Poezye Gustawa Zielińskiego/Życiorys autora/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Chmielowski
Tytuł Życiorys autora
Pochodzenie Poezye Gustawa Zielińskiego
Wydawca Własność i wydanie rodziny
Data wyd. 1901
Druk S. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W mieście tem przebył Zieliński rok cały. Gdy pierwsze wrażenia, wywołane nowością przedmiotów i widoków minęły, boleśnie odczuwać zaczął przykre stosunki rzeczywistości, a przedewszystkiem wpływ odmiennego klimatu. Wkrótce po przyjeździe do Tobolska, zaczęła się jesień, a za nią zima z całą srogością Północy; śnieg wszystko zasypał i pokrył ziemię grubym, prawie trzyłokciowym pokładem. „Ta śnieżna szata nadzwyczajnej białości, iskrząca się odbitymi promieńmi słońca, raziła oczy moje — pisał Gustaw do kuzyna Ferdynanda Z. — aż do dnia Wielkiej Nocy. Nagle jakby czarodziejską laską wywołane, nastąpiły upały; śnieg zniknął, a ziemia zaczęła się zielonością przyodziewać. Możesz sobie wystawić, jak nagłem musi być tu przejście zimy do lata, kiedy w trzech dniach prawie, zrobiła się cała ta przemiana, i kiedy w Wielki Piątek jadący zapadali w śnieg z końmi po brzuchy, już w niedzielę świąteczną nikt nie mógł saniami przyjechać, bo śnieg tak zniknął, że tam go tylko jeszcze widzieć można było, gdzie wichry i burjany przez całą go zimę naniosły. Zresztą, niema nic niestalszego jak tutejsza temperatura; śród najpiękniejszej pogody, śród największego upału, niech tylko wiatr z północy powieje, tak ostre nastaje zimno, że bez futra nie można się na ulicę pokazać“. Te zmiany gwałtowne, niezmiernie szkodziły zdrowiu Gustawa — stąd kaszle, katary i bóle gardła były prawie bezustanne; szczęściem, głębszych spustoszeń w płucach nie robiły.
W Tobolsku panowała, jak się wyraził Gustaw, „ośmiomiesięczna zima i całoroczne nudy“. Jak te nudy starał się jeżeli nie zabić, to przynajmniej rozproszyć, dowiemy się z listu do Otowskiego (z 11 czerwca 1835 r.): „Radzisz, abym wesołego nie odstępował humoru; zgadzam się na to, ale wesołość nie od nas samych zawisła. Potrzeba do niej usposobienia, potrzeba przedmiotu, któryby ją mógł obudzić. Postaw się tylko na chwilę w mojem położeniu (od czego jednak niech cię Matka Boska Skępska uchowa), a przekonany jestem, że i z twojej jowialnej figury, dyabelnie kwaśna zrobiłaby się facyata. Mógłżem się cieszyć, kiedym opuszczał Warszawę, a z nią wszystko, co dla mnie było miłego?... Przybyłem tu — zachorowałem; mógłżem się śmiać i bawić, gdym musiał stękać i z łóżka nie wstawać?... Nadeszła zima, — przy niej wśliznęła się i golizna; chłodno, głodno i do domu daleko. O! wierzaj mi, że wtedy i Żółkowskiemu zbrakłoby konceptów. I kiedy nareszcie to wszystko przemijać i łagodzić się poczęło, nowy cios, nowa strata! — śmierć ojca spulweryzowała moją istotę. Podobne ciągle przechodząc koleje, czyż można wesoły humor zachować, a list pisząc w smutku i goryczy, możnaż go dowcipem i farsami zapełnić?
