Prawda (Zola)/Część czwarta/III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Prawda |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Druk Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Verité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz po uniewinnieniu Simon’a w Maillebois zapanowało nadzwyczajne wzruszenie. Nie było to zdziwienie, gdyż obecnie licznymi byli ludzie, przekonani o jego niewinności. Przecież fakt dotykalny, legalna, stanowcza rehabilitacya wzburzyła umysły. Jednakowa myśl przychodziła najrozmaitszym osobom, przy spotkaniu mówiono:
— Czyż niema sposobu dać zadośćuczynienie nieszczęśliwemu, który tyle wycierpiał? Nie, zapewne, ani pieniądze, ani zaszczyty nie mogą wynagrodzić tego strasznego męczeństwa. Gdy jednak cała ludność popełniła taka okropną pomyłkę, kiedy człowieka zmieniła w zbolałą i litości godną istotę, warto, aby uznała swoją winę i urządziła owacyę temu człowiekowi, a będzie to wielkim czynem prawości, który zaznaczy przyszłe panowanie sprawiedliwości i prawdy.
Od tego czasu pomysł konieczności zadośćuczynienia rozszerzał się i ogarnął całą okolicę. Dowiedziano się o wypadku, który do reszty wzruszył serca wszystkich. W czasie gdy Sąd Kasacyjny rozpatrywał sprawę nielegalnych informacyj, udzielonych przysięgłym w Rozan, stary Lehman, były krawiec leżał umierający w nędznym domku przy ulicy du Trou, długoletniem miejscu łez i żałoby. Córka jego, Rachela, przybyła z ustronia w Pyreneach, aby go pożegnać, ale staruszek co rano wysiłkiem woli zdawał się odżywać, nie chcąc umrzeć, powiadał, dopóki Sąd nie zwróci honoru jego zięciowi i wnukom. W istocie, gdy nadeszła wiadomość o uniewinnieniu Simon’a wieczorem skonał, promieniejący nadziemską radością. Po pogrzebie Rachela wróciła na pustynię do Simon’a i Dawida, który, po dojrzałym namyśle, postanowili, iż pozostaną tam jeszcze jakie cztery lub pięć lat, zanim, dla zaokrąglenia majątku, sprzedadzą kopalnie marmuru, ten cichy kąt, gdzie się doczekali nieuniknionej sprawiedliwości. Tymczasem domek przy ulicy du Trou został wywłaszczony i zburzony, gdyż rada miejska powzięła dobrą myśl uzdrowienia tej brudnej dzielnicy, przecinając szeroką ulicę i zasadzając wirydarz, przeznaczony dla dzieci robotników. Sara, której mąż, Sebastyan, został mianowany dyrektorem jednej ze szkół elementarnych w Beaumont, musiała odstąpić swoją szwalnię niejakiej pani Sarin, krewnej owych Savin’ów, co niegdyś prześladowali i obrzucali kamieniami ją i jej brata, Józefa. W ten sposób ani śladu nie zostało z tych miejsc, gdzie rodzina Simon’ów tyle łez wylała w dawno ubiegłych dniach, kiedy każdy list niewinnego, opisującego swoje cierpienia, nową zadawał im mękę. W wolnem powietrzu, w jasnem słońcu rosły tam drzewa, a kwiaty niosły zapach z trawników. W zaszczepionem tam zdrowiu, w pięknych darach ziemi czuć było niby głuchy żal miasta i chęć wynagrodzenia popełnionej niegdyś strasznej niesprawiedliwości.
Wszystko przecież pozostało w zawieszeniu przez długie jeszcze miesiące. Przez cztery lata zdarzały się inicyatywy prywatne, lecz ogólne porozumienie nie przyszło do skutku. Pokolenia następowały jedne po drugich, przyszły wnuki, nareszcie prawnuki katów, którzy ukrzyżowali Simon’a. Całe Maillebois się zmieniło, jak gdyby zamieszkane przez inny naród. Należało przecież czekać, aby wielki ruch społeczny, zwrot ku nowemu porządkowi spełniły się całkowicie, żeby dawno zasiane dobre ziarno dało nakoniec plon obywateli wolnych od błędu i kłamstwa, zdolnych do odczuwania sprawiedliwości.
