<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Przybyły pan Mieczysław Grabski zdala podobnym był do innych swych rówieśników warszawskiego bruku, których miał ubranie i postawę.
Suknie nosił według ówczesnej francuskiej mody i nic mu nie brakło, aby mógł za przyzwoitego salonowego uchodzić młodzieńca. Wpatrzywszy się jednak w niego, dostrzec było można różnicę między elegantami i tężyzną ówczesną a skromnym i nieco surowo, sztywniej wyglądającym Grabskim.
Wprawdzie włosy miał, jak ówczesna chciała moda, ostrzyżone à la Titus, bardzo krótko, frak z długiemi połami, buty ze sztylpami, chustkę białą ogromną na szyi z fontaziem, jaki naówczas noszono, ale to wszystko skromne było, barw nie bijących w oczy i włożone tak jakoś, że nie zwracało uwagi, nie narzucało się przesadzonem staraniem o siebie.
Twarz pana Mieczysława bladawa, rysów regularnych, nie była piękną ani brzydką, lecz napiętnowaną wyrazem powagi nad wiek jego. Nie wydawał się bowiem starszym nad lat dwadzieścia kilka.
Trzymał się prosto, nieco z żołnierska, z widoczną pamięcią na siebie, chwilami jednak, jak gdy witał Burzymowskiego, surowość z oblicza ustępowała wyrazowi wielkiego, szczerego acz hamowanego uczucia. Naówczas lice to smutne całkiem się inne stawało, ożywiało, odmładzało, dopóki na rozkaz pana nie zesztywniało i nie stężało ostygłe.
Burzymowski na widok młodzieńca, dla którego musiał mieć afekt wielki, zmienił się cały, odzyskał wesele i rubaszność swoją. Po wyjściu Pokutyńskiego ponowił uścisk serdeczny i rzekł pośpiesznie.
— Ale chodźmyż na górę do Sylwki, bo i ona niecierpliwa jest i radaby cię zobaczyć. Tylko, powiedzże ty mi, jak się to stało, ja się ciebie spodziewałem z rana jeszcze? Czy zapomniałeś o nas? czyś zapomniał?
— A! nie zapomniałem, boby to była niewdzięczność sroga, — odparł głosem miłym i sympatycznym Micio — wstrzymała mnie okoliczność pewna, force majeure, oprzeć się jej nie było sposobu. Miałem bardzo miłe i zaszczytne zaproszenie do Skierniewic do księcia arcybiskupa, a ten nie puścił mnie od siebie, aż dopiero przed paru godzinami.
— Fiu! fiu! — zaśmiał się widocznie uszczęśliwiony Burzymowski, — jakie sobie stosuneczki porobiłeś... Proszę, proszę! Arcybiskup go zaprasza i zatrzymuje! Jeszcze kto i jaki? Krasicki!...
I raz go jeszcze uściskał, ruszając ku drzwiom, bo pilno mu było zaprowadzić go na górę.
— Chodźmy! — zawołał, — chodźmy. Tam dopiero ja i baby weźmiemy asińdzieja na spytki. Tyś się tu już stał warszawianinem, znasz grunt, a my biedni parafjanie naoślep jeszcze stawiamy kroki. Jesteś więc dla nas drogocennym przewodnikiem, musisz pokazywać drogę.
Gdy na górę weszli do salki, nikogo w niej nie było, obie panie zapewne wiele miały do czynienia z gałgankami i znajdowały się właśnie na ważnej naradzie z modniarką, którą pani Czeżewska, częstując, przyjmując, obsypując grzecznościami, pozyskać się sobie starała.
Francuzka, zaszczycona przez nią poufałem zbliżeniem się, wygadywała się z tem właśnie, jakie najświeższe suknie przywieziono dla hrabianki Anety z Paryża, co dla siebie kazała robić pani Vauban, jakie roby i jak garnirowane zamówiły u niej dla siebie panie Stasiowa i Kossowska.
Szambelan, nikogo nie znalazłszy w saloniku, zniecierpliwiony na cały głos wykrzyknął:
— Sylwjo! Sylwjo! gościa mamy, Micio jest!
W sąsiednim pokoju dało się słyszeć poruszenie żywe, drzwi się otworzyły i piękna Sylwja wyszła trochę zarumieniona i zmieszana, podając rękę kuzynkowi, który ją z wielkiem uczuciem, wpatrując się w jej oczy, pocałował. Czeżewska nie mogła jeszcze porzucić swej Francuzki i pozostała z nią na radzie.
— A pięknie to, — odezwała się młoda gosposia — tak na siebie kazać czekać? od ranaśmy się spodziewali pana Mieczysława. Tatko był niespokojny, czy nie chory...
Nim obwiniony miał czas odpowiedzieć, szambelan go uprzedził.