«Powtóre żądasz, abym ci opisał nasze romanse i piękności. Jest to przedmiot do traktowania bardzo niebezpieczny i na którym tu zbywa, bowiem podług wyrachować statystycznych, jeśli Tobolsk liczny mieszkańców 17558, nie rachując garnizonu, to w tej liczbie tylko 7014 kobiet się znajduje; przeto z całą ścisłością matematyczną, zrobiwszy zrównanie, wypadnie: że tak się ma mężczyzna do kobiety, jak dwa do jednego. Zresztą, aby ci dać wyobrażenie o płci pięknej tobolskiej, to musisz ją uważać stosownie do klas, na które się dzielą mieszkańcy, a które ja trzy główne uważam. Pierwsza, złożona z urzędników wojskowych i cywilnych (obywateli ziemskich niema na Sybirze). Jest to klasa szlachecka, bo każdy urzędnik w Rosyi, już tem samem jest szlachcicem. Ludzie do niej należący, zwłaszcza tu w Tobolsku, prawie wszyscy nie są Sybiracy, ale przybyli za stopniem ze wszystkich części obszernej Rosyi. Każdy z nich przeto, przywozi ze sobą zwyczaje i obyczaje prowincyi z której pochodzi, a które tu połączone klęją się, mięszają, amalgamują i tworzą coś odrębnego tak dalece, że chcąc je opisać, niepobobna im nadać jednego osobnego i prawdziwego charakteru. A kobiety, jak wszystkie miast mieszkanki, lubią się bawić, oddawać wizyty, wiele mówić choć nie ma o czem, mało robić, stroić się i poglądać ze szczytu swych wdzięków i wielkości. Te damy dla nas, posieleńców, są tem, czem w bajce Lafontaine’a dla lisa kiełbasy, którym długo się biedak przyglądał, wąchał i oblizywał, aż nareszcie znudzony odchodząc, pocieszył się tą myślą, że to są tylko powrozy. Drugą tu klasę stanowią kupcy, którzy prawdziwie azyatyckie zachowują dotąd zwyczaje. Żyją tylko pomiędzy sobą; ich domy dla wszystkich obcych są zamknięte, a cóż dopiero ich kobiety! Okna w ich domach nawet w najpogodniejszy dzień się nie otwierają, a ukłon przechodzącemu mężczyźnie od kobiety, za niedarowane uchybienie byłby poczytany; jeżeli zaś kogo w dom kupca interes jaki zawiedzie, to kobiety domowe tak przed nim uchodzą, jak przed hyjeną lub grzechem śmiertelnym — nawet słowa nie chcą przemówić. A zobaczyć je tylko można w cerkwi, lub, co się rzadko zdarza, na spacer wyjeżdżające. Trzecią klasę składa pospólstwo, u którego tak w Tobolsku, jak na całej kuli ziemskiej, pieniądz jedynem jest bożyszczem. Zdaje mi się więc, że lepiej, gdy zamilczę o tym rodzaju najemnych piękności, które wyobrażają sobie miłość nie tak jak Grecy, pod postacią chłopczyka skrzydlatego, złośliwego, swywolnego, z zawiązanemi oczkami, z łuczkiem i kołczanem, z pochodnią i krętymi włoskami, — ale wprost w kształcie sinej lub krasnej bumażki. Po takim wstępie możesz sobie wyobrazić, jakie być mogą moje romanse. Jeżeli szukać będziesz czystości uczuć, tych prawdziwych serca słodyczy, tych tu nie znajdziesz, bo rzuciwszy okiem na trzy klasy towarzystwa — pierwsza nie zechce cię zrozumieć, do drugiej się nie wkradniesz, a trzecia nie pojmie“.
Przypatrywanie się zwyczajom i obyczajom, zabawom i rozrywkom miejscowym, mogło przez czas jakiś budzić ciekawość spostrzegacza, ale nie mogło wypełnić duszy przyzwyczajonej do innych stosunków, stęsknionej za krajem i za rodziną. Brak wiadomości ze stron ojczystych, srodze doskwierał Gustawowi i był przyczyną posępnego nastroju, który przy reflekcyjnem jego usposobieniu potęgował się wielce.
