Poezye Gustawa Zielińskiego/Życiorys autora/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Chmielowski
Tytuł Życiorys autora
Pochodzenie Poezye Gustawa Zielińskiego
Wydawca Własność i wydanie rodziny
Data wyd. 1901
Druk S. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Ani daty, ani miejsca aresztowania Zielińskiego nie znamy; wiadomo tylko, że nastąpiło ono pod koniec 1833 r. Przewieziony do Warszawy, przesiedział częścią w cytadeli, częścią w ludwisarni przeszło pół roku; wyrokiem sądu wojennego z d. 29 lipca 1834 roku, skazany został na osiedlenie w Syberyi, i zaraz w parę dni potem, z liczną partyą jak on politycznych przestępców, wywieziony. O tem wywiezieniu, mamy wiadomość w przechowanym współczesnym liście Karola Zielińskiego, b. generała wojsk polskich, datowanym d. 2 sierpnia 1834 r. z więzienia u Karmelitów na Lesznie. Pisze on w takowym co następuje: „Wszystkich tych nieszczęśliwych co wywożą do Rossyi, kują na Pradze w kajdany; ten sam los spotkał Gustawa i Chełmickich. Żona Chełmickiego z domu Nałęcz, tak dopilnowała chwili wywożenia, że wpadła dość wcześnie na Pragę, aby się rzucić w objęcia męża obarczonego kajdanami. Pęcherzewski i inni obecni urzędnicy, stanęli jak posągi wryci, nieśmiejąc, ani ich rozłączać, ani przyśpieszać odjazdu. Scena była prawdziwie rozczulająca, w której moc duszy kobiety, okazała się wyższą nad męzką. Bo gdy widziała rozpaczającego męża, niemogącego się uspokoić i ciągle wołającego: „O moja żono! — o moje dzieci!“ zdobyła się na te prawdziwie szczytne wyrazy: „Bądź spokojny, zostawiasz im matkę, zostawiasz im Polkę; pomnij, że dziś cnota w kajdanach, a zbrodnia swobodnie się przechadza“, Gustaw, nie stracił słyszę nic ze swej szlachetności i przytomności; uśmiechał się tylko, potrząsał kajdanami, nazywając je bransoletkami“. Szczegóły tej przymusowej podróży, pomieścił w listach do siostry (Górskiej z męża), pisanych w roku 1835. Jako obraz wrażeń 26-cio letniego młodzieńca, wyrwanego z pośród zajęć gospodarskich i prac poetyckich, zasługują one na poznanie. Przytaczam je więc dosłownie.
«Opuściwszy Warszawę wieczorem 29 lipca, na drugi dzień o tej samej godzinie, przejechaliśmy granice Królestwa Polskiego pod Brześciem, a w dziesięć dni później, stanęliśmy w Moskwie. Przejazd ten niewiele miał dla mnie powabu; nie nastręczyło się nic oczom moim, coby mogło zagłuszyć najsilniejsze wrażenia, że opuściłem to wszystko co było drogie sercu mojemu i że was może nie tak prędko zobaczę. Piasczyste równiny Litwy, nędzne kurne chaty włościan litewskich, i gospodarstwo wiejskie na niższym niż u nas stopniu stojące, jeszcze więcej do melancholii myśl moją usposabiały. Minąwszy Mińsk, wstąpiliśmy na trakt wypadków historycznych 1812 roku. Każde miejsce, grające wielką rolę w świetnych dziejach Rosyi ostatniego wieku, zastanawiało myśl moją i dziwiło, że ręka Wszechmocnego, tak niepozorne wybrała miejsca, na rozstrzygnienie tak wielkich zadań historyi. Olbrzymie mury Smoleńska, noszące całą cechę dalekiej starożytności, jeszcze zachowały wyłom ostatniej walki pod tem miastem stoczonej. Nadbrzeża Dniepru, przez który trzy razy przejeżdżaliśmy, są piękne a nawet malownicze; poza Smoleńskiem aż do Moskwy, kraj coraz piękniejszy, coraz bogatszy — obszerne i dobrze zabudowane miasta i sioła, ziemia dobra i urodzajna, przytem przemysł mieszkańców, w innym razie i w mniej pośpiesznej podróży, mogłyby dla badacza przyczyn, stać się przedmiotem dłuższej rozwagi; lecz ja, przyznać się mogę, że dopiero ze snu mojego przebudziłem się, gdy o dwie mile od Moskwy, w całej kolosalnej wielkości, ujrzałem tę północną stolicę, najeżoną tysiącami wież i wieżyczek, i błyszczącą złotemi kopułami Kremlinu.
«Przyznać się muszę, że zewnętrzna okazałość Moskwy silniejsze na mnie uczyniła wrażenie, aniżeli wewnętrzna, którą dosyć dobrze poznałem w przejeździe kilkakrotnym wdłuż i poprzek, dla odbycia koniecznych form meldowania. Lubo miasto jest ogromne, ulice szerokie i dobrze brukowane, lubo wiele znajduje się pysznych gmachów, jednakże zdaje mi się, że połowa miasta jest drewnianą, i chociaż dosyć jest piękna ich powierzchowność, jednakże z czasem każdy dom drewniany zmienia formy, a tym sposobem dla oka traci widok symetryi i porządku — warunków, których w każdem wielkiem — mieście żądamy. Prawdziwie pięknym i do uszanowania pobudzającym, jest na wzgórzu śród miasta wznoszący się starożytny Kremlin, i lubo w r. 1812 wiele ucierpiał, staraniem władców Rosyi przywrócono mu dawną, starożytną powagę. Dziś przestał być fortecą: fosy dawniejsze zmieniono w ogrody, — na basztach herb państwa połyska. Moskwa wiele ma bulwarów — ale czy to wina ziemi czy klimatu, drzewa mają jakiś kształt karłowaty i po większej części są brzeziną, która nie jest dobrą na upiększenie spacerów publicznych.
