<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Marja o tej porze spała spokojnie, a w dzień myślała o Piotrze, tyle co o ziarnie, które zasiewał. Zauważyła, że mają silnego i przystojnego sługę, który jest bardzo wierny i posłuszny, pomimo surowej powierzchowności i zamkniętego charakteru, a opinja o jego porywczości i niesumienności jest niesprawiedliwa.
Mówili o tem często w rodzinie, i wuj Mikołaj wyrażał się z zapałem o Piotrze, zato Marja byłaby sobie rozbiła głowę o mur ze wstydu, gdyby przypuszczała, co się dzieje w duszy sługi.
W przeddzień Wszystkich Świętych u Noinów, jak prawie we wszystkich domach w Nuoro, kobiety przygotowywały chleb i słodycze.
Dziwny to zwyczaj, który każe gospodyniom z Nuoro wspominać zmarłych przez pieczenie lepszego niż zazwyczaj chleba i sporządzanie słodyczy, którym się daje wspólną nazwę „morto-morto“[1]. Chleb w te dni lepi się, wycina i ząbkuje, słodycze zaś robi z ciasta, tłuszczu, rodzynków i migdałów, z orzechów i cukru.
Kobiety z Oliena doskonale sobie zarabiają w dni poprzedzające Zaduszki. Przychodzą ze wsi boso, albo z obuwiem w ręku i sprzedają na ulicach Nuoro moszcz i rodzynki. Krążą wszędzie w swych oryginalnych strojach, z włosami okręconemi około uszu i, drepcąc jak kurki, oznajmiają cienkim głosikiem: Papascja piaes e fju? Bini ottu piaes?[2] co znaczy, że winobranie skończone i że zima się zbliża.
O samym świcie Marja rozpaliła ogień. Komin gorzał jak piekło, ogrzewając mocno kuchnię. Przez małe okno wesoły promień słońca wpadał już smugą błękitnego pyłu, kładł się złotą plamą na przeciwległej ścianie. Po nocnej ulewie nastała jesienna pogoda; domki sąsiedztwa stały oczyszczone i odświeżone przez deszcz i wiatr. Świat oddychał świeżością i zapachem suchych liści, opadłych gałęzi mchem na mokrych i dymiących dachach pod błękitnem i czystem niebem. W kierunku gór różowo-szare chmurki roztapiały się w morzu słońca. Była godzina dziesiąta rano, a zdawało się, że to dopiero jutrzenka, tak świeże i tak przejrzyste było powietrze. Koguty piały jeszcze, kury w uliczkach tarły dziobami o mokre i błyszczące kamyki, lub piły wodę w kałużach, podnosząc co chwila głowy do góry, jakby chciały lepiej wetchnąć piękno poranka.
Miły i ciepły nastrój zapanował w kuchni ciotki Luizy, gdy podnoszące się słońce posłało do niej promienie swoje przez okno i przez szybki w dachu.
Widać było żywopłot pełen pereł, dochodził zapach wilgotnego mchu. Marja czuła się rzeźka i świeża jak poranek. Pracowała, a pracowała, nie tracąc chwili; sama spełniała prawie wszystkie niezliczone tego dnia roboty, z zakasanemi rękawami, w dużym granatowym fartuchu, który obejmował jej wysmukłe biodra.
Zjawiła się i Sabina i wszystkie trzy razem z ciotką Luizą wygniatały ciasto, klęcząc na ziemi około niziutkiego stołu, którego nogi liczyły najwyżej dwanaście do piętnastu centymetrów. Gniotły całą siłą dłońmi, pochylając się naprzód i wtył. Ciotka Luiza aż się spociła, ale milczała, poważna i surowa, cała pochłonięta swoim kawałkiem ciasta. Marja i Sabina gawędziły i śmiały się, bo Sabina opowiadała różne ciekawe a gorszące historje o pewnym domu, w którym służyła przeszłego roku. Opowiadając, naśladowała ruchy i sposób mówienia swej dawnej chlebodawczym; Marja wtedy śmiała się tak, że aż łzy jej się z oczu puściły, Sabinie zaś przy każdym ruchu głowy włosy uciekały z pod chusteczki i spadały na oczy. Podnosiła zaraz białe, smukłe ręce, chowała włosy i cała przejęta śmiechem, opadała w tempie roboty. Ciotka Luiza karciła gniewnie tę nazbyt hałaśliwą wesołość i stratę niepotrzebną czasu.