Na listy swoje bardzo długo nie otrzymywał odpowiedzi; cierpiał niedostatek; brakło mu bielizny i ubrania. Ażeby życie jako tako utrzymać, musiał uciekać się do pożyczek, a gdy pewna przesyłka pieniędzy od rodziny nadeszła w ilości zaledwie 300 złp., nie wystarczała nawet na opłacenie wszystkich długów. A że i inni wygnańcy w podobnem zostawali położeniu, Gustaw ciągłemi skargami listy swe zapełniał. Parę z nich wyjątków, da poznać ton i sposób formułowania zarzutów. W końcu lutego 1835 r. tj. po sześciomiesięcznym pobycie w Tobolsku, pisał do siostry:
«Nie mówię to w szczególności do ciebie, ale do wszystkich osób interesowanych, to jest tych, których mężów, braci, ojców, kuzynów itd. równie jak i mnie, spotkał los jeden, tj. wygnanie. Chcecie miewać listy (zapewne częste i długie), ale samym napisać to się nie chce. Zapewne przyjęliście jeden systemat rozumowania: jakże pisać, jak adresować, kiedy nie wiemy, dokąd go wywieziono... Prawda, — ależ od czego troskliwość? — o wszystkiem można się dowiedzieć, kiedy kto chce, byle tylko chciał prawdziwie i szczerze. Z tylu osób przybyłych nas tutaj, mała tylko liczba w tej gubernii pozostawioną została; ja, jedynie dla słabości zdrowia, dla koniecznej potrzeby użycia apteki i doktora zatrzymany. Innych przeznaczenie jest dalsze — może dopiero teraz stawają na miejscu naznaczonem; a kiedyż więc pierwszy list od nich familia odbierze?... może za pół roku; a nim się zbiorą, nim naradzą, nim odpiszą, nim list dojdzie, — upłynie drugie, i może list od familii z zasiłkiem przybędzie wtenczas, kiedy ten, do którego był adresowanym, już go więcej nie będzie potrzebować. Wszyscy przybyliśmy tu zdrowi; klimat chociaż zimny, nie jest jednak szkodliwym, ale nie wyobrażajcie sobie, żeby ta ziemia była mlekiem i miodem płynącą. Nie jest to owa wyspa szczęśliwości, w której posiać kostki z kotletów, zrodzą się kotlety; trzeba krwawo pracować, chcąc prosto życie utrzymać — a cóż, kiedy kto niezdatny do pracy lub do niej nie przywykły?... może na dyecie piękny kurs do nieba odprawić. Nie mówię o sobie, ale o drugich, o których familia ich zapomina. Dlaczego nie piszą pod adresem gubernatora cywilnego tobolskiego?... dlaczego interesantom nie nadsyłają pieniędzy?... dlaczego czekają tego listu (który nie jest umyślnym posłańcem o trzy mile w sąsiedztwo wysłanym)? — tego sobie wytłomaczyć nie mogę i nie mogę jak tylko oziębłości przypisać. Pewny jestem, że po tylu odebranych listach moich, po tylu podanych sposobach ze mną korespondowania, moja familia nie zaniedba użycia tych środków, aby częściej niż dotąd wiadomość o sobie dawać mnie mogła. Wszakże napisanie listu nie jest tak rzeczą uciążliwą; chwila postanowienia i cokolwiek cierpliwości, a list gotów — tylko go złożyć, zapieczętować, zaadresować i odesłać na pocztę. Oto cała recepta na pisanie listu i łatwiejsza do spamiętania, aniżeli niekiedy jaki przepis robienia babek lub pączków, albo smażenia konfitur. Materyały też do napisania listu niewiele kosztują: pół arkusza papieru, ze trzy krople atramentu i jedno gęsie pióro — rzecz mała, a jednak ileż można szczęścia tą małą rzeczą uczynić!... Że mi zbywa na wszystkiem, to jest bardzo naturalne. Przyjechałem tu prawie bez grosza, bom bez pieniędzy opuścił Warszawę. Tę trochę, którąm posiadał, w drodze wyekspensowałem, a małą pozostałość oddać musiałem aptece i doktorom — bo pierwszym i najważniejszym warunkiem jest zdrowie. Kiedy kto nie ma funduszu, a nie może sobie zapracować na życie, obrać musi jedną z dwóch dróg: tj. spuścić się na czyją łaskę, albo zabrnąć w długi. Co do pierwszego: nie potrzebowałem jej nigdy dotąd, i daj Boże, żebym jej nie potrzebował; wprawdzie nie byłem w przykrem położeniu odrzucania czyjejś łaski, bo się nikt z nią dotąd nie narzucał, — cóż mi więc pozostało?... oto robić długi. Kto do tego stanu jest zredukowanym, przestaje mieć własną wolę, bo ta ograniczoną jest stosownie do osób i okoliczności, i ten kto jest zmuszony do zaciągnienia długu, ekspensuje więcej i nie żyje tak, jakby mógł żyć własnym choćby mniejszym funduszem“...