«Po trzydniowym odpoczynku w Moskwie, udaliśmy się w dalszą drogę. Tu dopiero nastręczyły mi się widoki, więcej na moją działające wyobraźnią, bo już nosiły cechę innej części świata, innych ludów, innych religij i zwyczajów, nieznanych mi wcale, lub niedokładnie pojętych z książek, najczęściej kłamstwami zapełnionych.
«Nim przystąpię do wyszczególnienia dalszych wypadków mojej podróży, muszę ci opisać jedno z wrażeń, jakiego w Moskwie doznałem. Trzeba ci wiedzieć, że miasto to, zapewne ze wszystkich chrześcijańskich, największą posiada liczbę kościołów i klasztorów panującego wyznania. Architektura cerkwi rosyjskich jest odmienną od naszych kościołów — można przyznać, że jest bardzo piękną. Jest to budynek piętrowy, nad którym w miejscu gdzie ołtarz się znajduje, wznosi się wieża, po większej części pięciokopułowa, a prócz tej, jest druga daleko wyższa, służąca zarazem za wielkie drzwi wiodące do świątyni i za dzwonnicę. Każda z dzwonnic posiada najmniej ośm dzwonów na tony ułożonych, co stanowi oktawę, a często na jednej dzwonnicy można znaleźć rozmaitej wielkości dzwony, w liczbie dwudziestu i więcej. Monastery czyli klasztory greckiego wyznania, przedstawiają pozór fortecy, ząbkowanym otoczonej murem i najeżonej basztami. Bardzo piękny opis monasteru, jest w poemacie Kozłowa p. t. „Czerniec“ (Mnich), z którego niektóre wyjątki na nasz język przełożyłem. Następujący, który umieszczam, a który dosyć jest wiernym przekładem, jest oraz obrazem, jakiego żaden malarz lepiej zdjąć nie potrafi:

Po za Kijowem, kędy Dniepr szeroki
Szumiącą falą uderza w brzeg kręty,
Pośród zarośli na górze wysokiej,
Stoi Zakonu dom święty.
Wokoło niego mur zbrojny ząbkami,
Baszta na każdym podnosi się rogu,
A w samym środku gmach święcony Bogu,
Z pozłoconemi wieżami.
Rząd cel zakonnych i ciemne przechody,
Dalej kaplica koło świętej bramy,
W kaplicy obraz słynący cudami,
A obok, zimny zdrój wody:
Niosący zdrowie jego kryształ czysty,
Mruczy pod cieniem lipy wiekuistej.

«W Moskwie tedy, cerkwi i klasztorów liczba jest podobno 270, a nawet kto wie, czy nie więcej. Było jakieś święto — kiedy rozległ się jednocześnie odgłos dzwonów we wszystkich kościołach, wzywając na nabożeństwo. Wyobraź sobie moje zdumienie, kiedy pierwszy raz usłyszałem ten ogrom nieznanej, dzikiej harmonii: to całą siłą słuch mój uderzając, to słabnąc, kiedy się tylko w głuchy szum zamieniała, to w ryczących olbrzymich tonach, to w cienkich, drgających, metalicznych dźwiękach, — zdawało się, że jakąś czarodziejską siłą powietrze w rozhukany ocean harmonii zmienione, miotało słuchem moim i mojemi uczuciami; dopiero pojąłem (bo sam czułem), ten piękny ustęp o dzwonach w romansie Wiktora Hugo: Notre dame de Paris.

«Po wyjeździe z Moskwy traktem kazańskim, pierwsze znaczniejsze miasto na drodze naszej, był Włodzimierz, dawniej stolica udzielnego księstwa, dziś gubernii tego nazwiska. Odległość 175 wiorst, przebyliśmy w półtora dnia, ale żadna droga nie dała się nam tak we znaki: bo też nie możesz sobie wyobrazić trudów, jakie przezwyciężyć trzeba było. Wam w Polsce, nieznane poczty rosyjskie: można przyznać, że niema lepszych w całym świecie pod względem szybkości; nieszczególne na pozór konie, mogą w najtęższym galopie od stacyi do stacyi, przebiegać wiorst do 30 — tak mocno zbudowane i wytrzymałe. Ale bryczki pocztowe, które tu nazywają „telegami“, są najniegodziwsze! są one zupełnie podobne do tych, jakiemi u nas markietani rosyjscy towary przewożą: bez dyszla, tylko w hołobli; koła dosyć wysokie, siedzenie na osi. Trakt wiodący z Moskwy do Włodzimierza, przechodzi same prawie grunta białyczkowate; grunt podobny na wiosnę i z jesieni, formuje nadzwyczajne błoto i topiele; mieszkańcy chcąc temu zaradzić, dali na trakcie mostowanie, ale z okrąglaków lekko ziemią przysypanych; wiorsty, mile, a nawet stacye całe, po samych okrąglakach trzeba przejeżdżać. Wyobraź więc sobie, trójkę koni lecących bez upamiętania, trzęsącą po dylach telegę, od której na łokieć czasem w górę odskakiwałem — dodaj do tego upał dnia, i chmury pyłu nas okrywającego i duszącego, a jeszcze nie będziesz miała dokładnego wyobrażenia naszej podróży. Ból piersi, z pewnym rodzajem kłócia połączony, potłuczenie i rozstrojenie całej fizycznej ciała budowy, było wypadkiem tej drogi. Jakeśmy ją minęli, zdawało nam się, że nowe rozpoczęliśmy życie. Największemu memu nieprzyjacielowi nie życzyłbym podobnej przejażdżki. Cierpiący mizererę pewnieby ozdrawiał, a kto wie czyby i umarły nie zmartwychwstał, przejechawszy paręset wiorst podobnym sposobem.