Tymczasem zaś życie płynęło, dzielni pracownicy, spełniwszy zadanie, przekazywali pracę dzieciom, pracownikom jutra. Marek i Genowefa, mając około lat siedemdziesięciu, wzięli emeryturę, a szkoła elementarna w Jouville przeszła w ręce... ich syna, Klemensa i jego żony. Trzydziestoletni Klemens żonaty był z córką Hortensyi Savin’ówny, Lolą, jak on nauczycielką. Za przykładem ojca, który, wyrzekłszy się ambicyi, nie chciał opuścić Jouville, gdzie mu się doskonale powodziła praca, Klemens również tam się osiedlił i tym sposobem dzieło wyzwolenia przeszło z ojca na syna, prowadzone z jednakową namiętnością dla prawdy i cichem bohaterstwem. Na miejsce Mignot’a do le Moreaux przybył syn jednego z uczniów Salvan’a, a Mignot osiadł w Jouville, koło Marka Genowefy, zamieszkujących mały domek w pobliżu dawnej ich szkoły, od której nie chcieli się oddalać. W Jouville zatem utworzyła się przyjacielska kolonia najpierwszych działaczy około wielkiej sprawy, gdyż Salvan i panna Mazeline żyli jeszcze, zawsze dobrzy i weseli. Od czasu przeniesienia Joulic’ów do Beaumont, gdzie również Sebastyan został mianowany dyrektorem, w Maillebois dawna szkoła Simon’a, potem Marka: była pod kierownictwem ich dzieci, chłopcy pod przewodnictwem Józefa, dziewczynki — Ludwini. Oboje nie byli już młodzi, on miał lat czterdzieści cztery, ona — czterdzieści dwa, a dwudziesto-dwuletni syn ich Franciszek, który ożenił się zo swoją kuzynką Teresą, córką Sebastyana i Sary, miał córeczkę Rózię, rocznego ledwie, rozkosznego cherubinka. Oni także postanowili nigdy nie opuści Maillebois i łagodnie żartowali z Sebastyana i Sary, że oczekują ich zaszczyty, istniał bowiem zamiar dania Sebastyanowi stanowiska Dyrektora Szkoły Normalnej, gdzie tyle użytecznej pracy włożył Salvan i gdzie ulubiony jego uczeń równie pożytecznie miał zamiar pracować. Franciszek i Teresa, odziedziczywszy powołanie po przodkach, od wakacyj zajmowali miejsca pomocników nauczyciela i nauczycielki w Dherbecourt. Niekiedy w niedzielę cała ta falanga dobrych siewców zbierała się w Jouville, około Marka i Genowefy, wzruszonych i szczęśliwych na widok potomstwa, wzrosłego w rozumie i prawdzie. Zdrowie i wesołość wnosili również, przybywający z Beaumont Sebastyan i Sara, z Maillebois Józef i Ludwinia, z Dherbocourt Franciszek i Teresa z maleńką Rózią, a w Jouville oczekiwali ich Klemens i Lola z siedmioletnią córeczką Lucyną. A co za ogromny stół trzeba było zastawiać dla tych czterech pokoleń, szczególniej jeżeli i przyjaciele z sąsiedztwa, Salvan, Mignot i panna Mazeline przychodzili, aby wypić na pohybel ciemnoty, źródła niewoli i wszystkich nieszczęść!