Te troski o byt codzienny, to spychanie jednych długów nadsyłanemi w niewielkich sumach pieniędzmi, a zaciąganie nowych, trwały prawie rok cały, dopóki się nie uregulowały stosunki z rodziną ostatecznie, i dopóki nie dostarczono Gustawowi dostatecznych do utrzymania funduszów. Listy do rodziny pisane w ciągu tego roku, jeżeli nie zawierają opisów, to są zapełnione albo skargami na krótkość i jałowość korespondencyi, albo też wskazówkami, jak potrzebne mu rzeczy mają być do Tobolska przesłane. Z przyjaciółmi i znajomymi rodakami na Syberyi mało w tym roku wymieniał listów, i te po większej części były krótkie; donosiły głównie o zmieniającym się nieraz stanie zdrowia i o czytanych książkach. Na miejscu w Tobolsku, prócz koniecznych stosunków urzędowych, miał bliższe sercu w towarzyszach niedoli: Konstantym Wolickim i Stanisławie Dotkiewiczu. Wolicki przybył do Tobolska o miesiąc wcześniej od innych; zaznajomiony z wielu dygnitarzami, przyznawszy się do ciotecznego braterstwa z Zielińskim, sprawił, że pomimo najsurowszego zakazu, aby Polaków nie zostawiać w Syberyi Zachodniej, pozwolono Gustawowi dla zdrowia przebywać w Tobolsku. W pierwszych dniach po przyjeździe, Zieliński zamieszkał w chałupie Wolickiego, w towarzystwie Pietraszkiewicza. W późnej jesieni, z powodu ciasnoty mieszkania, przenieśli się do domu przy ulicy Małej Archangielskiej i zamieszkali znowu we trzech; tylko że miejsce Pietraszkiewicza zajął St. Dotkiewicz. Na wiosnę Wolicki z Zielińskim, najęli mieszkanie u świeżo ochrzczonego Tatara. Było ono bardzo schludne, a składało się z trzech pokoi trzeci był salonikiem. Do usług mieli Polaka, Żłobickiego, danego Wolickiemu, jako kapelmistrzowi tobolskiej orkiestry wojskowej, za „deńszczyka“ oraz kucharkę Parentiniową, żonę żołnierza także Polaka, która za mężem podążyła aż na Syberyę. Gospodarstwem domowem zajmował się Wolicki, którego zalety kulinarne poznał Gustaw jeszcze w Warszawie, podczas pobytu w ludwisarni.
Długie chwile bezczynności, w których Gustaw czuł się do niczego nieprzydatnym na świecie człowiekiem, skracały czasem łowy, częściej czytanie. W jednym z listów do stryja podał (chociaż nie zawzięty myśliwy), zajmujące szczegóły o rodzajach zwierzyny i sposobach łowienia jej: „Polowania tutejsze odbywają się z wyżłem, chartami i ogarami, lubo te ostatnie lat kilka dopiero, jak na Syberyą z Litwy sprowadzone zostały i dotąd tej rasy, więcej tu nad piętnaście psów się nie znajduje. Zwierzyny w okolicach Tobolska jest podostatkiem; niema jednak grubej tak dalece, że niedźwiedzie i wilki, tak obfite w innych guberniach, tu za osobliwość są uważane. Sarny i jelenie wcale się nie znajdują, tylko czasem wędrowne reny, zwane tu „oleniami“, przybliżają się na kilkadziesiąt wiorst pod Tobolsk i to od północy. Wtenczas, kto się strzelcem nazywa, śpieszy na powitanie wędrownych gości; lecz te wypadki bardzo rzadkie bywają i za mojej bytności jeszcze się żaden podobny nie wydarzył. Lisy także i to tylko czarne, bardzo rzadko się tu pokazują, a soboli nie ma zupełnie, tak dalece, że wszelkie kosztowniejsze futra, daleko droższe są w Tobolsku, aniżeli w innych prowincyach Rosyi lub w Polsce. Lubo tu zima nie żartuje, zwłaszcza gdy spirytus w termometrze spadnie niżej 30 stopni, nie można się bez futra na świat pokazać, a tem więcej, gdy komu w drogę jechać wypadnie, mieszkańcy więc tutejsi używają futer następujących: Niższa klasa, — mężczyźni noszą kożuchy baranie, a kobiety szubki podbite futrem zajęczem; wyższa klasa, używa odzienia nazwanego „jagą“. jaga wygląda jak tołub z rękawami, którego wierzch i spód jest futrem. Najczęściej bywa z „nieplników“, tj. wyporków renowych, koloru brunatnego lub popielatego, z wszytymi białymi pasami, — czasem bywa z wyprótych źrebiąt czarnego łyszczącego koloru, a niekiedy z „gagarków“ tj. szyjek dzikich kaczorów. Obciągnięta z pierzami szyjka