«Jedziemy dalej traktem kazańskim i mijamy Włodzimierz; aż do samego Niżnowgrodu najprzyjemniejsze widoki przedstawiają się oku podróżnego: kraj ludny, bogaty, dobrze zagospodarowany, ziemia najurodzajniejsza, mogąca iść na równi z ukraińską, — słowem wszystko, wszystko nosi cechę wiecznie płodnej matki natury. Jeżeli myśl człowieka zapuści się od skutków do przyczyn, jeśli zbliży się do Twórcy wszechrzeczy, na każdem miejscu, w każdym przedmiocie uderzającym umysł i zmysły nasze, napotyka tę symetryczną, harmonijną cudowność, ten wyrachowany porządek i zadziwiać się tylko musi nad nieograniczoną opatrznością ręki Przedwiecznego; — zdaje się, że świat tworząc, nie zapomniał On o najmniejszym jego zakątku: że odmawiając mu jednych darów, starał się tysiącem innych wynagrodzić. I w tych okolicach przez które przejeżdżaliśmy, wszystkimi darami przyrodzenia opatrzonych, brakuje tylko łagodniejszego klimatu; ale gdyby też nad tą ziemią miało przyświecać Grecyi lub Italii słońce, byłby to drugi raj na ziemi. Nie mogę tu pominąć pięknego widoku, który mnie w przejeździe zachwycił, tj. romantycznego położenia wołości „Worsma“, należącej do grafa Szeremietiewa. Wołość obszerna w kształcie miasteczka, mająca pięć cerkwi, położoną jest na brzegu obszernego jeziora, przez które dwie rzeki przepływają; śród jeziora na wyspie, wznosi się monaster podobny wyżej opisanemu. Archipelag drobnych wysepek połączonych mostami, stanowi komunikacyę świętego ustronia z resztą ziemi; wyspy wszystkie, ocienione drzewami, zdają się być klombami najpiękniejszymi, cudownie na powierzchnią wody rzuconymi; dodaj do tego: wzniosłe góry podnoszące się po drugiej stronie jeziora, a będziesz mieć wyobrażenie, tego razem do marzeń wznoszącego i zachwycającego obrazu; cóż dopiero, gdybyś nań poglądała z wierzchołka góry, na którą wjeżdżałem i gdybyś była w tem usposobieniu duszy, w jakiem ja byłem naówczas!...
«Na całej drodze wiodącej od Moskwy do Niżnowgrodu, odległości 450 wiorst, napotykaliśmy nieprzeliczone mnóstwo ludu, jadącego lub pieszo idącego do Niżnowgrodu lub stamtąd wracającego, czego przyczyną był jarmark zwany „makarejski“. Niżnowgród czyli Niżna jest miastem dosyć pięknem; leży nad ujściem rzeki Oki do Wołgi. Oka pod Niżną będzie miała szerokość Wisły, ale głębokość nierównie większą. Jakież było moje zadziwienie, kiedy spuszczając się z nadbrzeżnej góry, na której część miasta położona, ujrzałem całą przestrzeń wody na Oce, od mostu aż do jej ujścia wynoszącą ze dwie wiorsty, zasłaną statkami; ta masa tysiąca łodzi, zdawała się miastem pływającem z nieprzejrzanym lasem masztów (najmniejsze z tych statków wyrównywają naszym berlinkom); a cóż dopiero ten ruch handel prowadzącej ludności, ta masa towarów Wschodu i Zachodu, to zmieszanie się ludów Azyi i Europy — jakiś urok, jakąś nowość miały dla moich europejskich oczu. Zdaje mi się, że nie mogę ci dać lepszego porównania nad to, że w takim jest stosunku nasz jarmark łowicki (który jest najpierwszym w naszym kraju), do jarmarku makarejskiego w Niżnowgrodzie, w jakim jest Królestwo Polskie, do całego imperyum rosyjskiego. O dwieście wiorst za Niżną, rozpoczyna się gubernia kazańska. Lubo dzisiejsza granica Azyi i Europy ustanowiona jest łańcuchem gór Uralskich, podług mego zdania, rozpoczyna się Azya z początkiem gubernii kazańskiej; wszystko nagle się zmienia: ludy, odzież ich, religia, zwyczaje zupełnie odmienne od europejskich. Ich pokolenie już zbliżone do mongolskiego.
«Przestrzeń cała od gubernii kazańskiej aż do Tobolska, osiadła jest różnymi ludami: na wstępie zamieszkują Czuwacze i Czeremisy; za Kazaniem — Tatarzy; dalej w wiatskiej gubernii — Wotiaki; w permskiej — Czeremisy i Tatarzy; w tobolskiej — Czuwacze, Tatarzy i inne narody, które jak Ostiaki i Samojedy, zamieszkują tylko głęboką północ Syberyi. Nie sądź jednak, aby te ludy, których język, religia, obyczaje, zwyczaje i zabobony, najmniejszego podobieństwa nie mają ze Słowianami, były wyłącznymi właścicielami tej ziemi, na której zamieszkują. Może to było przed wiekami, lecz dziś tworzą tylko pewne familie, pewne osady, gdy cała przestrzeń jest Rosyą i rosyjskim osiedloną narodem. Jak drobne granatów odłamki, wkropione w skałach granitu, tak te narody nikną na wielkim obszarze Słowiańszczyzny.