— Daj mu już pokój. Jest uniewinniony. Był u księcia arcybiskupa w Skierniewicach.
— A przytem, — dodał Grabski — przyznaję się, żem się niebardzo spodziewał, abyście państwo ściągnęli na dzień naznaczony.
— A toż dlaczego? — spytała Sylwja.
— Bo drogi są szkaradne! — rzekł Grabski.
— Tak, ale niema złej drogi do swej niebogi — wtrącił, śmiejąc się, Burzymowski. — Dla Sylwki ta nieszczęsna Warszawa, jak dla kogo innego ta nieboga. Wzdychała do niej, pędziła, śpieszyła. Nie żałowaliśmy konisków, no, to też dostały cięgi, leżą teraz tak, że cały dzień nie wstawały.
Sylwja się zarumieniła. Micio spojrzał na nią pytająco i rzekł:
— Czyżby doprawdy dla kuzynki taki nadzwyczajny urok miała Warszawa?
— Nie będę się wypierała... niezmierny! — szepnęła Sylwja.
— Formalnie się paliła mocibdzieju do tej Warszawy, tak że wkońcu zląkłem się, aby nie zachorowała, gdy jej tej szybki z okna odmówię, — dorzucił Burzymowski — a ja ci powiem, że tu trochę się rozpatrzywszy...
Nie dokończył i ręką tylko machnął wzgardliwie.
— A! bo ten kochany tatko wszystkiego się boi, najgorsze zaraz rzeczy przewiduje, uprzedzenia ma — zawołała Sylwja. — Nie wiem doprawdy, co się ojcu stało, nagle nabrał takiej jakiejś odrazy, choć nie było najmniejszego powodu!
Micio, popatrzywszy na ojca i córkę, odezwał się zwolna.
— Przyznaję się, że i ja miałem wielkie pragnienie dostania się tutaj.
— No, i zawiodłeś się? nieprawdaż? — przerwał śpiesznie Burzymowski.
— Tak i nie — odpowiedział Micio, spoglądając ku Sylwji nieśmiało. — W istocie poznałem tu wiele osób, dla których mam wysoki szacunek i których znajomością się zbogaciłem, a że oprócz nich jest dużo wietrzników i płochego ludu, cóż dziwnego? miasto duże, ludzi mnogo!...
Sylwja, jakby błagając go, aby się nad tem nie rozwodził do zbytku, bystrem spojrzeniem, które w niego wlepiła, zdała się ostrzegać, ażeby ojca nie drażnił.
Micio zrozumiał ją czy domyślił się czego żądała, odpowiedział jej wzrokiem uspokajając i zamilkł.
— Gadajno, asińdziej, gadaj, — zawołał Burzymowski — co się tu święci? Jakie macie towarzystwo czy towarzystwa? Gdzie bywasz? Kogo znasz? Kogo lubisz, a kto ci wstrętny? Jak znalazłeś ten ich wielki świat?
— Świat wielki, kochany szambelanie, — począł przynaglony Micio — jest zdaje mi się wszędzie jeden i ten sam. Dla niego elegancja stanowi warunek życia, rozrywka jest jedynym jego pokarmem, wesołość żywiołem, intryga zatrudnieniem. Trudno od niego wymagać, aby coś więcej nad to miał na celu.
— Ach! jaki bo ty jesteś stary, kuzynku! — rozumiała się Sylwja, z rodzajem wyrzutu zwracając się ku niemu. — Świat młody bawić się musi...
— Ja też przeciwko zabawie nie jestem, — począł, broniąc się obwiniony — tylko całe życie jej poświęcać, nie zdaje mi się właściwem. No, i mnie, do tego się przyznaję, zestarzałego przed czasem, jak kuzynka powiadasz, zabawa nie bawi.
— A cóż cię bawi? — podchwyciła złośliwie trochę Sylwja.
Micio długo, tęskno spojrzał jej w oczy i westchnął.
— Czy to dla nas wogóle chwila do zabawy, nie wiem i wątpię — rzekł smutnie.
— A! powiesz nam zaraz kazanie o surowych życia obowiązkach! — śmiejąc się, przerwała Sylwja — ale myśmy to już od ciebie słyszeli.
— Masz słuszność, kuzynko, — odparł Grabski — o mało nie powtórzyłem kazania z tekstu znanego ci jeszcze w Burzymowie. Tak, mnie się zawsze zdaje, że po wielkich klęskach i przesileniach, po stratach ogromnych ludzie się powinni skupiać na duchu, pracować, starać się siły odzyskać, a nie myśleć o zabawach.
— Jak to czuć, żeś kuzynek powrócił dziś ze Skierniewic od księcia arcybiskupa! — wesoło wtrąciła Sylwja.