Czas wyzwolenia ludzi, zbliżający się tak zwolna, a tak gorączkowo oczekiwany, robił teraz nagłe skoki. Straszny cios spadł na Kościół. Ostatnia Izba zagłosowała nakoniec całkowity rozdział Kościoła z Państwem i miliony dawane księżom za utrzymywanie ludu w odwiecznem ogłupieniu, zdatnej do strzyży trzody i w nienawiści dla Respubliki, miały otrzymać lepsze przeznaczenie, służąc na podwojenie pensyj nauczycieli elementarnych. Odrazu położenie się zmieniało, nauczyciel nie był biedakiem, źle płatnym lokajem, pogardzanym przez chłopów, obok zamożnego proboszcza, upasionego na pensyi i darach pobożnych. Ksiądz przestawał być urzędnikiem, korzystającym z budżetu, popieranym przez prefekta i biskupa jednocześnie, więc też odrazu poważanie wsi odwróciło się od niego, nie wzbudzał już w chłopach ani szacunku, ani strachu, był po prostu przypadkowym zakrystyanem na koszcie ostatnich wiernych, od czasu do czasu zakupujących u niego nabożeństwo. Kościoły stały się miejscem publicznem widowisk, przedsiębiorstwem handlowem, utrzymywanem za pieniądze widzów, zwolenników ceremonij, które tam odprawiano. Nieulegało wątpliwości, że wiele kościołów zamknie podwoje, gdyż nie wszystkie miały powodzenie i groziło im bankructwo. Najbardziej charakterystyczną była historya okropnego księdza Cognasse, który swoją gwałtownością przez długi czas dręczył le Moreux i Jouville. Liczne wytaczane mu procesy były sławne; miał płacić niezliczoną ilość odszkodowań za napoły oddarte uszy chłopców, za kopanie kobiet i rzucanie kamieniami z muru plebanii na ludzi, którzy nie robili znaku krzyża przed kościołem. Zostawał jednak na swojem miejscu pomimo kłopotów z awizacyami, bo stanowił część własności ogółu, sprawując rządowy, płatny urząd. Obecnie, gdy przedstawiał jedynie przekonanie, wierzenie, gdy przestał pobierać pensyę, aby to wierzenie praktykować i narzucać innym, przestał istnieć, nikt mu się nawet nie kłaniał. W przeciągu kilku miesięcy bywał w kościele sam ze starą Palmirą, nikt bowiem inny tam nie zaglądał. Próżno Palmira wychudłemi rękami dzwoniła na mszę, przychodziło ze sześć kobiet, potem trzy, nakoniec jedna. Szczęściem ta ostatnia była wytrwałą, a ksiądz Cognasse z radością odprawiał dla niej świętą ofiarę, lękając się, aby w Jouville nie zaszło to samo, co w le Moreux. Przez trzy miesiące blizko jeździł do le Moreux odprawiać mszę i nigdy nie mógł nakłonić żadnego chłopca, aby mu służył do mszy, tak że musiał wozić z sobą zakrystyana z Jouville. Przez te trzy miesiące żywa dusza się nie pokazała, celebrował w zgoła pustym, spleśniałym, ciemnym kościele, przestał więc przyjeżdżać, a zamknięty kościół próchniał i padał w gruzy. Gdy jaki czynnik znika z życia społecznego, wtedy i pomniki i ludzie niegdyś potrzebni, dziś zbyteczni, zniknąć również muszą. Pod pozorami gwałtowności ksiądz Cognasse ukrywał strach, że gdy opuści go ostatnia prafianka, nieużyteczny kościół zostanie zamknięty, a ruiny jego chwastem porosną.
W Maillebois rozłączenie Kościoła z Państwem zadało ostatni cios, niegdyś wielkiem cieszącej się powodzeniem szkole Braciszków. Zwycięzka w czasie sprawy Simon’a, zwolna podupadała w miarę tego jak prawda z dniem każdym się wyświetlała. Istniała, jednak a raczej wegetowała z pięcioma rozpaczliwie ściągniętymi uczniami i dopiero nowe prawa znoszące zakony i kryzys, który przebywała religia, zmusiły ją do zamknięcia podwoi. Kościół usunięto od nauczania narodowego, przeszło półtora miliona dzieci, nauczanych corocznie przez zakony, otrzymywały czysto świeckie