kacza i wyprawiona, jest niewielka, i kupuje się tu po 15 czy 20 kopiejek; na czapkę najmniej trzeba sztuk 20, — wyobrazić więc sobie można, ile trzeba gagarków na zszycie jednej jagi. Kolor ich mieniący się, desenie i oryginalność, tak są zajmujące i piękne, że dziwiłem się, dlaczego w Europie ten rodzaj futra prawie dotąd zupełnie nieznany. Rodzaje opisanych futer są właściwe sybirskie, a Ostiaki i Samojedy, mieszkający na północy tobolskiej gubernii, całych ubiorów podobnych używają. Bogatsi zaś tutejsi mieszkańcy, noszą futra lisie, niedźwiedzie, z szopów, z soboli itp. stosownie do zamożności. — Wracając się do polowania, — grubej zwierzyny niema wcale, ale zato jesienią i zimą mnóstwo zajęcy, a wiosną nieprzeliczone gromady ptastwa się znajdują. Zające jednak, gdy już śnieg upadnie, są niezmiernie trudne do ubicia, bo kolor ich nic się nie różni od koloru śniegu; gdy więc przed psami się posuwa, dobry wzrok mieć trzeba, ażeby go dojrzeć, i tylko ślepie czarne i czarne końce słuchów niekiedy go zdradzają. Jest ich obfitość, — czterech lub pięciu strzelców przy dobrych psach, może ich ubić dziennie do trzydziestu sztuk, a czasami i więcej. Lud prosty nie jada zajęczego mięsa, brzydzi się niem nawet, nazywając zająca (koszką) tj. kotem; przeto zwierzyna ta niezmiernie tania: można dostać sztukę, ale bez skóry, za 7 do 10 kopiejek. Skóry zaś wyprawne i w błam zszyte, stosownie do dobroci, od 5 do 10 rubli asygnacyjnych się przedają. Błamem takim można podszyć płaszcz cały lub szubę. W zimie, gdy wielkie śniegi upadną, nie można z psami polować, więc używają „nartów“ tj. łyżew drewnianych, na których po wierzchu śniegów ślizgają się myśliwi. Wiosna otwiera polowanie na ptaki. Gorące nie do uwierzenia lato, nieprzeliczone chmury komarów i innych owadów, musi być powodem, że wędrowne ptastwo przybywa w takiej ilości. Kaczki, gęsi, bociany, żórawie, łabędzie, jarząbki, słomki, bekasy, cietrzewie, kuliki, drozdy, głuszce i inne, tysiącami tysiąców przelatują z nadchodzącą wiosną, i można wziąć miarę obfitości zwierzyny z jej taniości, tak dalece, że dziś (w połowie maja) dziesiątek jarząbków płacą po 1½ rub. as.[1], tj. sztuka wypada 7½ groszy. Kuropatwy są tu białe ale niesmaczne — rosół z nich bywa tylko niezły. Można przyznać, że i zające nie są tu tak dobre jak u nas w Polsce, co zapewne jest przyczyną, że nie mają pokarmu tak dobrego i obfitego. Ale kaczki, jarząbki i cietrzewie, są wyborne, i o tyle są tu rzeczą zwyczajną, o ile u nas są rzadką“.
Ważniejszym o wiele środkiem skracania czasu wlokącego się powoli, było czytanie. Wielkiego braku książek nie doświadczył Gustaw nigdy. Powieści, dzieła historyczne w języku francuskim i rosyjskim, stanowiły główne działy tych czytelniczych zajęć. Zieliński zaznajamiał się ze wszystkiem gruntownie i poważnie, rozmyślał nad przedmiotami, o kté — rych czytał i nad sposobem ich obrobienia przez autorów, i lubił zdawać ze swych spostrzeżeń krótkie sprawozdania w listach, już to do towarzyszów wygnania, już to do siostry, Eufrozyny Górskiej.
Wreszcie i twórczość poetycka, przyczyniała się po części do kojenia trosk i zapełnienia czasu. Brał do niej tematy z własnego życia, a raczej z dziedziny tych stanów duszy, jakie były wynikiem strasznego przejścia, oderwania od rodziny i zamieszkania na dalekiej północy. W chronologicznym porządku należą tutaj, o ile się dochowały, następne poezye liryczno-gnomiczne, z r. 1834: Odjazd“, „Do mojej myśli“, „Przemiany“, „Życie“, „Śmierć“; z r. 1835: Miłość“, „Nie mogę być twoją“, „Tu i tam“, „Rozbójnik kalabryjski (ballada), Czarownik“, „Fantazye“, „Wiosna“, „Sen“, „Do mej lubej“, „Do Stanisława D.“, „Wczoraj i dzisiaj“, „Z imionnika syryjskiej dziewicy“, „Żórawie“. Są w nich rozumne myśli, dużo powściągniętej uczuciowości, lecz szczególnej siły i barwności wyrażenia, ani też mistrzostwa w wierszowaniu nie odkrywamy.