— Mylisz się, piękna kuzynko, — odparł Mieczysław — bo nie znasz naszego arcybiskupa. Pewny jestem, że myśli tak samo jak ja, a jednak niktby tego po nim nie poznał. Napozór niema weselszego, swobodniejszego umysłu człowieka nad niego. Zasadza drzewka, pielęgnuje kwiatki, których jest niezmiernym miłośnikiem, dowcipkuje, żartuje, lubi jak ty towarzystwo wesołe, a wiem, że to wszystko poważniejsze myśli okrywa, choć mało kto to pozna po nim. Są chwile, w których smutek trzeba zagrzebać, aby go nam nie odjęto, a weselem się zamaskować.
Burzymowski słuchał, nie mieszając się do rozmowy, Sylwja zamilkła chwilę trochę zmieszana; stary z tego skorzystał i wtrącił.
— O tem potem — teraz pochwalmy się przed kuzynkiem, jak z krótkiego skorzystawszy czasu jużeśmy kilka porządnych bąków ustrzelili.
Micio odwrócił się ku niem u z ciekawością.
— Jakto? cóż?
Sylwja ramionami ruszyła.
— Rejestr już dosyć długi — począł szambelan. — Naprzód, wystaw sobie, licho nadało, w Jabłonnie na gościńcu zetknąć się z Pokutyńskim, a przez niego popaść w gromadę jakichś hulaków, jakiegoś Dąbskiego, Kalinowskiego, Bielińskiego...
Micio skrzywił się, słysząc nazwiska.
— Poniekąd, zrobiła się z nimi wcale niepotrzebna znajomość, ale mieliśmy do czynienia z podchmielonymi.
— Jakto! i kuzynka? — podchwycił z przestrachem Grabski.
— Widzieli ją tylko zdaleka i przez mgłę ponczu, — westchnął Burzymowski — ale i tego zanadto! To tedy, raz! Powtóre, pani wojska Czeżewska wprowadziła nam tu swą dawną przyjaciółkę, która się już i moją nazywa, majorową Mydłowską z pod ciemnej gwiazdy, fertyczne jakieś licho, które już po Warszawie o Sylwji rozniosło — to dwa. Naostatek panna szambelanówna, wyglądając okienkiem, miała już szczęście wpaść w oko księciu Józefowi, który aż do kamienicy przysyłał dowiedzieć się, kto to taki w niej zamieszkał!
— Tatku! — przerwała Sylwja.
— A no, nie kłamię, słowo daję, tak jest! — potwierdził Burzymowski.
Grabski pobladł i zaciął usta. Czoło mu się pofałdowało.
— Ale, ale — ciągnął dalej stary, zwracając się do niego, — ty mi raz powiesz jasno i uczciwie...
Wtem spojrzawszy na córkę, pomiarkował, że przy niej pytanie to byłoby może nie w miejscu i swoim zwyczajem zakończył.
— A no — o tem potem...
— Przepraszam — wtrąciła Sylwja, domyślając się przyczyny milczenia ojca i obrażona a poruszona tak, że jej rumieniec na twarz wystąpił. Pana Mieczysława biorę za sędziego przeciwko tatkowi. — Postępuje ze mną jak z małem dzieckiem, mnóstwo rzeczy chce zakrywać i taić przede mną! Czyż dobrze jest zostawiać mnie w nieświadomości? to tak, jakby mi na drodze rowy i doły pozakrywano... O co ojciec chciał pytać?
Burzymowski obiema rękami po bokach się uderzył.
— A! to skaranie Boże, z tą kobiecą ciekawością! — zawołał.
Grabski milczał, mierząc niespokojnemi oczyma ojca i córkę.
— No, więc jasno, kategorycznie! — krzyknął zrozpaczony szambelan — tak, tak, mówmy jasno. Powiedz mi, panie Mieczysławie, bez ogródki, kto gospodaruje Pod blachą? hę? Jakaś emigrantka, pani de Vauban, która mieszka sobie u księcia? Cóż to jest za gospodarstwo? Książę kawaler, ta jejmość mężatka bez męża. — Gdzież to kto co podobnego słyszał? Mogąż tam bywać kobiety, co o swoją sławę dbają? co to jest za stosunek?..
Sylwja, usłyszawszy pytanie, ustąpiła zwolna ku oknu.
Zaskoczony niespodzianie kwestją tak drażliwą i tak ostro sformułowaną, Grabski się potrzebował namyśleć.
— Pani de Vauban — rzekł — przybyła tu z siostrą księcia, która ją tu zostawiła. Ma ona męża w tej chwili nawet znajdującego się w Warszawie. Wszystkie panie bywają u niej, i choć położenie jest niejasne, fałszywe, ściśle biorąc, trudno kamieniem rzucić... Muszę to dodać, — rzekł po chwili Grabski — że owa sławna pani de Vauban nie jest ani bardzo młodą, ani piękną, ani o księcia zazdrosną. Przyznaję, że położenie jest nieco dwuznaczne, ale kiedy ani pani hetmanowa, ani książęta Czartoryscy, ani wszystkie inne matadory wielkiego świata nie widzą w tem nic zdrożnego...