— Sabino, mogłabyś dać pokój tym bredniom!
— Ależ, ciociu, to nie tobie opowiadam, tylko Marji; to niewinna rozrywka!
Marja od czasu do czasu długim drewnianym drągiem podsycała ogień w kominie, zaglądała do garnka, który syczał na ogniu, i klękała znowu zgrabnie przed niskim stołem. Około jedenastej chleb był gotowy, rozłożony w szerokich koszykach ze złotogłowiu i na kryty ciepłem suknem, by skwaśniał szybko.
Marja poszła do spiżarni po dzban moszczu i po pigwy, które wstawiła na ogień na konfiturę.
Podczas kiedy trzy kobiety mieszały mąkę z moszczem, wuj Mikołaj wrócił z przechadzki i zaczął przyglądać się z zajęciem żółtym od moszczu rękom żony.
Miał coś do powiedzenia i uważał, że wystarczyłaby jedna z kobiet do zarobienia mąki, nie potrzebowały się zażółcać wszystkie trzy. Pomyślał, czy wprzód powiedzieć przyniesioną nowinę, czy zrobić uwagę? Zdecydował się na pierwsze.
— Wiecie! Widziałem księdza z Sakramentami, mówią, że wracał od kumy Toni Benu.
— Ciotki Piotra? — spytała Sabina, przerywając robotę.
— O której powiadają, że posiada skarb? spytała Marja z pewnem zainteresowaniem. Nawet ciotka Luiza była zaciekawiona.
— Na jaką chorobę umiera?
— Kto to wie! Pewnie ze starości: ma conajmniej dziewięćdziesiąt lat — jeżeli nie sto.
— Na Boga! — wykrzyknęła Sabina, i podniosła do twarzy odwróconą dłoń, całą zażółconą, chcąc usunąć włosy.
— Znałem ją zawsze jako starą, — powiedział wuj Mikołaj.
— A skarb? — nalegała Marja. Ma go czy nie ma?
— Mówią, że ma. Głupstwo! — krzyknął Mikołaj, grzejąc się przed kominem, oparty na kiju. Jej mąż był osławiony złodziej, pamiętasz go, Luizo, Peppeddu Roddone. Umarł na galerach i mówią, że zostawił skarb ze skradzionych pieniędzy. Bajdy! Ciotka Tonią żyje w nędzy i posiada tylko kawałek gruntu z dwiema kępami lentyszku i z chałupą.
— Pewnie tam ukryła skarb? Komu zostawi chałupę?
— Może Piotrowi! — wykrzyknęła żywo Sabina.
Marja zaczęła się śmiać cicho, lisim śmiechem, jak się to nazywa w Nuoro, i mrużąc oczy, rzekła.
— Przyjemnie ci, kochaneczko!
— Daj spokój! — szepnęła Sabina zmieszana i trąciła ją łokciem, rumieniąc się.
Ciotka Luiza, która nie znała stosunku Sabiny do Piotra, nie spostrzegła nic zgoła, a Mikołaj stał odwrócony i patrzył w piec.
— Piotrowi, Piotrowi, — krzyknął, poprawiając ogień. — Figa! Jest tylu krewnych. Zresztą przypuszczam, że odrzuciłby ten spadek.
— A dlaczego? — spytała Marja. — Niech ojciec nie rusza ognia, cały dym wychodzi. 54
— Co za dym, kiedy ogień wygasł i piec jest zimny, jak lód. Nie upieczecie dziś tego chleba. Ale Piotr nie weźmie ani ziemi, ani chałupy, bo są kupione za kradzione pieniądze, a on — znam go teraz lepiej niż wy, — jest bardzo uczciwy, jakkolwiek gadają o nim niestworzone historje.