Wolicki w swoich „Wspomnieniach z czasów pobytu w cytadeli warszawskiej i na Syberyi“ (Lwów, 1876) świadczy, iż tworzenie przychodziło Zielińskiemu łatwo: „nie męczył się on nad klejeniem wierszy jak zwykli wierszokleci, lecz najczęściej w chwili samotności, w zamyśleniu, z natchnienia improwizował po kilkaset wierszy na raz; później dopiero w całości je na papier przelewał“. Prócz drobniejszych utworów, napisał w r. 1835 pierwszy swój większy poemat p. t. Samobójca“, wydany w całości dopiero r. 1878 w Toruniu, lubo w ułamkach drukowany już nieraz dawniej, a najprzód w „Przeglądzie Naukowym“ warszawskim z r. 1843.
Wypadek rzeczywisty — śmierć pewnego młodzieńca, który na wygnaniu z tęsknoty za krajem, odebrał sobie życie — posłużył Zielińskiemu za pobudkę do utworzenia „Samobójcy“. W poetycznem rozwinięciu tej treści, autor dbał raczej o skreślenie kilku obrazów usposobienia człowieka samotnego, lub też widoków natury, aniżeli o rozwinięcie epickiego wątku. Trzymając się wzoru danego przez Byrona, kazał czytelnikowi wiele, może nawet za wiele się domyślać, zamiast przedstawić mu szczegóły, doprowadzające młodzieńca aż do samobójstwa.
Na samym początku, poznajemy starca i dziewicę, którzy przyszli na mogiłę kochanego niegdyś człowieka, by swe żale i cierpienia wypowiedzieć. Starzec był ojcem nieszczęśliwego, dziewica — narzeczoną. Starzec narzeka na zawiedzione nadzieje, lecz z rezygnacyą poddaje się wyrokom Opatrzności: dziewica wypowiada przekonanie, że za grobem duch jej, połączy się z duchem zmarłego, „jak w harmonii pienie z pieniem, jak światełko z swym promieniem“. I starzec i dziewica wkrótce pomarli.
W drugiej części poematu widzimy „loch podziemny z warownymi mury, nad którym wisi półkrągłe sklepienie“, a w nim młodzieńca, „rzuconego własnym myślom na pożarcie“. Wściekłość początkowa człowieka pozbawionego wolności, powolne ukojenie burz serca — dobrze skreślone. Dalsze rozmyślania młodzieńca, przypominającego sobie główne fazy dziejów powszechnych, by stwierdzić, że niegdyś było pole do działania dla umysłów gorących i zdolnych, że umiano ocenić wówczas męztwo i talent, gdy dziś umysły takie muszą „przeklinać życie w jakiej wygnania krainie“, w niektórych tylko poszczególnych wierszach, pięknemi i przekonywającemi nazwać można, gdyż młodzieniec zanadto idealizuje przeszłość, widząc w niej tylko same jasne, zachwycające strony, a zbyt ogólnikowo zbywa obraz stosunków sobie spółczesnych, nie dozwalających na rozwinięcie się i wywyższenie jednostki, szlachetniejszym obdarzonej duchem. Osobiste dzieje młodzieńca, zawarte są w krótkim i niezbyt wymownym ustępie: kochał namiętnie, ale wokół napotykał „głazy“, pragnął pracować dla ludzkości, sądząc i słusznie, że to „co było kwiatem w ideale, może dać owoc w przyszłości“, lecz rychło się rozczarował i zaczął narzekać na majaki marzycielskiego usposobienia:

Lecz biada temu, kto przebiegłszy kraniec
Rzeczywistości, w kraj marzenia goni;
Zapomni, że on tej ziemi mieszkaniec,
I tchem owiany czarodziejskiej woni,
Na idealny puszcza się manowiec;
Tworzy istoty, odziewa je w szaty,
Własnej fantazyi, uczuć i miłości;
Nie te — któremi Bóg zaludnił światy
Rozumne, — ale z ogniem namiętności.