Burzymowski dziwnie się jakoś otrząsnął i splunął, a Sylwja za ten sąd, pełen umiarkowania i wyrozumiałości, wejrzeniem miłem podziękowała kuzynkowi.
— Zatem, — dodał szambelan po namyśle — gdybyśmy tam byli wciągnięci, możemy, moglibyśmy tam iść? hę?
Grabski nic nie odpowiedział, milczenie było znaczące.
— Gadajże! jak sądzisz? — nalegał Burzymowski.
— Kochany szambelanie, — odezwał się zagadnięty ze smutkiem — nie trzeba było przyjeżdżać do Warszawy, jeśli się tego chciało uniknąć.
— A któż u licha mógł wiedzieć o tych Wonpanach, o tem wszystkiem! — wykrzyknął, rękami rzucając Burzymowski. — Tu poprostu spytaj acan na ulicy kogo chcesz, powie ci każdy ulicznik, że Vauban jest księcia Józefa metresą!
Sylwja nim ojciec to dokończył, wyszła do drugiego pokoju. Ciężar spadł z piersi Burzymowskiemu, gdy obejrzawszy się spostrzegł, że jej nie było.
— No, niema jej, mówmy teraz z sobą otwarcie. Co mam począć?
Westchnął Grabski, pochylił się do ucha i powtórzył cicho.
— A pocożeście przyjechali do Warszawy, kochany szambelanie? Pytanie spóźnione, ja na nie inaczej odpowiedzieć nie umiem, tylko, że uniknąć tego towarzystwa, którego się obawiasz dla kuzynki, będzie prawie niepodobieństwem. Wszakże macie jakąś koligację z Tyszkiewiczami?
— A tak! daleka jakaś, ale jest i Sylwja w to bije! — mruknął Burzymowski.
— Możecież się uchylić od tych kół i towarzystw, w których i pani hetmanowa i wszyscy bywają?..
Szambelan zamilkł zakłopotany, Sylwja nie powracała, począł więc, ująwszy pod rękę Grabskiego.
— Ja miałem myśl inną, — rzekł — dałbym za wygraną koligacji, chciałem Sylwję wprowadzić do tych tylko domów, którym nic zarzucić nie można, do pani Lanckorońskiej, do Wielopolskiej, do Solłtyków.
— I tak nawet trudnoby było, — odparł Grabski — zetknięcia się z Blachą uniknąć. Dla młodej osoby zabawy są potrzebą; na kasynie, w teatrze, w ogrodzie spotykalibyście codzień osoby, należące do kółka z Pod blachy. Piękność kuzynki musi wszędzie ściągnąć na nią oczy...
— Masz słuszność, — przerwał nagle z heroiczną rezygnacją szambelan — zrobiłem kapitalne głupstwo, przybywając tu... idzie teraz o to tylko, aby się stąd jak najprędzej wydobyć.
Tymczasem, Miciu, ty bądź dla nas na te trucizny antidotem. Jesteś młody a nie płochy, Sylwka niewinna, poczciwe dziecko, nie widzi nic na święcie oprócz zabawy, ja jej nic nie wyperswaduję, mówię językiem starego; rzucone czasem przez ciebie słowo może dla niej być zbawienne. Graj rolę mentora...
— Kochany panie szambelanie, nadto mi przypisujesz mocy i odwagi — odezwał się, śmiejąc Grabski. — Kuzynka zowie mnie pedantem, nie rada słucha, moje słowo nie wielką u niej mieć będzie wagę. Mam dla niej braterskie przywiązanie, gotów jestem na wszystko... ale, cóż ja tu znaczę?..
— Gdzież ty bywasz? — spytał po namyśle szambelan.
— Ja? wszędzie i nigdzie, — rzekł Grabski z uśmiechem — jestem tu czemś tak mało znaczącem, że się wszędzie mogę wcisnąć niepostrzeżony i wyjść niewidziany. Czynnie i stale nie należę do żadnego kółka, stoję na boku, jestem spektatorem.
— No, ale przecież gdzieś bywasz? — spytał Burzymowski.
— Domy, w których bywam częściej, — odparł Grabski — są nieliczne. Bywam u pani starościny krakowskiej, u kasztelanowej połanieckiej, u Chreptowicza, Czackiego, Sołtyków, nareszcie i w Skierniewicach.
Wszystko to niebawiące się, niezabawne i ciche.
— A... Pod blachą? — wyjąknął Burzymowski z ciężkiem westchnieniem — Pod blachą?
