruszyć z miejsca, przenieśli go do tunelu, a potem przez mostek, z jednej deszczułki do czegoś w rodzaju windy. Był to powietrzny balon, niewidzialny w ciemności, nie mogłem go więc zauważyć. To zaś, co wydawało mi się długim mostem nad przepaścią, było króciutkiem przejściem z tunelu w balon. W ten sposób wpuścili go w jasno oświetlone wnętrze księżyca. Zrazu panowała głucha cisza, przerywana słabym szczebiotem przewodników, potem szmer stawał się coraz wyraźniejszy, przechodząc w zgiełk i hałas. Oczy powoli przywykły do zmroku. W siódmej depeszy tak opisuje zjazd:
„Przedstawcie sobie wielką, cylindrowatą szachtę, o przekroju ćwierćmilowym, z szeroką, spiralną platformą, wijącą się przy ścianach. Wyobraźcie sobie olbrzymią i szeroką spiralną klatkę schodową, z windą w środku, powiększcie ją tysiąckrotnie i wyobraźcie sobie, że w górze oświetlono ją bardzo słabo, w dole zaś silnie, a patrzycie na nią przez sine szkło windy w dół, czując nadzwyczajną lekkość i zupełny brak zawrotu głowy. Wówczas dopiero będziecie mogli zrozumieć cały nawał wrażeń, jakie odnosiłem przy początku zjazdu. Schody w tym wypadku zastępowała szeroka, bardzo kręta platforma, ogrodzona niską balustradą.“
„Wiatr dął z góry, przynosząc oddalony ryk krów, przed chwilą zagnanych w obory z powierzchni księżyca. Na platformach i w otworach tłoczyli się księżycowi obywatele, mrówkowate, fosforyzujące istoty, ciekawie nam się przyglądając lub też pracując nad czemś.“
„Czy zdawało mi się tylko, czy też rzeczywiście spadło parę płatków śniegu, a wślad za nimi zjechała na spadochronie mała figurka selenita.“
„Wielkogłowy przewodnik, siedzący obok mnie, zauważył, że z zajęciem przyglądam się wszystkiemu i milcząc wskazał „ręką“ na występ skalny, widoczny w dali pod nami. Była to przystań balonów. W miarę zbliżania się do niej szybkość słabła, wreszcie stanęliśmy. Zrzucono łańcuch, przyciągnęli nas. Po chwili stałem wśród tłumu selenitów, którzy ze zdumieniem mi się przyglądali.“
„Tutaj dopiero uderzyła mnie różnorodność typów ludu księżycowego. Trudno było znaleźć dwie zupełnie jednakowe jednostki; różnili się między sobą kształtem i rozmiarami. Jedni: grubi i wysocy; drudzy tak małego wzrostu, że mogliby swobodnie biegać między nogami towarzyszy; inni wreszcie chudzi, niezmiernej długości, giętcy jak żmije. Wszyscy ogromnie dziwaczni, podobni do owadów, przedrzeźniających ludzi. Każdy odznaczał się nadzwyczajnem rozwinięciem jakiejś części ciała. U tego prawa ręka olbrzymio wyrosła; drugiego nogi stanowiły prawie całe ciało; trzeciego ogromny nos i wielkie przenikliwe oczy przypominały człowieka o jednym, niezmiennym wyrazie twarzy; robakowatych głów księżycowych pastuchów nie było widać. Ich głowy znacznie hardziej zbliżały się do ludzkich, dziwacznie zniekształconych. To wklęśnięte wdół, to wydłużone niezmiernie, to opatrzone rogami, dziwnego kształtu. U niektórych wąsy i brody nadawały im ludzkie podobieństwo. Były i olbrzymie głowy, rozdęte jak pęcherz, były małe, jak gruszka lub jabłko. Oczy różniły się również kształtem i rozmiarami. U jednych maleńkie, wyłupiaste, ruchliwe, u drugich ogromne w głębokich orbitach, które stanowiły tylko podstawę dla oczu potężnych, jak świetlne latarnie. Bardzo zdziwiłem sie, ujrzawszy w rekach niektórych parasole, zwyczajne ziemskie parasole u obywateli podziemnego świata i tak już skrytego przed deszczem i słońcem! Po chwili przypomniawszy sobie spadającego selenita w szachcie, odgadłem ich przeznaczenie.“
„Gromada księżycowa zachowywała się jak ludzie w podobnych wypadkach. Selenici tłoczyli się i pchali, włazili jedni drugim na plecy, aby mi się przyjrzeć. Z każdą chwilą tłum wzrastał i pchał się coraz bardziej na karki mych przewodników, dając mi sposobność badania coraz nowych typów. Wreszcie złożyli mnie na noszach i kilku tęgich tragarzy z wielkim trudem poniosło mnie naprzód. Dokoła siebie widziałem oczy, twarze, maski, słyszałem szmer, jakby pocieranej skóry i podobny do cykania świerszczów gwar selenitów....“
Dalej opisuje, że przenieśli go w sześciokątną komnatę i trzymali w niej, jak w więzieniu przez jakiś czas. Potem wypuścili go na wolność, jak obcokrajowca w cywilizowanem państwie. Mistyczna istota, władająca księżycem przydzieliła mu dwóch wielkogłowych selenitów, mających nad nim czuwać, uczyć go i próbować z nim porozumienia. Najdziwniejszem zaś było, że obaj olbrzymi mrowkoludzie, szybko zaczęli rozumieć język angielski.