«Czuwacze, Czeremisy i Wotiaki, o których pewnie nigdy nie słyszałaś, najwięcej na siebie zwrócili moją uwagę. Jaki ich ród i pochodzenie, jaka ich przeszłość, pamiątki i początek? — niech to będzie zostawione badaniom uczonych; ja zaś chcę ci dać wierny obraz tego, na com patrzył własnemi oczyma. A mianowicie co do ich ubioru: ten nie ma nic w sobie ani azyackiego, ani europejskiego; zdaje się być osobnym, właściwym ludowi, który go używa. W przejeździe latem, nie mogę widzieć, jakim jest ich ubiór zimowy; letni zaś mężczyzn składa się: z koszuli na spodnie opuszczonej, której długość kolan sięga; koszula ta, od wierzchu do dołu w różne desenie wyszyta jest taśmami i sznureczkami, po większej części ponsowego koloru, lecz prócz tego i inne kolory na wyszyciach postrzegać się dają. Koszula ta wielkie ma podobieństwo do ornatów naszych księży. Głowę nakrywają kapeluszem u wierzchu zwężonym lub czapką z pilśni mającej do szlafmycy podobieństwo; na nogach łapcie łyczkowe. Ale daleko dziwaczniejsze i oryginalniejsze jest ubranie kobiet. Na głowie noszą pewien rodzaj czółek, drobnemi metalowemi blaszkami nabijanych; czółka te, sięgają od ucha do ucha, tył zaś głowy jest osłoniony; przy uszach noszą kolczyki (ale nie takie jak nasze damy europejskie): jest to pęk kółek, najczęściej mosiężnych, rozmaitej wielkości, z których niektóre mają do pięciu cali średnicy; te pęki kółek są zawieszone przy uszach, a od nich idzie pod brodę pewien rodzaj podpaski. Ubiór ich zwierzchni podobnym jest także do koszuli, mniej jednak wyszywanej niż u mężczyzn, kolan tylko sięgającej; na przodzie noszą tablicę, która całe osłania piersi, a która również nabitą jest nieprzeliczoną liczbą tych blaszek metalowych, do drobnej monety podobnych. Taką tablicę, podobno wolno tylko nosić samym kobietom zamężnym; jaka zaś prawdziwa różnica zachodzi w ubiorze pomiędzy panną a mężatką, nie miałem nikogo, ktoby mnie w tem dostatecznie objaśnić potrafił. Od kolan, nogi obwinięte są płótnem lub szmatami niezmiernie grubo i zbandażowane najczęściej dosyć grubym postronkiem; na nogach, równie jak mężczyźni, noszą łapcie łyczkowe. Słowem, spojrzawszy na ich nogi, ten rodzaj obandażowania tak je czyni nieforemnemi, że z pierwszego wejrzenia sądzić można prędzej, że to słoń idzie, aniżeli kobieta. Przytem, jak mi powiadano, wszystkie kobiety noszą porteczki, lecz ponieważ tego z pod zewnętrznego nie widać ubioru, a naocznie się przekonać nie miałem sposobności, przeto musiałem wierzyć temu, co mi powiedziano. W ludach tych, tak mężczyźni jak i kobiety, są przystojni i piękni. Religia ich, o ile się zdaje, miała podobieństwo z dawną religią Germanów i Gallów, i lubo dziś wszyscy są chrześcijanami, jednakże pokątnie oddają cześć dębom, i zachowują pomiędzy sobą mnóstwo niechrześcijańskich obrzędów i zabobonów. Jakim zaś jest ich język?... nie mogę sądzić, bo słysząc ich mówiących, ni jednego nie pojąłem wyrazu — zdawało mi się, że słyszę i patrzę na ludzi z księżyca przybyłych. Jaka zaś cecha odróżniająca te trzy narody, których o ile się zdaje, początek z jednego źródła wypływa, i na czem ta różnica polega? — nie moja w tem głowa.
«Wjechawszy w granice gubernii kazańskiej, przebywaliśmy wzgórzystym krajem nadbrzeża wielkiej i majestatycznej Wołgi, matki rzek rosyjskich, przez którą przeprawa wypadła nam w blizkości Kazania. — Kazań, stolica niegdyś hanów tatarskich, należy dziś do celniejszych miast Rosyi: ma około 40 cerkwi, uniwersytet, cytadelę i wielkie rządowe fabryki. W cytadeli postrzegać się dają szczątki zamku dawnych hanów, a wieża jedna, która się dotąd w całości dochowała, oryginalną swoją budową, zupełnie jest różna od wszelkich porządków architektonicznych w Europie znajomych. Wystaw sobie bowiem, że masz sześć pudełek kwadratowych rozmaitej wielkości; ustawiwszy te pudełeczka jedno na drugiem aż do najmniejszego, będziesz mieć wyobrażenie budowy tej wieży; nie będąc jednak jej blizko, nie mogłem z oddalenia dostrzedz drobniejszych szczegółów, które równie, a może i więcej niż główna budowa, są interesujące. Za Kazaniem rozpoczynają się siedziby Tatarów; wsie obszerne, sterczące wieżyczki czyli minarety ich meczetów, częste wrota czyli kołowroty na wielkiej drodze, które stanowią granice ich posiadłości (wygradzają się bowiem tak jak u nas holendrzy), przytem pola obsiane po większej części owsem i tatarką: oto wszystko, co na kilkadziesiąt milowej przestrzeni, oku podróżnego przedstawić się może.
«Przebywszy rzekę Wiatkę, rozpoczyna się kraj lesisty, — od stacyi jednej do drugiej, czasem w przestrzeni wiorst trzydziestu, ciągłym czarnym, posępnym przejeżdża się borem, obfitującym w zwierzynę rozmaitego rodzaju, aż nareszcie przybywa się do miasta Permy, stolicy gubernii tego nazwiska. Ze wszystkich miast gubernialnych, któreśmy przebyli, najmniej podobała mi się Perma; lubo miasto dosyć obszerne i nad znaczną rzeką Kamą położone, jednakże całe prawie drewniane i niebrukowane, a przytem — ani jednej traktyerni. Nie pamiętam, żebym się kiedy tak porządnie wypościł jak w Permie, gdzie 24 godzin wypoczywaliśmy.