— Cóżbym ja tam robił? Do teatru się amatorskiego nie przydam, i do niego aż nadto już kandydatów, dowcipny nie jestem, kobietom służyć nie umiem.
— Znasz przecie księcia Józefa, jako dawny podkomendny jego?
— Tak jest, — rzekł Grabski — ale go tylko zdala widuję. Otoczony jest obcymi lub takimi ludźmi, z którymi ja nie mam nic wspólnego. Mniemam, że wszystko co czyni, potrzebnem mu jest tylko dla zamaskowania się, do przekonania Prusaków, że o szabli zapomniał, że żadnych już nie żywi nadziei i zamiarów nie ma... ale... właśnie dlatego ja mu teraz niepotrzebny.
— Mów otwarcie, co się z nim teraz stało? — odezwał się szambelan — sfrancuział, słyszę!
— Zawsze był więcej niż napół Francuzem, — rzekł Grabski — czemu nie winien, bo go tak matka cudzoziemka wychowała. Nie przeszkadzało mu to być mężnym wodzem i szlachetnym człowiekiem. Był zawsze płochem chwilami dziecięciem wielkiego świata, ale pod tą płochością serce mieszkało złote. I dziś go sądzić surowo nie należy, jestem przekonany, że gra doskonale głęboko obmyślaną komedję, której ostatni akt — tragiczny może, skończy się wielkim Europy i naszym oklaskiem! Czekajmy!
Spojrzał na mówiącego Burzymowski, jakby go nie mógł lub nie chciał zrozumieć — zamilkli, Sylwja, która z drugiego pokoju coraz cichszą słyszała, jakby dogorywającą rozmowę, weszła teraz znowu, prowadząc z sobą panią Czeżewską, która pozbywszy się już Francuzki, powitała gościa bardzo zimno i kwaśno. Widać było, że u niej łask nie miał.
— Pojutrze, — odezwała się, korzystając z milczenia pani wojska — mamy teatr de Société, na którym być musimy. Niemało będzie z tualetą kłopotu, pierwszy krok na świat jest niezmiernej wagi.
— A! a! już asińdźka wiesz o tym teatrze! — zawołał Burzymowski smutnie.
— No? a pan? — odparła Czeżewska.
— A! i ja już o nim wiedziałem! — westchnął, trąc łysinę, stary.
— Pan na nim także zapewne będziesz? — z przekąsem zwracając się ku Grabskiemu, odezwała wojska.
— Będę niezawodnie! — krótko odparł Grabski.
Nie zdawała się tej repliki spodziewać Czeżewska, zacięła usta i zmilczała.
Sylwja wesoło zbliżyła się do kuzyna.
— Bardzo się z tego cieszę, — rzekła — bo jeśli mi zabraknie cicerone, któryby mi pokazywać umiał wszystkie piękne panie i panów, zamawiam sobie pana Mieczysława i umęczę go, zapowiadam!
— Będę w odwodzie na wszelki wypadek — odpowiedział Grabski z ukłonem, chociaż jestem najmocniej przekonany, że piękna kuzynka mieć takich będzie tylko l’embarras du choix.
— Nie znam nikogo!
— Ale wszyscy zapragną cię poznać — odparł Micio.
— Pan w Warszawie, jak widzę, nauczyłeś się być galantem — dołożyła złośliwie zawsze pani wojska.
— Widzi pani, żem tu czasu nie stracił! — rzekł Grabski, uśmiechając się.
Sylwja ciągle z wielką uwagą przypatrywała się kuzynowi.
— Wszak to modny sposób noszenia włosów, à la Titus? — odezwała się. — I to dowodzi, żeś pan skorzystał z pobytu w stolicy, posłusznie się zastosowując do rozkazów królowej mody.
— Miałżem się stać śmiesznym i dziwacznym, chodząc inaczej niż drudzy? — odparł Grabski. — Zwracałbym oczy na siebie, a jest to dla mnie jedna z najprzykrzejszych w świecie rzeczy.
Czeżewska ruszyła ramionami, Sylwja zamilkła.
— Ten wasz Tytus piękne nazwisko, niema co mówić, ale to nieciekawie wygląda — dodał Burzymowski, — już ja mój podgolony łeb wolę.
Grabski śmiał się, oczy jego chodziły ciągle za piękną kuzynką, która też często nań badające rzucała spojrzenia. Obcy człowiek, któryby ich widział przy sobie, mógł się domyśleć łatwo ze strony Grabskiego utajonego dla Sylwji sentymentu, z jej strony świadomości tego uczucia i prawie zupełnej na nie obojętności.