Cavor nazywał ich Phi-U i Tsi-Puff. Phi-U odznaczał się pięciostopowym wzrostem; nóżki miał cienkie, ośmnastocalowej długości, stopy małe jak wogóle u selenitów; na nóżkach spoczywał krępy tułów pulsujący wraz z sercem; ręce długie, o wielu stawach, miękkie, zakończone kiścią palców; szyja krótka, bardzo gruba, łuskowata. „Głowa“ — pisze dalej, nawiązując do jakiejś zaginionej depeszy — „wyżej opisanego typu, trochę zmodyfikowana. Twarz bez wyrazu, mała opatrzona po bokach niewielkiemi krągłemi oczkami. Reszta głowy rozdęta jak pęcherz, pokryta cienką, półprzezroczystą, chytonowatą skórką, przez którą widać pulsację mózgu. Słowem Phi-U jest istotą o niepomiernie rozwiniętym mózgu, przyczem reszta organizmu napół zatropizowana.“ W innem miejscu porównywa postać jego z tyłu do Atlasa, dźwigającego kulę ziemską.
Tsi-Puff, podobny do towarzysza, tylko twarz miał wydłużoną, a głowa, dzięki nieco innemu rozwojowi mózgu przybrała kształt gruszki, podstawą, zwróconej ku górze.
Prócz nich, otoczenie jego składają tragarze, barczyste, niskie stworzenia, kilku pająkowatych stróżów i płaskostopy, głupi o małej głowie służący.
Sposób, na który wpadł Phi-U i Tsi-Puff, ażeby nauczyć się języka angielskiego, był bardzo prosty.

Przyszedłszy do „sześciokątnej komnaty“, w której znajdował się Cavor, zaczęli naśladować każdy słyszany dźwięk, zaczynając od kaszlu. Cavor odrazu zrozumiał cel ich usiłowań i zaczął nazywać wszystkie otaczające przedmioty. Po kilku takich lekcjach Phi-U sam powtarzał już usłyszane słowa. Pierwszem było słowo „człowiek“, drugiem „księżycowy“. Tem chciał Cavor zastąpić trudny dla nich wyraz „selenit“. Nauczywszy się sam, Phi-U powtarzał je towarzyszowi. W krótkim czasie władali stu prawie wyrazami.
Po chwili stałem wśród tłumu selenitów, którzy ze zdumieniem mi się przyglądali. Str. 198.
Aby ułatwić naukę, przyprowadzili ze sobą artystę, doskonale rysującego wszystkie otaczające ich przedmioty. „Malarz ten“, jak pisze Cavor, „posiadał zupełnie normalnie rozwinięte ręce i inteligentny wyraz twarzy.“ Rysował bardzo szybko.