«We trzy dni po wyjeździe z Permy, wjechaliśmy w pasma gór uralskich. Nikt może z większem upragnieniem nie czekał tej chwili, jak ja, kiedyśmy się ku górom zbliżali; nie widziałem bowiem nigdy wyższych nad nasze chrostkowskie, ciekawy byłem wrażenia, jakie na mnie sprawią uralskie. Wystawiałem naprzód sobie, że ich wierzchołki giną w obłokach, że ich grzbiety wiecznym są śniegiem pokryte; wyobrażałem sobie przedwcześnie ten wspaniały widok olbrzymiej natury, w obliczu której dopiero całą naszą nicość poznajemy. Lecz jakżem się zawiódł! Góry te w miejscu naszego przejazdu nie były wysokie, a największa ich wyniosłość wiorsty nie przechodziła. Przez trzy dni prawie przebywaliśmy te góry, świerkowymi lasami obrosłe, ciągle pnąc się na ich wierzchołki i na dół zjeżdżając. W dolinach pomiędzy górami, nad strumieniami z gór wypływającymi, widzieliśmy obszerne fabryczne osady: fryszerki żelaza, kopalnie i przemywalnie złota, alabastru i innych kamieni, aż do pięknego miasteczka Ekaterynburga, które właściwie jest także osadą fabryczną. W kilka dni później, przebywszy granice Syberyi, w dniu 1-ym września (1834 r.) o czwartej po południu, zupełnie zdrowi, stanęliśmy w Tobolsku, stolicy Syberyi.
«Niepodobna jednak, abym ci nie opisał prawdziwie zachwycającego widoku, jakiego doznałem w przejeździe gór uralskich. Jednego poranku, nim słońce weszło, gdy wszystko ciemną mgłą było pokryte tak dalece, że przedmioty na kilkadziesiąt kroków odległe stawały się niewidzialnemi, pierwszy raz wjechaliśmy pomiędzy gór pasma. Kiedyśmy się podnieśli na wierzchołek góry, weszło słońce, mgły opadły i najpiękniejszy zabłysnął poranek. Mgła nie opadła zupełnie — my tylko byliśmy nad jej granicą; ona pokrywała całą przestrzeń, wyjąwszy najwyższych wierzchołków gór jodłami obrosłych, na których odbijały się promienie wschodzącego słońca. Te wierzchołki gór na jaśnią wydobyte, wydawały się nakształt wysp rozrzuconych na niemającym końca oceanie, a świeży poranny wietrzyk, wzruszając mgły tumany, nadawał im postać bałwanów wzburzonego morza. Lekkość mgły, pozwalała w części rozpoznawać przedmioty pod nią się znajdujące, lecz złudzenia optyczne i imaginacya, w miejscu świerkowych i jodłowych lasów, tworzyła zamki, miasta i ogrody. Było to coś zachwycającego! — raz zdawało mi się, że widzę jakąś czarodziejską krainę podwodną; to znów przeniosłem się w te czasy, gdzie Bóg — zepsuty ród ludzki karał potopem, a telega, na której jechałem, zdawała mi się być arką zbawienną śród powszechnego zniszczenia; to znów... ale pomyślisz sobie może: szczęśliwi, mający bujną imaginacyę! oni tam widzą róże, gdzie kwitnie rumianek; niebo im się uśmiecha w oczach jakiego koczkodana, a tam sobie tworzą ideał, gdzie nędzna ziemskość panuje! Prawda, zjechaliśmy z góry, znów nas mgły odziały, zachwycenie znikło, — została naga rzeczywistość!...
«Oto masz wszystkie mojej podróży szczegóły i uwagi, które w przelocie mogłem uczynić. Dzisiaj, przypomnienia tej drogi są dla mnie jak pamiątka snu, którego tylko szczegółowe obrazy zachowała nasza pamięć w chwili przebudzenia. Góry, rzeki, miasta, wsie, urodzajne pola, odłogi, lasy, stepy — ciągle się przemieniając, ciągle niknąć i znów się ukazując mojemu oku, wzbudzały we mnie różne, dziwaczne, niepojęte uczucia. Dodaj do tego: wspomnienia przeszłości, przyszłości marzenia, ruch ciągły myśli przenoszącej w różne czasy, miejsca i stosunki imaginacyą, porywającą w jakieś nadziemskie nie istniejące krainy, to znów ze szczytu strącającą nas do przepaści — — wystaw sobie na raz jeden, ten ogrom uczuć i wrażeń, — a gdzież jest człowiek, któryby je wszystkie zachował i któryby je dokładnie potrafił opowiedzieć! Tak — sen to był tylko... niekiedy przyjemny, a często niemiły; przeminął — i niewyraźne tylko pozostawił pamiątki.
«Chciałbym ci dać obraz Tobolska więcej zajmujący, więcej poetyczny, zapatrując się na miasto i jego okolice z wyższego punktu, to jest z wierzchołka wieży sobornej, położonej w górnej części miasta. Miejsce z którego poglądam, przeszło stóp 300 wyniesione nad powierzchnią rzeki; dolne i górne miasto jest pod mojemi stopami, a wzrok błądzi naokół w kilkomilowej przestrzeni i zachwyca się widokiem cudnej panoramy, której opis o ile zdolność moja, starać się będę do rzeczywistego przybliżyć obrazu. — Chciałbym z największą dokładnością dać ci wyobrażenie miejsca, z którego na dół poglądam i uważam, że najlepiej, jeżeli wezmę Płock na porównanie. Jeżeli znasz dobrze miejscowość Płocka, to wiesz, że katedra stoi na górze, której bok jeden podmywa Wisła, a drugi skopany w tarasy, schodzi do drogi wiodącej od przewozu do miasta. Załam więc góry w tem miejscu jest prawie pod kątem prostym. Jeżeli więc sobie wystawisz, że Wisła jest to Irtysz, nad którym spadzisto wyższa jeszcze podnosi się góra; jeżeli przypuścisz sobie, że ta góra pod kątem prostym załamana ciągnie się daleko, a w miejscu gdzie w Płocku nowe miasto i kościół dziś ewangielicki że to jest dolina, której część zajmuje miasto dolne, a Irtysz w półokrąg opasuje, wtenczas wyobrazić sobie powinnaś, jaki cudowny widok być powinien, gdybyś z wierzchołka tumskiej dzwonnicy poglądała na dół: na miasto, na łąki, na dwie wielkie łączące się rzeki i na okolicę niknącą we mgle widnokręgu.