Stosunki blisko trzydziestoletniego pana Mieczysława z daleko od niego młodszą kuzynką sięgały już lat dawnych, on znał ją i pamiętał prześlicznem dziecięciem. W oczach jego wyrosła na ten czarodziejski kwiatek, który się teraz rozwijał w pełnym blasku. Niepodobna prawie było, ciągle ją widując, nie rozkochać się w niej szalenie; zwłaszcza, że młodziuchna istota, z instynktem zalotności prawdziwie niewieścim, chciała i nakazywała się kochać.
Lecz między tą leciuchną ptaszyną, stworzoną do swobodnego lotu, a panem Mieczysławem, ciężko kroczącym po drodze żywota, niezmierna była charakterów i usposobień różnica, a temperament wiódł na te wonne życia manowce, których on znał zdradliwość i zasadzki. Micio był nad swój wiek poważnym człowiekiem, ona właściwą swym latom miała życia ciekawość i jego pragnienie.
Bardzo młody, zaledwie osiemnastoletni w czasie sejmu czteroletniego Grabski zaciągnął się po nim do wojska, w 1792 r. odbył kampanję z księciem Józefem, a epoka ta właśnie, w której pierwsze odebrał wrażenia, najsilniejsze po sobie zostawiające znamiona — epoka ta uczyniła go z młodzieńca mężczyzną, dała mu dojrzałość zawczesną.
Kochając Sylwję, Grabski napróżno usiłował ją do siebie uczynić podobną; skierować jej umysł do zapatrywania się na świat i jego obowiązki z poważniejszego stanowiska.
Sylwja, mając dlań trochę przyjaźni i poszanowania, przez wdzięczność za to kochanie chciała go odmłodzić i roztrzpiotać.
Nawracanie wzajemne po wielu próbach okazało się wkońcu zupełnie bezskutecznem.
Pozostali więc z sobą w tej jakiejś ciągłej serdecznej wojnie, która nie przeszkadzała im być najlepszymi przyjaciółmi, choć się ciągle z sobą ucierali.
Micio miał nadzieję, że ją wiek odmieni, kochał się w niej zapamiętale i uparcie, a że wpływ Czeżewskiej zdawał mu się z pierwszych względów szkodliwym, że przeciw niem u otwarcie walczył, miał zato poprzysiężoną nienawiść pani wojskiej, która się z tem nie kryła, że cierpieć go nie mogła.
Obie z Sylwją nazywały go nieznośnym pedantem, ale kuzynka przyznawała mu dobre, poczciwe serce, a Czeżewska utrzymywała, że w pożyciu byłby z niego najstraszniejszy tyran, jakiego ziemia nosiła.
Burzymowski kochał go jakim był, nie rozmyślając nad nim, miał dlań słabość, miał w nim ufność — któż wie? przyjąłby go był może za zięcia, chociaż podobno wyżej sięgał życzeniami dla Sylwji, a nazwisko Grabskiego szczególniej, z powodu znanego od wieków przysłowia, zdawało mu się śmiesznem.
Przywiązany był do niego pomimo to, jak do własnego dziecięcia — ale Sylwja, Sylwja była dlań nietylko dziecięciem ukochanem, była bóstwem i królową.
Towarzystwo całe jeszcze zebrane było w małym saloniku na górze, a rozmowa toczyła się znowu o niezliczonych szczegółach i formach życia miejskiego, których wszyscy byli zarówno ciekawi, gdy drzwi od drugiego pokoju otworzyły się jakoś ostrożnie, do połowy, szept dał się słyszeć niewyraźny a przyspieszony i pani wojska wybiegła z żywością zwykłej jej powadze nie odpowiadającą, powracając natychmiast zarumieniona, rozpromieniona, triumfująca, z bukietem w ręku przepysznym, z najrzadszych w tej porze i najpiękniejszych kwiatów złożonym, związanym białą wstęgą atłasową.
Z ukłonem niezmiernie wymuszonym, teatralnym, śmiejąc się nawpół złośliwie, pół radośnie, podała go pannie szambelanównie, prawie przestraszonej.
Na wstędze stał napis:

Hommage à la belle inconnue.

Szambelan podbiegł zdyszany.
— Cóż to jest? skąd? — krzyknął.
— Służący jakiś, dżokej, — odpowiedziała patetycznie wojska — młody, ładny chłopak, bardzo elegancko ubrany, znać z pańskiego domu, stanął przed chwilą u drzwi kamienicy i oddał go służącej z poleceniem wręczenia pięknej pannie mieszkającej na pierwszem piętrze.
Zarumieniona, w płomieniach cała, pomieszana niezmiernie szambelanówna zakrzyknęła.
— Ale, ciociu! to nie może być dla mnie!
— Tak jest, na mój honor, dla ciebie, — śmiejąc się, uszczęśliwiona powtarzała Czeżewska — nie dla kogo, tylko dla ciebie. Słowo daję. Sylwja już jakąś ogromną zrobiła konkietę.