Jedenasta depesza Cavora okazała się bardzo powikłaną, niejasną i dziwną, prawdopodobnie skutkiem jakichś przyczyn astronomicznych. Można z niej było zrozumieć tylko następujący ustęp:
„...Szczegółowy opis przebiegu tych lekcyj mógłby zainteresować tylko filologa, a i tak trudnoby je było mu pojąć. Czasowniki łatwo zrozumieli, zwłaszcza czynne, które można było wyrazić rysunkami i ruchami ciała; przymiotniki niektóre poszły bez trudu, ale gdyśmy przystąpili do oderwanych rzeczowników, do przyimków i zaimków oraz przenośni, tak często używanych na Ziemi, trudno było z miejsca ruszyć. Wezwano jeszcze jednego pomocnika z ogromną głową, widocznie specjalistę w analogjach i zawikłanych, filozoficznych zagadnieniach. Zupełnie jak nasi ziemscy filozofowie okazał się roztargnionym i niezręcznym: potykał się o stołki, długo nie rozumiejąc, czego od niego żądają i t. d. Pojąwszy wreszcie, okazał tak niesłychaną przenikliwość, że wszystko poszło bardzo łatwo. Objaśnienia swoje tłumaczył przedewszystkiem Tsi-Puffowi, który doskonale wszystko pamiętał; był on rodzajem żywej encyklopedji różnych wiadomości.“
„Po kilku dniach uczniowie moi do tego stopnia przyswoili sobie język angielski, że mogłem już z nimi trochę rozmawiać. Zrazu ledwieśmy się rozumieli, potem szło coraz lepiej. Prawda, że koło pojęć, wśród których obracamy się, jest bardzo ciasne, ale dzięki Bogu i za to. Phi-U z olbrzymim, myślowym wysiłkiem wydaje najpierw zawsze dźwięk „M’m — M‘ms“, potem zaczyna mówić, przeplatając mowę frazesami „jeśli mogę się tak wyrazić“, albo „rozumiesz mnie“.
„Tak, naprzykład, przedstawił mi rysownika:
„M‘m — m‘m — on — jeśli mogę się tak wyrazić — rysować. Mało jeść — mało pić — rysować. Lubić rysować. Nic innego. Nienawidzić tych, którzy nie rysować dobrze. Gniewać się. Nienawidzić, kto rysować lepiej niż on. Wszystkich nienawidzić. Nienawidzić wszystkich, którzy nie rozumieć, cały świat dla rysunku. Gniewać się. M‘m. Wszystko dla niego nic, tylko rysować. Lubi cię... ...rozumiesz... nowa rzecz rysować. Wstrętna — dziwaczna. Eh?
„Wskazując na Tsi-Puffa, Phi-U dodał: M‘m — M‘m. Lubić pamiętać słowa. Świetnie pamiętać niż inni. Myśleć — nie, rysować — nie. Pamiętać. Mówić — tu zwrócił się o pomocnicze słowo do towarzysza — historje — wszystkie rzeczy. Raz słyszeć — mówić zawsze.
„Niema nic dziwniejszego, niż słyszeć, te cudaczne stworzenia; nawet bliższe poznanie ich nie zdołało zatrzeć we mnie wrażenia, że znajduję się w towarzystwie jakichś potwornych owadów, rozmawiających, pytających, widać, że usiłują nauczyć się mowy ludzkiej. Czuję, że wracam do dzieciństwa, że wierzę w bajki, w których konik polny rozmawia z mrówką głosem ludzkim.“
Lingwistyczne usiłowania Cavora przyczyniły się do jego oswobodzenia. „Rozumne starania moje rozproszyły strach wywołany nieszczęsną potyczką z selenitami... Pozwalają mi wychodzić, gdzie chcę, a pilnują mnie tylko dla mojego dobra. W ten sposób znalazłem dostęp do elektrycznych aparatów i posługując się wynalezionemi przez siebie sposobami, przesyłam depeszę na Ziemię. Nikt mi nie przeszkadza, chociaż Phi-U doskonale rozumie, dokąd kieruję sygnały.
„ — Rozmawiasz z drugimi? — spytał pewnego razu uważnie śledząc moją robotę.
„— Z drugimi — odrzekłem.
„— Z drugimi? — powtórzył, — Tak, ludzie?
Ta krótka rozmowa była przyczyną przerwania wczorajszej depeszy.“
My zaś z mr. Wendigee zupełnieśmy jej nie otrzymali.
Czasami Cavor dodaje poprawki poprzednich depesz, jeśli okaże się, że dzięki niezupełnemu poznaniu życia na księżycu zrozumiał coś fałszywie. Dlatego też nie można wszystkiego brać bezkrytycznie. Prosimy o zapamiętanie tej uwagi przy czytaniu fragmentów dziewiątego, trzynastego i siedemnastego pisma.