wykształcenie. Reforma szła z dołu ku górze, sławne kollegium w Valmarie również zostało dotknięte i osłabione wygnaniem Jezuitów i skazane na śmierć przez szerokie projekty odnowy w całem szkolnictwie. Zasada całkowitego wykształcenia dla wszystkich obywateli i bezpłatnej nauki wszelkich stopni, zyskiwała coraz więcej zwolenników. Dlaczego miały istnieć dwie Francye? — klasa niższa, pogrążona w ciemnocie i wyższa — wykształcona i uczona? Nie byłże to bezsens, błąd i niebezpieczeństwo w społeczeństwie demokratycznem, gdzie wszyscy są powołani do pomnażania siły i inteligencyi narodu? W blizkiej przyszłości wszystkie dzieci Francyi, złączone węzłem braterskim, zaczną od szkoły elementarnej, przejdą do szkoły średniej i do szkół wyższych, wedle wyboru, zdolności i zamiłowania każdego. Była to reforma niezbędna, wielkie dzieło chwały i zbawienia, którego konieczność wyraźnie wskazywał rosnący ruch socyalistyczny, upadek znużonego, zużytego i konającego mieszczaństwa i zwycięzkie wyniesienie się ludu, który drgał energią jutra. W łonie jego czerpać, a znajdą się tam, jak w olbrzymim zbiorniku nagromadzonej potęgi, ludzie rozumu, prawdy, sprawiedliwości, którzy w imię pokoju i szczęścia zbudują Państwo przyszłości. Nadewszystko zaś najbliższy rezultat, zupełna bezpłatność nauczania, narodowe wykształcenie dla wszystkich dzieci w kraju, dane im jak konieczne do życia powietrze i woda, — zabije ostatecznie tak zwane szkoły wolne, źródła klerykalnego wpływu, grożącego niewolą i śmiercią. Za szkolą Braciszków w Maillebois pustą i martwa, za kollegium w Valmarie, którego obszerne budynki, wspaniały park miały być wystawione na sprzedaż, znikną wkrótce ostatnie zakony, ich szkoły, wszelkiego rodzaju fabryki, miliardy zdobyte na głupocie ludzkiej, a służące do utrzymywania stada ludzkiego w ciemnocie i niewoli pod nożem rzeźnika.
Tymczasem jednak w Maillebois, obok ponurej, pustej, zamkniętej i pajęczyną zasnutej szkoły Braciszków, zakon kapucynów trzymał się w kaplicy, poświęconej świętemu Antoniemu Padewskiemu, którego figura świeciła zawsze purpurą i złotem. Mocno postarzały ojciec Teodozy stanowił rzadki przeżytek bohaterskiej epoki, kiedy Święty cudami swemi przynosił gruby dochód. Próżno jednak pomysłowość tego genialnego finansisty wysilała się na wynajdywanie nowych, nadzwyczajnych kombinacyj, pozwalających najchudszym sakiewkom zdobyć niebo, — gorliwość zgasła, nieliczne jeno dewotki wrzucały groszaki do pokrytych kurzem skarbonek. Chodziły wieści, że Święty stracił swą moc cudowną, że nawet nie odnajdywał straconych rzeczy. Jakaś staruszka wdrapała się na krzesło i znieważyła Świętego za to, że zamiast uzdrowić jedną z jej kóz, pozwolił zdechnąć i drugiej. Tak, wśród ironicznej obojętności upadł jeden z najniższych zabobonów, dzięki zdrowemu rozsądkowi ogółu, zbudzonemu racyonalnem wykształceniem. W parafialnym, starożytnym kościele świętego Marcina, proboszcz Coquard doznał podobnej przygody jak ksiądz Cognasse w Jouville. Coraz więcej go opuszczano i groziło mu odprawianie nabożeństwa wśród cmentarnej pustki i ciemności. Surowy, smutny i milczący ten ksiądz nie grzeszył gwałtownością; wyglądał raczej jak gdyby szedł za pogrzebem religii, nie ustępując z ponurym uporem w niczem bezbożnemu wiekowi. Oddawał się przeważnie czci Serca Jezusowego, obwiesił kościół wszystkiemi, odrzuconemi przez okoliczne gminy chorągwiami, gdzie na kolorach narodowych, niebieskiem, białym i czerwonym, wyhaftowane były złotem i jaskrawemi jedwabiami ogromne, krwawe serca. Oprócz