— A niechże jasne pioruny zatrzasną! — z desperacji ręce łamiąc, odparł szambelan.
Grabski stał zagryzając usta; Sylwja nie wiedziała co począć, Czeżewska ciągle przed nią trzymając bukiet, wciskała jej go w ręce.
— Weźże! prześliczny jest! Proszę cię dumną z tego być powinnaś i szczęśliwą — wołała wojska — przecież go na ulicę nie wyrzucisz!
Burzymowski nie mógł gniewu rosnącego pohamować.
— Gdybym tego chłystka, impertynenta, błazna jakiegoś, mosanie, co mi tu śmiał z bukietem tym wystąpić, dostał w moje ręce!! miałby się z pyszna! popamiętałby ruski miesiąc!
— Ale któż to być może? przecież nie wychodziłam krokiem! — mruczała Sylwja.
— Dosyć było, żebyś się w oknie sprezentowała! — odparł Burzymowski — nie trzeba było się popisywać z twarzyczką!
Dżokej oddał bukiet? — zapytał Grabski Czeżewskiej.
— Dżokej! dżokej! służąca powiada, że był prześlicznie ubrany, w czapeczce aksamitnej, — przyjechał na bardzo pięknym gniadym koniu — spiesznie odparła wojska.
Wszyscy patrzyli na zadumanego Grabskiego.
— Wiadomo wszystkim, — począł zwolna Micio — że najpiękniejszych dżokejów ma książę Józef, a wszystkie konie stajni jego są gniade, bo to maść ulubiona.
Spojrzał na płonącą Sylwję, której twarzyczka wstydem i radością pałała.
Burzymowski stał przybity, Czeżewska tymczasem wąchała kwiaty, lubowała się niemi i trzymała je przed Sylwją, która jeszcze dotknąć ich nie śmiała, choć widać było, że bardzo je pragnęła pochwycić, gdyby nie ojciec!
— Otóż to ta wasza śliczna Warszawka! — gderał Burzymowski — ta wasza galanterja paryska. Nieznajomy ktoś, djabli go wiedzą kto, śmie, mości dobrodzieju, obywatelskiej córce narzucać się z prezentami! Hommage! dałbym ja mu hommage! po bokach! trutniowi!
— Ale cóż to jest złego w tym hołdzie admiracji złożonym u stóp piękności — opryskliwie odezwała się Czeżewska — nie potrzeba sobie robić jakichś wizyj z niczego? któż zaręczy, że to przysłał mężczyzna?
Proszę szambelana, na ołtarzach stawia się bukiety, a Pan Bóg się nie gniewa!
Grabski milczący, z rękami w tył założonemi po salce się przechodził.
— Ale! ale! co asińdźka wygadujesz! mów sobie komu chcesz, a nie mnie, że to przysłał nie mężczyzna! — zawołał szambelan gorączkowo. — Właśnieby kobieta kobiecie pięknej bukiet posyłała! każda z was rywalkę gotowaby struć lub w łyżce wody utopić. Potrzeba koniecznie dojść sprawcę tej zuchwałej impertynencji, a potem zobaczymy, co zrobić wypadnie; to moja rzecz, gdy o Sylwję chodzi, u mnie żartów niema.
To mówiąc, zbliżył się Burzymowski i raz jeszcze napis sylabizując, smutnie głową potrząsał. W najprzykrzejszem położeniu była Sylwja, nie śmiejąc się odezwać, nie odważając dotknąć ślicznego bukietu, choć w duszy była nim dumną i uszczęśliwioną. Główka jej się już tem paliła, co mówił Grabski, że nie mógł być od nikogo innego tylko od księcia Józefa.
Wtem wojska na palcach zbliżyła się do jej ucha, zakryła chudą ręką i szepnęła cichutko.
— Bukiet to nic, ale przecie wiadomo, że kwiaty mają znaczenie. — Le langage des fleurs daje się jak bilet czytać. — Wytłumaczę ci każdy z tych kwiatków: Uwielbienie — miłość gorąca, — pragnienie zbliżenia się — wszystko to stoi tu wyraźnie, jasno jakby czarno na białem napisane było. Powiadam ci, na mój honor, niema najmniejszej wątpliwości.
Bojąc się, aby ojciec nie posłyszał, co wojska mówiła, Sylwja ścisnęła ją za rękę.
— Cicho, zmiłuj się, — szepnęła — cicho, potem, potem!
Szambelan namyśliwszy się, zbliżał się właśnie do wojskiej.
— Proszę mi dać ten bukiet! — wołał — precz mi z tem na śmietnisko! precz na środek ulicy!
Czeżewska rzuciła się gwałtownie, zasłaniając bukiet zagrożony, — spojrzała nań oczyma zaiskrzonemi.