„Na księżycu — pisze — każdy obywatel ma wyznaczone dla siebie miejsce, i nietylko do objęcia tego miejsca urodzeniem już, ale i starannie opracowanym systemem wychowania tak przystosowany, że wszystkie niepotrzebne mu organy zanikają. „Na cóż mu to?“ — spytałby na pewno Phi-U, gdybym wyraził zdziwienie, że jego towarzysz nie umie rysować ani myśleć. Jeśli selenit przeznaczony jest na matematyka, wychowawcy jego zwracają swe usiłowania tylko w tym kierunku. Przygłuszają w uczniu wszelkie dążenia ku czemuś innemu, rozwijając jego matematyczne zdolności do rozmiarów, niesłychanych na Ziemi. Tylko ta część mózgu rozrasta się, w której tkwią te zdolności, cały zaś organizm pozostaje nierozwiniętym, o ile to tylko możliwa bez narażenia życia. Koniec końców wyrabiają się jednostki, dla których całą rozkoszą istnienia jest wypełnienie swych obowiązków. Nic więc dziwnego, że selenici różnią się tak ogromnie między sobą zewnętrznym wyglądem. Nadmierne rozwinięcie jednej jakiejś zdolności i organów jej odpowiadających, z uszczerbkiem dla innych, czyni każdego selenita dziwolągiem, całkiem jednak zastosowanym do wypełnienia swej roli w społeczeństwie, żyjącym i rozkoszującym się nią tylko. Innych nietylko nie ceni, ale nie widzi nawet.
„Na czele tego oryginalnego społeczeństwa stoją wielkogłowi arystokraci, a nad nimi — gigantyczny intelekt, istota półmistyczna — Wielki Władca Księżyca, któremu wkrótce zostanę przedstawiony. Bezgraniczne rozwinięcie rozumu, a właściwie mózgu, u arystokratów tłumaczy się brakiem czaszki, ograniczającej u ludzi możność rozwijania się ciągłego. Chytonowa powłoka ich głowy jest delikatna i rozciągliwa.“
„Arystokracja dzieli się na trzy klasy, odróżniające się między sobą wpływami i powagą w społeczeństwie. Do pierwszej należą administratorowie, za których wzór służyć może Phi-U; są to selenici o wielkiej inicjatywie i obrotności; każdy z nich jest odpowiedzialnym za pewny obszar masy księżycowej; do drugiej zaliczają ekspertów, czy doradców, w rodzaju mego wielkogłowego filozofa, wytresowanego do rozwiązywania łamigłówek; do trzeciej wreszcie należą uczeni, jak Tsi-Puff, służący za składy przeróżnych umiejętności. Tsi-Puff na pewno będzie teraz na księżycu pierwszym profesorem języków ziemskich. Nietrudno zrozumieć, że tacy uczeni, o niesłychanej pamięci, uwalniają mieszkańców księżyca od konieczności posługiwania się księgami i środkami naukowemi. Cała wiedza na księżycu zawarta jest w żywych mózgach, nie potrzeba więc ani też niema bibliotek, etc...“
„Mniej wyspecjalizowani administratorowie bardzo żywo interesowali się mną, ilekroć zdarzyło się im z nami spotkać i zasypywali Phi-U‘a pytaniami. Chodzą zwyczajnie, otoczeni całą świtą sług, tragarzy, heroldów etc. Eksperci najczęściej nie zwracają na mnie całkiem uwagi (jak na nikogo zresztą), a jeśli mnie przypadkiem dostrzegą, zaczynają gwarliwe dysputy, pewnie oceniają mnie z filozoficznego punktu widzenia i gadają, gadają bez końca. Uczeni, nadzwyczajnie uprzejmi, przesadzają się w usługach i grzecznościach, łatwi do zgody i zarozumiali nadzwyczajnie, nie znoszą jedynie zarzutu nieumiejętności. Wędrują również w otoczeniu świty, w której skład często wchodzą małe, ruchliwe istotki płci żeńskiej, prawdopodobnie ich żony. Sami jednak ci uczeni ludzie nie mogą chodzić, noszą ich przeto na noszach, niby jakieś kruche klejnoty. Idąc tu, do aparatów elektrycznych spotkałem jednego — ogromna, naga, cienką skórą porosła głowa ledwo trzymała się na maleńkim tułowiu. Wokoło — służba, ciekawi i chwalcy jego sławy i uczoności.“