«Na zachód, dolne miasto, którego widzę każdą ulicę, każdy dom, każdy ogródek, które zwężone u stóp moich coraz się rozszerza, którego główne ulice długie i szerokie, z jednego prawie dobywając się punktu i rozchodząc się w oddali, porównać można do promieni rozwiniętego wachlarza, którego przedziały zajmują ulice poprzeczne, cerkwie, domy i łaźnie, którego przedziały nakształt chińskiej dziwacznej materyi, pokazują ci się w różnych kształtach, farbach i deseniach. Jeden kolor ciemno-brunatny jest tłem całego obrazu, na którem dopiero wyraźniej: białe, żółte, czerwone i zielone odbijają się kolory. Ta farba brunatna, jest to farba czasu wypiętnowana na drewnianych budowlach, rozpierzchnionych śród małych kwadratowych ogródków warzywnych. Tu, tło zielone ogrodów, zdaje się być więcej charakterystycznym kolorem obrazu, na którym domy i łaźnie są tylko rzutem brunatnym; tu znów, gdzie więcej ściśnione są domy, zdaje ci się widzieć sam brunatny kolor bez odmiany; tam znów, plac obszerniejszy robi pewną przerwę w widokach tego obrazu, a dziewięć białych cerkiew (!) z wybiegłem i wieżami, blaszanym dachem, pozłoconemi kopułami i kopułkami, z mnóstwem odskoków i załamków w budowie, dwie ogniowe czterokątne wieżyce i dwadzieścia kilka murowanych domów tu i owdzie rozrzuconych, białych, żółtych i różowych, jeżeli wrócim się do porównania wachlarza:... te cerkwie, te domy, ta rozmaitość kolorów, ten blask odbijającego się słońca od złoconych wierzchołków świątyń, porównać można do kwiatów fantastycznych rzuconych na tle brunatnem materyi, która coraz więcej zamienia się w zieloność, oddalając się od środkowego punktu i zlewa się nareszcie z pysznym łąk kobiercem otaczającym miasto, którego obwódką: z lewej strony nadbrzeżna wysoka góra, a z prawej Irtysz, półokręgiem smug całe miasto oblewający. Zresztą, dziwna jakaś harmonia panuje w całym tym obrazie: te cerkwie dziwne w budowie, noszące w ozdobach i konstrukcyi piętno wschodniego gustu, te domy nie mające drzwi od ulic, oddzielone od siebie długimi parkanami, zamknięte same w sobie: z ogródkiem, stajniami i łaźnią, z których każdy śród miasta zdaje się tworzyć oddzielną siedzibę, ta cichość i posępność, która nad całem panuje miastem, którą ledwie czasem głos dzwonu bijącego godziny lub turkot dorożki na chwilę rozerwie, nareszcie ten brak ruchu ludności, który jest właściwem miast życiem, — to wszystko, azyatyzmu na sobie nosi już znamię. Cały ten obraz nie ma już nic wspólnego z Europą i choć historya nas uczy, że Azya była tej ostatniej piastunką, Europa dziś może być jej nauczycielką; lecz tu poglądając na te nizkie, zamknięte, rzadko jednopiętrowe domy, jakże je możem porównać z wybiegłemi, wysmukłemi, siedmio lub dziewięcio piętrowemi kamienicami? Czemże te cerkwie ozdobne, różnobarwne, eleganckie, obok ciężkich, poważnych, osiadłych, gotyckich i romańskich kościołów?! Europejskie miasta tworzą masę kamieni nagromadzonych przez wieki — azyatyckie porównać można do tych wegietacyj, które co kilkadziesiąt lat się odnawiają, na których grobie nowe powstaje pokolenie i znów niknie, i znów się odradza, i tylko warstwę do warstwy przykłada. Tam, poglądając z wysokości, widzimy podobną gorejącej lawie masę jaskrawo czerwonych dachów; tu przeciwnie, dachówka nieznana; gdzieniegdzie blacha dom kryje, a najczęściej deski naczernione latami są pokryciem wsiąkających w ziemię domów; a tak poziomość i ciemna barwa — kolor żałoby, są całą charakterystyką dzisiejszego wschodu.
«Patrząc na Tobolsk z wysokości tej, z której ja poglądam, zdaje się widzieć plan miasta misternie z mozaiki ułożony, który skończonym jest zupełnie, ale brak mu jeszcze ostatniego wyszlifowania. Miejsce, na którem dziś miasto, było niegdyś starem Irtysza korytem, lecz rewolucye czasu zmusiły go widać do odstąpienia od wyniosłych i spadzistych swych brzegów, i kazały szukać innego łożyska. Irtysz więc w tem miejscu tworzy półokrąg, którego średnicą są oberwane, spadziste nadbrzeżne góry; miasto leży w kolanie pomiędzy górą a Irtyszem i dotyka brzegów tej rzeki; większą zaś część tego półokręgu zajmują łąki, śród których wznosi się wioska Podczuwasze, zamieszkana przez samych kowali; dalej obóz, w którym teraz dwa garnizonne bataliony obozują; dalej nad rzeką wieś Czuwasze, gdzie latarnia pożarowa, magazyny solne i przewóz na trakcie do Europy; po drugiej stronie rzeki, widać wężem płynący Tobół, który naprzeciw Tobolska wlewa się do Irtysza. Dalej po nadbrzeżnej łące, gdzieniegdzie rozrzucone jurty tatarskie; tam znów daleko widać minarety meczetu, dalej las jak się piętrami podnosi, dalej wzgórza okryte, nareszcie mgła, która zasłania brzegi widnokręgu.