tego, jeden ołtarz zawalony był innemi sercami ze srebra, z porcelany, z jedwabnej materyi, wypchanej trocinami, z karbowanej skóry, z tektury pomalowanej; były tam serca rozmaitej wielkości, wydarte z piersi, ciepłe, bijące jeszcze, przekrojone niby cięciem noża, z fibrami muskułów widocznemi, ociekłe krwawemi łzami, — prawdziwa wystawa rzeźnicza, na której te resztki umęczonego cierpiały i konały. Powtórne to przecież, tak brutalne wcielenie nie wzruszało już tłumu, który zrozumiał, że dotknięty klęską naród, podnosi się przez pracę i rozum a nie przez pokutę u stóp potwornych symbolów. Starzejąc się, religie popadają w wierzenia coraz niższe, coraz bardziej cielesne, upadają nareszcie i rozkładają się w pleśń ostateczną. Jeżeli Kościół katolicki konał w ten sposób, było to przedewszystkiem dla tego, że, jak mówił ksiądz Quandieu, sam spowodował swoje samobójstwo z chwilą, gdy stanął po stronie niesprawiedliwości i kłamstwa, ów Kościół, który zwał się Domem Boga sprawiedliwości i wiecznej prawdy. Nie mógł-że przewidzieć, że broniąc fałszerzy i kłamców, musiał w hańbie ich zbrodni zginąć wraz z nimi w nieuniknionym dniu, gdy niewinny i sprawiedliwy zwycięży w blasku słońca? Głową Kościoła nie był niewinny, słodki, litościwy Jezus, otwarcie zdradzony i wygnany ze świątyni; pozostało tam to martwe serce, barbarzyński symbol, zabrany z pola walki z pośród rozszarpanych członków umierającego Boga, w celu działania na chore nerwy ludzi słabego ducha. Ksiądz Quandieu, syt wieku i goryczy, zgasł w samotności, powtarzając: „Powtórnie skazali i ukrzyżowali Jezusa i Kościół umrze od tego“. Kościół w istocie obumierał.
Nie znikał zresztą samotnie, arystokracya i burżyazya, na których daremnie probował się opierać, waliły się w gruzy i pociągały go za sobą w przepaść. Cała dawna potęga szlachecka, wojskowa, nawet pieniężna rozsypywała się w proch, gryzła się wzajemnie jak gdyby opętana przez szaleństwo i niemoc, odkąd zreformowana praca wprowadziła sprawiedliwy podział bogactw narodowych. W la Désirade zaszły charakterystyczne wypadki, okazujące w jakiej ostatecznej nędzy ginęli ci wielcy, ci bogacze, przez bezwładne ręce których bogactwa płynęły jak czysta woda. Hektor de Sangleboeuf utracił miejsce w Izbie, skoro tylko wyborcy, oświeceni i nauczeni przez szkołę pozbyli się skrajnie wsteczniczych kandydatów. Największym jednak nieszczęściem dla dziedziców la Désirade była śmierć margrabiny de Boise, damy wytwornej, inteligentnej i zgodnej, która przez wiele lat utrzymywała pomyślny spokój w małżeństwie, pozostając starą kochanką męża i nową, czułą przyjaciółką żony. Po jej śmierci głupi a próżny Sangleboeuf oddał się rozpuście, tracił znaczne sumy na grę, poniewierał się w brudnych miłostkach, aż pewnego dnia przyniesiono go do domu poćwiartowanego i w trzy dni umarł, a rodzina nie śmiała podać skargi, lękając obrzucić błotem jego pamięć. Zona jego, dawniejsza piękna, bezradna Lia, później pobożna, a zawsze senna Marya pozostała sama wśród przepychu obszernego majątku. Ojciec jej, baron Natan, stumilionowy bankier żydowski, unieruchomiony paraliżem we wspaniałym pałacu przy Polach Elizejskich, zdziecinniały, nie widywał jej już oddawna, a gdy nagle umarł, pozostawił jej z całych milionów możliwie mała część, gdyż reszta poszła na dary dla różnych instytucyj arystokratycznych, a nawet dla dam wielkiego świata, które w ostatnich latach życia dawały mu złudzenie, że się oskrobał z żydowszczyzny i należy wreszcie do ich sfery. Hrabina Lia, zawsze mdlejąca, nie