„Wogóle arystokratów wszędzie poprzedza świta, siła muskulów, zastępująca im własną. Składają ją zwykle tragarze ze spadochronami i innemi przyborami do podróży, szybkobiegowie na długich nogach i heroldowie, władający zdrowem gardłem. Cały ten tłum rządzi się i kieruje intelektem swego pana, bez którego staje się bezbronnym i bezpomocnym, jak złożony parasol, stojący w kącie przedpokoju. Niższe klasy na księżycu istnieją tylko jako narzędzia; rola ich — słuchać i wykonywać rozkazy, a całe ich życie ogranicza się tylko do wypełnienia tej roli i zaspokojenia elementarnych potrzeb.“
„Olbrzymia większość ludności księżyca należy do liczby takich robotników. Są to ludzie-maszyny w dosłownem znaczeniu, wyspecjalizowani do prac różnego rodzaju. Pastuchy, naprzykład, mają tylko jeden palec u rąk, tragarze i tym podobni robotnicy — po pięć, sześć, nawet siedem. Niektórzy pracujący przy dzwonach i innych tego rodzaju aparatach, opatrzeni są ogromnemi uszami, w kształcie zajęczych i umieszczonemi ztyłu oczu; inni, zajęci chemją, posiadają olbrzymi organ węchowy; robotnicy w hutach szklanych wyglądają jak rozdęty, wielki miech kowalski — do tego stopnia rozwinięte mają płuca. Słowem, każdy, przystosowany jest do zajęcia, jakiemu się oddaje. Do wykonywania subtelnych robót na księżycu, istnieją delikatnie zbudowani pracownicy, maleńcy, ogromnie czyści. Niektórych mógłbym chyba na dłoni utrzymać. Są też selenici — motory, których obowiązkiem jest służyć pociągową siłą przy drobnych robotach. A do strzeżenia ludności i pilnowania porządku w pracy jednostek służą muskularni olbrzymi (w stosunku do innych oczywiście), stanowiący rodzaj policji, wytresowanej w bezwzględnem posłuszeństwie dla wielkogłowych.“
„Specjalizacja żywych stworzeń przechodzi, na pewno, cały szereg nadzwyczaj ciekawych procesów, z któremi nie zdołałem się dotychczas zaznajomić. Niedawno, zresztą, spotkałem dużą grupę młodych selenitów, których całe ciało z wyjątkiem rąk, nóg, i głowy, obwiązane było, a raczej wciśnięte w rodzaj kleszczów, aby uczynić ich długimi i cienkimi, co da się uskutecznić przy pomocy pewnych mechanizmów. Jeśli chodzi o rozwinięcie ręki, zajmują się nią oddzielnie, nie zwracając uwagi na resztę ciała, poją jakiemiś wstrzykiwaniami i drażnią elektrycznością. Phi-U, jeślim go dobrze zrozumiał, przyznaje, że zrazu stan taki wydaje się męczarnią, potem jednakże można przywyknąć. Pokazywał mi nawet, jak kształcą szybkobiegów, widok ten jednak wywarł na mnie przykre wrażenie. Spodziewam się, że zczasem do tego przywyknę i będę mógł badać szczegóły dziwnego porządku socjalnego na księżycu, bez głupich jakichś czułości. Właściwie, mimo całego bólu, jaki sprawia młodemu pokoleniu wykręcanie nóg naprzykład, w celu przerobienia go w maszynę, całe to urządzenie znacznie jest rozsądniejsze, aniżeli u nas na Ziemi, gdzie pozwalamy dzieciom wyróść na ludzi, aby potem ich zacząć przekształcać w maszyny.“
„Niedawno, mniej więcej między jedenastą a dwunastą depeszą zdarzyło mi się przypadkowo być świadkiem sceny z życia ludności robotniczej na księżycu. Zamiast zwykłą drogą po spiralnej galerji i rzece, powiedli mnie krótszą przez tunele i pieczary. W jednej z nich, bardzo obszernej, niskiej, jasno oświetlonej fosforyzującemi grzybami, w rodzaju muchomorów olbrzymiej wielkości, ujrzałem scenę, o której mówię:
— Ludzie księżycowi to jedzą? — spytałem Phi-U‘a, wskazując na grzyby.
„— Tak — pokarm.
„— Mój Boże! Co to? — krzyknąłem, potknąwszy się o ciało ogromnego selenita, nieruchomie leżącego wśród pni grzybnych. — „Trup, czy co? — (dotychczas nie widziałem trupa na księżycu).
„— Nie. — odrzekł Phi-U. — Jemu... robotnik. Nie ma roboty. Trochę pijany... śpi teraz, póki nie potrzebny. Pocóż go budzić? Niepotrzebny.