Marja zaczęła się irytować, bo Mikołaj wciąż grzebał w ogniu; zato Sabina ucieszyła się mocno, słysząc, że wuj mówi dobrze o Piotrze. Tak ją bolało, gdy go obgadywano! Przez całą resztę poranka mówiono żywo o Piotrze, o ciotce Toni Benu, o skarbie i o dawnych sprawach.
Wuj Mikołaj wziął stołek, przysunął go do komina i zabrał się do pilnowania ognia, w którym ciągle niezgrabnie grzebał. Opowiadał przytem historję Peppeddu Boddone, przeklętego czarta, który umarł przed dwudziestu laty w tem okropnem miejscu, gdzie mężczyźni robią pończochy i pracują szydełkiem. Dusza tego zbója i złodzieja była tak zła, że nie chciano jej ani w raju, ani w czyśćcu, ani w piekle; błąkała się po świecie razem z siedmioma duszami przewrotnych księży i wchodziła niekiedy w ciało jakiegoś niewinnego człowieka. Raz, wszedłszy w sześcioletniego malca, oznajmiła, że gdyby chciano ją odkupić, dając na mszę i zwracając wszystko skradzione, nie wystarczyłby cały majątek margrabiego Moresa. Wyobraźcie sobie!
W swoich dobrych czasach, to jest kiedy jeszcze żył i nie robił szydełkiem, Peppeddu Boddone był głównie postrachem pasterzy. Przeszedł koło owczarni, spojrzał na najpiękniejszą i najlepszą owcę, a nazajutrz zwierzę znikało. Raz juhas widział go w bliskości tanki, gdzie pasły się trzody.
— Zginęliśmy! — rzekł do towarzysza.
— Widziałem Peppeddu Roddone, jak patrzył na czarną owcę, sprowadzoną ze stałego lądu.
Był to wspaniały okaz z rasy hiszpańskiej.
— Musimy dobrze pilnować tej nocy.
— To na nic. Na cokolwiek spojrzy, jest jego.
— To zróbmy tak: Jeżeli los czarnej owcy zapadł, zabijmy ją my sami i sprzedajmy jutro.
Zabili ją, odarli ze skóry, wypatroszyli i powiesili nazewnątrz chaty, by się mięso nie zepsuło; pod wieczór upiekli kiszki w popiele, a inne wnętrzności na drewnianych rożnach. Aż nagle, gdy się tego najmniej spodziewali, wpadł Roddone, wyrwał im rożna z rąk, a kiszki z popiołu. Stało się to piorunem. Jeden z pasterzy chwycił rusznicę i wystrzelił, ale kula ledwie drasnęła cholewę złodzieja. Ten do krzywdy dołączył jeszcze obrazę, bo napluł sobie na rękę, pociągnął nią po łydce i uciekł, krzycząc:
— Ha, ha, toście mi zrobili szkodę! A jeszcze chciałem zabrać wnętrzności, żeby owcę mieć caluteńką.
Wyszedłszy z chałupy, pastuchy zauważyli, że znikła także cała owca i skóra.
Takie i tym podobne historje opowiadał wuj Mikołaj. Kobiety słuchały z zajęciem, a jednocześnie przygotowywały chleb z moszczu, ciemny i słodki jak policzki Marji, i chleb wyspiarski biały i świeży, jak szyja Sabiny.
Obiadowali bardzo późno, potem Marja usiadła na ziemi przed piecem, z którego wybrano cały ogień; miotłą, z liści malwowych wymiotła dobrze wnętrze komina i spróbowała chleba. Smakował doskonale, był w miarę ukwaszony i za chwilę leżał gotowy. Z chlebem z moszczu i z wyspiarskim sprawa była trochę trudniejsza; trzeba było wprzód ugotować je we wrzącej wodzie, a potem wsunąć do pieca, z którego wychodziły świecące, jak złoto i kość słoniowa.
Tymczasem Sabina zabrała się do papassinosów. Rozrobiła papassinos nadziewane gotowanym miąższem pigwy i układała je w różne zgrabne foremki: w obwarzanki, bułeczki, piramidki, szachownice, nawet w t. zw. „księże kapelusze“.
Około wieczora, praca była skończona; ciotka Luiza przygotowała kawę, a Marja i Sabina uprzątnęły kuchnię.