Z trzeciej części domyślić się trzeba, iż młodzieńca wypuszczono z owego lochu i wysłano w kraj obcy. Żadna nazwa nie została wymieniona, ale miejscowość tu opisana jest Żukowem koło Tobolska, znanym nam już z listów Gustawa do siostry. Barwnie, żywo, opisuje poeta polowanie na stepie. Młodzieniec, z postawą i zachowaniem się bajronisty, nie bierze udziału w ogólnem zajęciu:

Zamknięty w sobie — w swych uczuć głębinie,
Roztrząsa dzieje całego żywota,
I znów je przeżyć w jednej chce godzinie.
A w twarzy jego ileż widać wrażeń
Szybkich i zmiennych — jak pasmo wydarzeń
Od chwili, w której myślą zaczął władać.
To lekki uśmiech przez lice przeleci,
To je ożywi pamiątką wesołą,
To mu się chmury zgromadzą na czoło,
Które się zdają burzę zapowiadać;
To śród nich, promień nadziei zaświeci,
To znów — twarz wyraz nieznany przybiera,
Znów się na czole nowa burza zbiera,
W oku się jakiś dziki zapał żarzy;
A z ust zaciętych i z muskułów drżenia,
Z rysów okropnych mieniącej się twarzy,
Możesz wyczytać straszną myśl — zniszczenia;
To spojrzy w przepaść — gorzko się zaśmieje,
Z dziką radością na jej dno pogląda;
To potem widać, jak wspomnieć coś żąda,
Bo patrzy w niebo, a z oczu łza płynie;
Spojrzy, pociągnie okiem po dolinie,
A w oku jego znów widać nadzieję.
Lubym obrazem myśl wzburzoną koi,
A potem nagle zamyka się w sobie,
I w tej pozornej nieczułości stoi
Nieporuszony — jak posąg na grobie.

Młodzieniec nie powrócił już z polowania.

W czwartej wreszcie części, przedstawia poeta różne zachowanie się ludzi wobec skrwawionego trupa młodzieńca. Jeden tylko człowiek z współczuciem zwrócił się do niego, lecz zrobił mu lekki wyrzut, iż zląkłszy się burzy „nie śmiał trudem, pracą, znojem, w zastęp błędów iść przebojem“ i doczekać się chwili, „gdy się ludzkiej wiedzy rzeki, do idei czystej spłyną, tej, — że ludzkość jest rodziną, gdy ją spoją węzłem zgody, wiara, światło i swobody“. Po zmarłym pozostała piosneczka, tęsknie zwracająca się do lat dzieciństwa i młodości, z bolesnem zaznaczeniem, że górne marzenia o sławie, zastąpiło wygnanie i utrata wszelkiej nadziei. W obrazku, który znaleziono przy samobójcy, widniała anielska postać kobiety — może owej dziewicy, którąśmy na początku utworu poznali, a może też postać ta jak mówi autor:

Nie była dziełem ziemi, ale snem poety,
Potrzebą duszy, pięknym życia ideałem,
Myślą wydartą niebu młodzieńczym zapałem.

Sąd autora o młodym samobójcy streszcza się w słowach: „mało zrobił dla siebie, mniej jeszcze dla świata; miał myśli, te się jeszcze z obsłon nie wyprzędły, ledwie w pąk zawiązane, zeschły i uwiędły; ale nie miał tej twórczej, której skrzydłem wzbity, mógłby się kiedyś wynieść nad gmin pospolity“.
Wielkiego wrażenia poemat nie wywiera; zbyt mało znany jest nam młodzieniec samobójca, abyśmy się mogli wczuć w jego duszę; cierpienia zaś jego, tylko na podstawie domysłu odtwarzamy sobie. Kompozycya jest bardzo luźna i nie tworzy zwartej, skupionej w sobie całości; jest to szereg obrazów i rozmyślań, w których cząstkowe jeno możemy uznać piękności. Plastyki w przedstawieniu ludzi, niewiele — więcej w malowaniu krajobrazów. Już w tym pierwszym większym utworze Zielińskiego, widać przewagę zasadniczych cech jego umysłu i twórczości, cech, dających się zwięźle wyrazić, jako refleksyjność i skłonność do opisów.




  1. Rubel asygnacyjny wart był wtedy 50 groszy polskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Piotr Chmielowski.