„— A tu drugi! — zawołałem.
„Okazało się, że cała pieczara zasypana, jeśli nie martwemi, to napół martwemi ciałami, czekającemi póki ich nie wezwą do pracy. Zacząłem oglądać ich zbliska, dotykać, oni jednak wzdychali tylko ciężko, nie budząc się zupełnie. Widok jednego z nich uderzył mnie szczególnie, gdyż postać jego była bardzo podobna do ludzkiej. Bardzo muskularne ręce opatrzone były cienkiemi palcami, widocznie do delikatnej pracy, a w pozie ciała tkwiło rozpaczliwe jakieś poddanie się losowi. Bez wątpienia wrażenie to było błędne, nie mogłem mu się jednak opędzić. Gdy Phi-U lekceważąco odsunął go nogą w ciemny kąt, zrobiło mi się tak nieprzyjemnie, jak gdyby przez ten czyn odezwał się w nim znowu robaczy instynkt.“
„Niestety nieprzyjemność, jaką odczuwałem, jest tylko wynikiem bezmyślnego sposobu przyjmowania wrażeń. Bo na pewno lepiej jest niepotrzebnego narazie robotnika spoić i na bok usunąć, aniżeli wyrzucać go na ulicę, na głód i nędzę. W każdem skomplikowanem, socjalnem społeczeństwie muszą od czasu do czasu powstawać chwile nie dającego się usunąć zastoju w pracy, w ten sposób niepokoje zagadnienia „pozbawionych pracy“ kategorycznie są usunięte. A mimo to nawet wykształcone duchy nasze tak są nierozsądne, że wspomnienie tych spokojnych jasnych arkad jaskini, świetlnych porostów i śpiących postaci, tak mi jest niemiłe, że poświęcam nawet krótszą i wygodniejszą drogę dla uniknięcia przykrego widoku.“
„Dalsza droga, którą chodzę, prowadzi przez wielką, mroczną pieczarę, stale szumiącą rozgwarem tłumów. Ściany jej usłane otworami, wiodącemi do sześciokątnych komnat, w rodzaju komórek pszczelnych w ulu. Z komnat tych wychodzą, gromadząc się w środkowej wielkiej sali kobiety, matki księżycowego ula, wybierające tam zabawki dla dzieci i amulety, sporządzone przez bezgłowych prawie, nadzwyczajnie zręcznych jubilerów, pracujących nieopodal. Kobiety te pełne jakiegoś dostojeństwa w ruchach, odziane fantastycznie, bogato, bardzo pięknie; niestety prawie zupełnie pozbawione są głów.“
„O stosunkach małżeńskich, wychowaniu dzieci etc. — nic jeszcze nie wiem. Mam nadzieję jednak, że dowiem się o tem wszystkiem od Phi-U‘a, gdy trochę lepiej będzie władał językiem angielskim. Zdaje mi się, że między selenitami, jak u pszczół lub mrówek, istnieje wiele stworzeń płci nijakiej. Przecież i u nas, po miastach jest wielu ludzi, pozbawionych rodziny, tutaj pośród mrówek księżycowych istot takich jest olbrzymia ilość. Jeślim dobrze zrozumiał objaśnienia Phi-U‘a, matki księżycowe, istoty zupełnie odmiennego typu, nie są w stanie zupełnie troszczyć się i wychowywać maleństwa; okresy bezwolnej słabości mieszają się u nich z okresami gwałtownego szału, dlatego też jak najprędzej powierzają te małe stworzenia, miękkie, słabe, blade, opiece niezamężnych kobiet-pracownic, brzydkich z miejscowego punktu widzenia, zato opatrzonych zupełnie męskiemi głowami.“

Niestety, ostatnia depesza Cavora kończy się na tem. Oczekujemy lada chwila dalszego ciągu. Choć listy te niesłychanie oderwane i niejasne, mimo wszystko dają pewne pojęcie o nieznanym nam i nadzwyczaj dziwnym świecie, z którym niedługo będziemy mogli wejść w bliższe porozumienia. Sygnały Cavora stanowią zaczątek olbrzymiej przemiany, jaka wkrótce nastąpi w losach ludzkości, która znajdzie na księżycu nowe elementy, nowe tradycje, całą burzę nowych idei, nową rasę dziwnych stworzeń, z któremi stoczymy walkę o władztwo i wreszcie... złoto, niesłychane masy złota.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.