— Niema ani kropli wody, — rzekła Marja, potrząsając pustym dzbanem — muszę iść do studni.
— Czy chcesz, żebym ja poszła? — zapytała skwapliwie Sabina.
— Nie, ja pójdę. Albo jeżeli chcesz, w stąpimy do ciebie, weźmiesz i ty dzbanek i pójdziemy razem.
Wypiły kawę, ciotka Luiza napełniła zapaskę Sabiny chlebami i papassinosami. Marja tymczasem zarzucała na siebie tunikę i spódnicę wełnianą, objętą krasną wstążką, gdyż wieczór był chłodny. Postawiła dzban na głowię i wyszła z kuzynką. Wstąpiły do mieszkania Sabiny, nędznej chałupy w sąsiedztwie świętego Piotra, gdzie jasnowłosa dzieweczka wegetowała niby kwiat na ruinach, w towarzystwie starej jak kij od miotły i wiecznie gderającej ciotki Katarzyny.
Ciotka Katarzyna całe życie przędła, jednocześnie pilnowała małego kamienia młyńskiego, poruszanego przez szarego i chudego osiołka. Dawało jej to pięćdziesiąt centów dziennego dochodu. Sabina pracowała za domem, prała cudzą bieliznę, w lecie kosiła lub zbierała oliwki, w zimie, godziła się do służby, o ile udawało jej się znaleźć porządny dom. Była to dziewczyna spokojna i bardzo uczciwa. Miała może na sumieniu jakieś małe grzeszki, jakieś spojrzenie czy słówko, jakąś nieokreśloną zachciankę, może nawet jakąś nieśmiałą a przelotną schadzkę miłosną; wszystko to były drobiazgi, które nigdy nie przeszły miary i nie rzucały cienia na jej prowadzenie. Od niejakiego czasu myślała wiele o Piotrze Benu i czekała z pewnym niepokojem obiecanej rozmowy.
Popełniła jednak fatalną lekkomyślność, zwierzając się przed Marją, która wzięła rzecz niezbyt poważnie i wygadała tajemnicę w dzień winobrania. Sprawy poszły jak, niestety, było im sądzone, lecz Sabina nie wiedziała o niczem, a widząc oziębłość Piotra, myślała, że postępuje tak przez szacunek dla chlebodawców i nie chce się zdradzić przed czasem. Nie brała mu za złe i czekała.
— Jak się macie, ciotko Katarzyno? — — spytała Marja staruszki, podczas kiedy Sabina skręcała zniszczoną zapaskę, jako poduszkę na głowę pod dzbanek.
— Pomaleńku, pomaleńku, córko moja — rzekła starucha — robiąc ruch oznaczający bliskość i dalekość drogi wieczności.
— Nic pilnego, ciotko, nic pilnego, uśmiechnęła się Marja.
— Jesteście żwawi, jak piętnastoletnia dziewczyna. Kto wie, czy nie przeżyjecie której z nas?
Starucha roześmiała się i otworzyła bezzębne usta, zadowolona z pochlebstwa.
— Chodźmy — wezwała Sabina, pochylając się, by przejść przez drzwiczki.
Osiołek zatrzymał się, jakby nasłuchując. Ciotka Katarzyna musiała krzyknąć na niego, by nie ustawał.
Ruszył natychmiast.
— Dokąd pójdziemy? — spytała Marja.
— Dokąd chcesz.
— Chodźmy do Funtanedda.
Tak zrobiły. Szły tuż tuż obok siebie, wyprostowane i smukłe, obie jednego wzrostu, ubrane pranie jednakowo, z przewróconemi amforami na głowie, kołysząc się miarowo. Poważne i stateczne, tworzyły razem wdzięczny obrazek, jaki nieraz spotykamy po małych miasteczkach i wsiach sardyńskich.
— Czy pójdziesz jutro na cmentarz? — spytała Sabina.
— Nie wiem. O ile nie będę miała nic do roboty, to pójdę.
Gawędząc swobodnie, spuściły się aż do gościńca z Orosei. Kilku mieszczan używało w milczeniu przechadzki, wdychając rośne i wonne powietrze górskie, kobiety tłumnie schodziły do studni, prowadzono konie do upoju, niejeden wóz z ciężarem przesunął się gościńcem.