— Ale nie czyńże się pan śmiesznym, szambelanie! — krzyknęła oburzona. — Bukiet! cóż znaczy przysłany bukiet? przecież to przyjęte na całymi świecie, że się posyła kwiaty znajomym i nieznajomym! Pan byś nadał temu większe znaczenie, niż ma w istocie, narażając siebie i nas na śmiech! na drwiny! Piękna rzecz... Pruderja taka parafjańska! Ja panu tego bukietu nie dam! słowo honoru! nie dam!
— Mój tatku! — szepnęła Sylwja, — cóż te śliczne kwiatki zawiniły; wojska ma słuszność, proszę ojca! to nie ma żadnego znaczenia!
I zasłoniła kwiaty sobą od napaści ojca, który rękę po nie wyciągał. Grabski, stojący na boku, wcale się do tej sprawy mieszać nie chciał.
— Kuzynie! Miciu! stańże ty w obronie niewinnego bukietu! — odezwała się do niego Sylwja.
— Naprawdę, panie szambelanie, — wtrącił Grabski posłusznie — rzecz cała niewarta, aby ją tak brać na serjo! Najlepiej ładny bukiet postawić gdzieś w kącie i zapomnieć o tem. Rzecz cała niewarta, abyś się nią tak burzył!
— Ślicznie! i fakt spełniony mam przyjąć, milczeniem akceptować! — zakrzyknął Burzymowski — aby się nazywało, że moja córka od nieznajomych trutniów, pierwszego lepszego szaławiły przyjmuje prezenta i homagja! Jutro jej gotowi przysłać co innego! to mi się podoba!
Grabski przystąpił do zburzonego ciągle Burzymowskiego i zcicha począł go łagodzić i uspokajać. Kobiety usunęły się na bok, a Czeżewska zręcznie skorzystawszy z chwili, cofnęła się z bukietem do drugiego pokoju, unosząc drogą pamiątkę, aby nie padła ofiarą ojcowskiego gniewu.
Szambelan dał się przecie ułagodzić i uspokoił nieco, a przynajmniej zamilkł. Sylwja przystąpiła tuż do niego, podpieszczając trochę, co zawsze skutkowało.
Nierychło jednak rozgniewany stary ochłonął, i gdy Grabski zaczął się żegnać, poszedł razem z nim na dół, zmuszając, aby wstąpił jeszcze do jego mieszkania. Sylwja wejrzeniem niemal wdzięcznem pożegnała kuzyna, przypominając mu, że mieć będzie poleceń mnóstwo i że się go codziennie spodziewa widywać na swej służbie. Wiedziała dobrze filutka, że niczem mu więcej nad ten rozkaz przyjemności uczynić nie może.
Na dół zszedłszy strapiony szambelan z rozgniewanego, jakim był na górze, stał się rozżalonym i nad wszelki wyraz zbiedzonym. Łzy mu się w oczach kręciły.
— Otóż patrz, Miciu, — rzekł płaczliwie — patrz, w co my tu przez moją ślamazarność wpadliśmy! Jeszcze dwadzieścia cztery godziny nie upłynęły od przybycia, a już awantura! Awantura! Mówcie sobie, co chcecie! taki to jest awantura! Sylwji jak nic, bo to dziecko, może się głowina zawrócić, a potem!!
Nie dokończył i jęknął.
— Niechno się pan uspokoi, a tak tego do serca nie bierze — odezwał się Grabski. — Sługom trzeba zakazać, aby podobnych, a wogóle żadnych podarków i posyłek od nieznajomych osób nie przyjmowały, nic zresztą o tem nie mówić i nie skarżyć się, nie rozgadywać. — Rzecz istotnie małej wagi!
— Nie opuszczaj mnie, przyjacielu! — rzucając mu się w objęcia z tragicznym wyrazem boleści zawołał stary. — W tobie nadzieja moja! Ja ufam ci! nie opuszczaj!
Rozstali się nareszcie, a Burzymowski padając na krzesło tak miał serce uciśnięte, iż nie spostrzegł nawet tego, co mu niejaką mogło przynieść pociechę.
Naprzeciwko niego w miejscu wydatnem Zybek postawił był safjanowe buty, które majster kunsztu szewckiego prędzej przyniósł niż obiecywał, wiedząc, że pilno ich potrzebowano. Nierychło jakoś szambelan, wodząc po pokoju roztargnionemi oczyma, zobaczył je i zaraz mu się na sercu lżej zrobiło.
Był już pewnym, że nazajutrz do kamienicy misjonarskiej pójść będzie mógł z rewerencją do kasztelanowej.
Ufał w to, że później Sylwję tam wprowadzić potrafi, aby pod opieką czcigodnej matrony mogła być bezpieczną od zasadzek, których się tak lękał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.