«Mając ten obraz przed oczyma, w uczuciu poetycznem zawołałem:

Pod memi stopy miasto, ciche, zasępione,
Jak ludzie co w niem żyją. Niebo mgłą zaćmione,
Szumiąca dwóch rzek fala, — a w obłoków sinie
Las okiem nieprzejrzany, jak w wieczności ginie.
Tam ręka ludzka jednej trawki nie dotknęła.
Gdzie dziewicza natura daje ślady życia;
Tam w pierwszym dniu stworzenia myśl Boga spoczęła,
A nikt się nie odważył dobyć jej z powicia.
Piękny to obraz — dla mnie on musi zaginąć, —
Czuję go, lecz mych uczuć nie mogę rozwinąć;
Widzę, lecz próżno wodzę błędnemi oczyma,
Gdzież przedmiot, który moją uwagę zatrzyma?
Czemu, spytajcie myśli, śród rozkoszy łona
Tworząc ideał szczęścia, nagłe w głaz zmieniona
Jest jak szronem dotknięta róża na dolinie,
Która swych boskich listków nigdy nie rozwinie,
Jak piękność, której serce wczesna śmierć zastudzi,
Która się już dla świata nigdy nie obudzi...

«Dałem ci obraz Tobolska od strony zachodniej; pozostaje jeszcze z trzech stron innych.
«Na wschodzie u stóp moich jest miasto górne, w części zasłonione wysokiemi kopułami Soboru. Za obszernym placem, który dokoła otacza katedrę, zaczynają się ulice i domy. Miasto górne daleko jest mniejsze od dolnego, więcej ma ogrodów niż domów i te niemurowane, a 3 cerkwie w różnych punktach się podnoszące nie przedstawiają tej pięknej rozmaitości, jaką, poglądając na dolne miasto, jesteśmy zachwyceni. Za miastem jest smug obszerny zielony, za którym o wiorstę od rogatek jest linia domów tworzących wioskę, zwaną Zawalną. Po prawej stronie wioski droga szeroka: jest to trakt na wschód, do Chin prowadzący; po lewej — drożyna do wiecznego spoczynku. Za wioską, za cmentarzem, śród którego jedna mniej ozdobna cerkiew się podnosi, rozpoczynają się zarośla, które zasłaniają horyzont.
«Na północ wieży widać obszerny Irtysz, powiększony zlanemi wodami Tobołu, jak szumiąc spadziste podmywa brzegi i siedm wiorst służąc za zwierciadło stromemu, najeżonemu jodłami brzegowi, nagle przy górze Suz-gun odbija się od wyniosłych swoich wybrzeży, rozlewa się na piękne doliny gdzie liczne wioski, liczne stada śród szmaragdowych łąk, gdzie ozłocone zbożami niwy tworzą pewną oazis śród niezaludnionych jeszcze obszarów Syberyi. Po za rzeką, w dalekim łąk odstępie, rozpoczyna się bór ciemny, który coraz i coraz się podnosi, coraz oddala, coraz błękitnieje i kończy aż nad brzegami lodowatego oceanu.
«Ale najwięcej dla mnie miał powabu widok od strony południa; trudno nawet wyrazić, jak rozmaitość widoków jest tu dziwnie piękna i poetyczna. U stóp samej wieży jest pałac archireja z obszernym dziedzińcem i zabudowaniem, a do dziedzińca dotyka cerkiew ś. Mikołaja i tobolski arsenał, przed którym piramidy kul i bomb, i stosy dział i moździerzy spoczywają. Za niemi głęboki wąwóz, który jest drogą łączącą górne i dolne miasto, za wąwozem góra, na której podług planu ma być wzniesiony pomnik Jermakowi, który Syberyą pod władzę rosyjskiego imperyum zawojował. Po lewej stronie widać część górnego miasta, zakończoną więzieniem, podobnem z kształtu do warownego zamku nad głębokim zawieszonego jarem; po prawej w przedziałach góry, widać w dalekiej perspektywie masę zbitą domów dolnego miasta i Tobół, jak swe wody łączy z wodami Irtysza; to wszystko stanowi przód i kulisy obrazu, którego głąb’ a raczej kortyna, jest smug obszerny, wąwozami w różnym kierunku przerżnięty. Ten smug obszerny jest górą, mającą postać wielokąta nieforemnego; poza nią widać Irtysz, który się z za gór wychyla i ginie, i nadbrzeżne góry, które w różnych się punktach oku przedstawiają — jak coraz maleją, coraz się zniżają, to nagie, to krzewami obrosłe, to gaikami ocienione. Głąb’ obrazu po lewej stronie zajmuje ciemna zieloność zarośli, z pomiędzy których wysuwają się wieże klasztorów w Iwanowsku i Preobrażeńsku, i ledwie dojrzana strzała wieży w Obałakach. Góra, o której ci mówię, która główne tło widoku stanowi, jest oddzielona od górnego miasta głębokim wąwozem, który wydziera się z gaików, a właściwie parków, domki zabawy otaczających; wąwóz ten, coraz zbliżając się ku miastu, rozszerza się przez łączenie się z nim innych pomniejszych wąwozów, a w krętym swym biegu podobny jest rzece, która przejmując mnóstwo wpadających potoków, coraz się powiększa, coraz rozszerza i ginie w obszernym oceanie, jak ten wąwóz w obszernej dolinie, śród której dolne miasto spoczywa. Z wąwozu wyskakują liczne domki i lepianki ponad strumykiem płynącym rozrzucone, i my to miejsce dla piękności, jaką tworzą z dwóch stron wznoszące się różnokształtne góry, nazwaliśmy tobolską Szwajcaryą. Ten obraz cały, którego głąb’ nosi cechę pierwotną dziewiczej jeszcze natury, którego przód zamienia się w ulice regularne obszernego i coraz podnoszącego się miasta, jest dziwną harmonią dzikiego jeszcze przyrodzenia z postępem cywilizacyi.