Wieczór zapadał piękny i łagodny.
Góra ponad gościńcem spała już na tle zimnego nieba o barwie popiołu, zmrok rozpościerał się na dolinie, tylko na zachodzie ostatnie domy miasta i fantastyczna w kształtach katedra rysowały się wspaniale, jak zamczysko na złotem tle nieba.
Doszedłszy do studni, Sabina i Marja usiadły na kamieniu i czekały, aż inne, wcześniej przybyłe kobiety napełnią amfory.
— Kumo Sabino; Kumo Marjo — witano wesoło na lewo i prawo obie kuzynki, przypuszczając je w tej chwili do gawęd, do plotek i do kursujących wdzięcznych a złośliwych przycinków.
Gadano głośno, wesoło, kąśliwie. Jakaś mała czarna dziewczyna z zawiązanem jednem okiem myła nogi i klęła swoją chlebodawczynię; jakiś chłopak wlazł na murek, obramiający gościniec i pluł zgóry na kobiety, które wymyślały mu ze złością, zadzierając w górę głowy. Jakiś człowiek schodził do studni, aby napoić troje prosiąt, zanim zejdą z pastwiska. Były to trzy zgrabne stworzonka w białe i czarne pasy, jak małe dziki z umorusanemi ziemią różowemi pyszczkami. Rozbiegły się, tocząc i zamiast pić, uciekły od studni w krzaki. Pasterz tymczasem gwizdał na nie, aby wróciły. Chłopak, który pluł, zapatrzył się w prosięta, i tym sposobem kobiety napełniły spokojnie dzbany, ale nie chciały się rozejść, podniecone wymyślaniem. Ostatni październikowy wieczór zapadał coraz chłodniejszy i bardziej mglisty. Szmer wody brzmiał donośniej w zalegającej ciszy zmroku i ginął w tajniach doliny, rozśpiewany łagodną poezją przyrody, której nie mogły pokalać złośliwe gawędy kobiet przy studni. Sabina, dusza nieświadomie wrażliwa, czuła niejasno urok chwili, raziła ją niemądra paplanina towarzyszek; pociągnęła Marję do odejścia, wcześniej od innych, pewna zresztą, że jak tylko dojdą do gościńca, dostaną się na języki pozostałych.
Odeszły same, tak, jak przyszły, podczas kiedy nowe kobiety schodziły do studni.
Teraz Sabina z Marją niosły dzbany, prosto postawione na głowach i wyglądały zdaleka, w wieczornym półmroku, jak dwie dziwne, wysokie, bizantyjskie figury, ze zbyt wielkiemi głowami.
W połowie drogi, słysząc wesoły, dobiegający aż do nich dzwon, bijący na Anioł Pański przed jutrzejszem świętem, uczyniły jednocześnie znak krzyża. Doścignął je wtedy i przywitał młody człowiek, wracający z doliny z workiem na plecach i sznurem, okręconym około ramienia.
— A Piotr Benu? — zapytała Marja.
— Poszedł z pługiem do Lollovi. Albo co?
— Nic, tak sobie, nie widziałam go już od bardzo dawna. Co myślisz o nim? Czy żyjecie w zgodzie?
— Tak, do tej pory. To porządny chłopiec i dobry sługa.
Szli jakiś czas razem i mówili pochlebnie o Piotrze. Sabina milczała, tylko w duchu cieszyło ją uznanie dla tego, o którym marzyła. Gdy słyszała pochwałę Piotra, — co się nie zdarzało zbyt często, — czuła niezmierną, radość w sercu, chciałaby śpiewać mutu[3], chciałaby wykrzyczeć pozdrowienie dalekiemu pracownikowi i wyznać wszystkim zazdrosnym towarzyszkom swą odwzajemnioną miłość.
Tego wieczora uczuła potrzebę pomówienia o nim znowu z Marją, ale nie wiedziała, jak zacząć.
— Kiedy powróci? — zapytała z pewnym niepokojem, gdy zostały same i zaczęły się wspinać zpowrotem na dróżkę.
— Nie wiem. Pewnie nie przed Bożem Narodzeniem. Powiedział, że nie wróci, dopóki nie ukończy roboty. Ale on to wie, i ty powinnaś wiedzieć lepiej odo mnie — dodała z pewną złośliwością.
— Ja nie wiem nic zupełnie, — odpowiedziała nieśmiało Sabina.
— Nie mówił ze mną od owego dnia, jakkolwiek miał nieraz po temu sposobność. Myślę, że czynił to z obawy przed wami...
Marja zaśmiała się, wzruszając ramionami:
— Co za pomysł! To nie jest człowiek, któryby się obawiał kogokolwiek.
— A więc z szacunku dla waszego domu. W każdym razie wiem, że mi sprzyja... A ty? a ty? — zapytała Marja, zwracając się z ogromną ciekawością.
— No... j a też... — Ośmielona życzliwością kuzynki, ciszą i coraz głębszym mrokiem w dolinie, otworzyła przed nią serce. Tak, od owego dnia strącania gruszek myśli ciągle o Piotrze, i teraz ona także kocha go bardzo. Czeka na niego. Gdy słyszy wymawiane jego imię, doznaje dziwnego wrażenia, jakgdyby jej serce stawało. Później znowu zaczyna bić gwałtownie i chce wyskoczyć z piersi. Jakże wygląda chwili, kiedy Piotr wszystko powie!
— A potem co? a potem? — naciskała Marja.
— A potem? O Boże! powiemy babce, on przyjdzie do nas i gdy będzie można, pobierzemy się.
Marja milczała. Poczciwa prostota Sabiny, której wystarczało tak mało, nic prawie, która tak łatwo mogła się czuć szczęśliwa, wzbudziła w niej jakby cień zazdrości, pomieszanej z niewyraźnem, dalekiem politowaniem.
— Dlaczego milczysz? — zapytała Sabina, chcąc nawiązać na nowo. — Może nie byłabyś zadowolona, ty albo ciotka i wuj, gdyby się to stało? Ja jestem taka biedna! Na co mam czekać?
— Ależ przeciwnie! — zawołała żywo Marja. Jest dzielny chłopiec, a przytem piękny.
Przypomniał jej się nagle skarb i dodała:
— Jeżeli jeszcze ciotka zostawi mu wszystko.
— Co tam ciotka! Nie chodzi o ciotkę. Ja chcę jego, nie ciotki.
— Spokojnie, spokojnie, nie unoś się, panienko! — zaśmiała się Marja, a po chwili dodała: — Powiedz mi tylko, czy jesteś naprawdę pewna, że Piotr cię kocha? — Najpewniejsza, — odrzekła Sabina prawie rozgniewana.
Stanęły przed domem. Przez licho oświetlone drzwiczki widać było ciotkę Katarzynę, która przędła jeszcze, i starego spokojnego osiołka, jak zawsze drepcącego dokoła kamienia.
Marja doznała wyraźniej jeszcze uczucia litości i niesmaku, widząc te dwie biedne sieroty, które nie odpoczywały nawet wieczorem, nawet u schyłku dni życia. Pomyślała:
— Biedactwa! Biedna Sabina! Ale jej tak mało do szczęścia potrzeba. A jeżeli Piotr jej nie kocha? Muszę jej pomóc; pomówię z nim.
— Dowidzenia, Marjo, — powiedziała Sabina, nachylając się w drzwiczkach. — Jestem zmęczona i zasnę odrazu, jak suseł. Do jutra, o ile przyjdziesz na cmentarz.
— Tak, dowidzenia. Dowidzenia, ciotko Katarzyno!
— Dowidzenia, córko, — odpowiedziała z wnętrza domu staruszka, a osiołek zatrzymał się nagle i zaczął nasłuchiwać.
Marja poszła dalej spokojnym krokiem w coraz rosnącej ciemności wieczoru i myślała, jakby tu pomoc Sabinie i Piotrowi. Chciała ich wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła, jak królowa z monarszej wysokości.




  1. jakby „nieboszczyków“.
  2. Rodzenki i figi! Kto kupi? Wino gotowane! Kto kupi?
  3. Motto — słowo, piosenka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.