«Okolice Tobolska nie mniej jak i samo miasto, są piękne i zajmujące. Na górze nadbrzeżnej Irtysza, która od Obałak do Suz-gunu na 35 wiorst się rozciąga, w różnych miejscach widzieć jeszcze można, szczątki okopów i ruiny zamków przez dawnych hanów tatarskich wzniesionych. Dziwnym bezwątpienia rodzajem formacyi jest góra, na której i pod którą Tobolsk spoczywa, lubo, jak wspomniałem, przez 35 wiorst Irtyszowi służy za nadbrzeże; nie jest ona jednak podobną nadbrzeżom Wisły, które od Modlina aż do Żuław nieprzerwanem się pasmem rozciągają; przeciwnie, Irtysz przebiega płaskie doliny a góra ta, która załamuje się u Obałak i Suzgunu, nie ma więcej jak 80 wiorst obwodu i widać, że kiedyś przed wiekami, gdy Irtysz płynąc ku morzu trafił na zawadę bieg mu wstrzymującą, nie mogąc jej przełamać musiał opłynąć. Ze szczątków okopów i ruin, które w różnych punktach tej góry jeszcze dziś ciekawemu się oku przedstawiają, łatwo wnieść można, że Tatarzy zagrożeni napadem Jermaka, tę górę jako główny punkt obrony obrali. Ulegli wprawdzie męstwu Słowian, ale tradycya ludu jeszcze dziś zachowała kilka powieści, bardzo nawet romantycznych, z których ci jedną powtórzę: Suz-gun, który dziś jodłami obrosły jest cmentarzem Tatarów, w bliskiej tegoż nazwiska jurcie zamieszkałych, był kiedyś ich obozem, w którym gdy ich pobito na błoniach, na których dziś Tobolsk się wznosi, w rejteradzie szukać musieli ocalenia. Księżniczka ich Suz-gun, ze znacznym oddziałem zamknęła się w tych okopach nad brzegami rzeki, lecz opasana wojskiem Jermaka, widziała z dniem każdym od chorób i głodu rzedniejące swoje szeregi. Gdy już z całego wojska 7 jej pozostało wojowników, zaczęła wchodzić w układy z Rosyan dowódcą: że sama się odda w niewolę, jeżeli jej Tatarom spokojnie oddalić się pozwoli. Przystaje na to Jermak, i kiedy pozostałych 7-u na łódce na drugą stronę Irtysza dopływali, Suz-gun strzałą odebrała sobie życie; podług innych w Irtysz skoczyła. Powieść ta, dosyć podobną do powieści bajecznej naszej Wandy.
«Cmentarz we wsi Zawalnej jest to obszerny brzozowy gaik, z jednej strony Irtyszem, z drugiej głębokim jarem, a z dwóch stron sztachetami otoczony. Już trzech wieków pokolenia tu spoczywają i każda chwila nową tu podnosi mogiłę. Dzikość jaru z spokojnością miejsca i szumem liści, dziwne tu nastręcza myśli i marzenia.

Kilka mogił mchem porosłych,
Zburzonych pomników szczątki,
Nad nimi kilka brzóz wzniosłych,
To wszystko — człeka pamiątki...

«Pomiędzy pomnikami jeden z marmuru, pięknie wyrobiony, szczególną zwraca uwagę; ale bezbożna ręka rozbiła urny i kamienie, i dziś o piękności ogółu ze szczątków tylko sądzić można tak, jak o wielkości Palmiry z gruzów zalegających Arabii pustynie. Najpiękniejszem jednak miejscem pod względem malowniczym jest Żuków, wioseczka na wzniosłym Irtysza brzegu położona. W uniesieniu poetycznem napisałem te kilka wierszy:

Pod nogą przepaść, na której brzeg stromy
Wzburzona rzeka mętne fale ciska;
A nad przepaścią — jak olbrzymów domy
W dziwacznych kształtach sterczą gór urwiska.
I na widnokrąg, pólwieńcem rzucona,
Nadbrzeżna góra schyla się i ginie,
I widać rzekę, jak w biegu skręcona
Nadaje życie spokojnej dolinie.
Pośród doliny, którą wiosny tchnienie
Śród pieszczot, stroi w różnobarwe szaty,
Widać gdzieniegdzie rozrzucone chaty,
Spokojnych ludzi — spokojne schronienie;
Dalej, las ciemny, nad nim góra spływa;
A czoło góry znowu las okrywa;
Lasy i góry, mieszają się, bledną,
To się rozchodzą, to znów w oddaleniu

W nierozróżnioną, dziwną całość jedną
Zlewają kształty — to nikną w mgły cieniu,
To znów na chwilę jak błędne obłoki
Zmieniają światło, zmieniają widoki.
A tak daleką już jest ta kraina,
A tak wzrok słaby człowieka źrenicy,
Że dojść nie może tej wietrznej granicy,
Gdzie się las kończy a niebo poczyna.

«Oto jest wszystko, co Ci o Tobolsku i jego okolicach mogłem napisać».


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Piotr Chmielowski.