zdolna do odczucia namiętności do niczego, nawet do pieniędzy, uczciła jednak pamięć ojca, kazała odprawiać msze za jego duszę, sądząc, że w ten sposób sforsuje dla niego podwoje niebieskie. Powtarzała często, iż tak gorliwie służył sprawie katolicyzmu, że ma prawo zasiąść po prawicy Boga Ojca. Bezdzietna, obojętna, jak wystrojone i psute bóstwo, mieszkała sama w la Désirade, nie wstając prawie z kanapy, a wspaniała posiadłość stała pusta i martwa, otoczona ze wszystkich stron murami i sztachetami, wzbraniającemi publiczności przystępu do tego zakazanego raju. Krążyły jednak wieści, że przygarnęła do siebie wiekowego już ojca Crabot’a, po zamknięciu Valmarie. Przez ascetyzm zmienił tylko celę, bo zamieszkiwał, jak mówiono, mały pokoik pod strychem, w którym stało żelazne łóżko, prosty drewniany stół i krzesło słomiane. Niemniej przeto on wyłącznie panował nad całym majątkiem; jedynymi zaś gośćmi bywali tam zakonnicy i księża, których suknie snuły się dyskretnie między klombami zieloności, koło marmurowych, rzucających srebrzyste kaskady wodotrysków. Licząc przeszło dziewięćdziesiąt lat, ten wieczny zdobywca kobiet, czarownik dusz pobożnych, doznał tryumfu jak za czasów młodości.
Utraciwszy Valmarie, królewski dar, który zawdzięczał czułości hrabiny de Quáderille, zdobywał obecnie la Désirade na pięknej zawsze Lii, którą zwał stale: „Maryą, siostrą w Chrystusie“. Jako zarządzający jej darami i jałmużnami, podzielił już kapitały, obdarzając instytucye religijne, głównie zaś zasycając reakcyjne partye polityczne, dla prowadzenia walki przeciwko Respublice i jej instytucyom. A gdy raz znaleziono hrabinę zmarłą na kanapie, niby we śnie pogrążoną, była zupełnie zrujnowana, gdyż wszystkie kapitały poszły do czarnych kas, a pozostała la Désirade testamentem zapisana była ojcu Crabot’owi z warunkiem założenia, wedle uznania, jakiejś chrześcijańskiej fundacyi.
Były to ostatnie podrygi kończącego się starego świata, całe Maillebois przeszło w ręce demokratów, o których niegdyś pobożne damy śniły jako o zbójach, rzezimieszkach i gwałcicielach. Dawne klerykalne miasteczko należało obecnie do przedstawicieli wolnej myśli i rozumu tak, że w radzie miejskiej nie było ani jednego członka z reakcyi. Dawno ubiegł czas, kiedy Darras żalił się, że nie może w niej zebrać czysto republikańskiej większości. Teraz i Philis, mer księżowski spał zapomniany na cmentarzu i Darras, zwany merem zaprzedańców i anti-patryotów, zmarł, zostawiając pamięć człowieka niezdecydowanego i bojaźliwego. Zastąpił go na merostwie człowiek wysoce rozsądny i energiczny, Leon Savin, młodszy brat bliźniaków Achillesa i Filipa, ludzi średniej miary. Leon ożenił się z chłopką, Rozalią Bonin i tak dzielnie wziął się do pracy, że w ciągu lat piętnastu stworzył wzorowy folwark, propagujący zmiany w całem gospodarstwie okolicy i w dziesięcioro pomnażający jej bogactwo.
Pomimo iż miał dopiero lat czterdzieści, Leon był ogólnie szanowany i wszyscy rady jego zasięgali. Nieco uparty, ustępował tylko przed mocnemi dowodami. Pod jego przewodnictwem rada miejska rozpatrywała projekt publicznego wynagrodzenia krzywdy Simon’owi, rodzaj uczczenia go, projekt, który, po długiej przerwie, z nową mocą wyszedł na światło dzienne.
Kilka już razy zasięgano w tym względzie rady Marka, który, gdy się pokazał w Maillebois, zawsze spotykał ludzi, mówiących mu o wielkim projekcie. Szczególniej go wzruszyło spotkanie z Adryanem Doloir, synem Augusta Doloir’a, potomka mularza i Anieli Bongard’ówny, córki chłopa. Adryan początkowe nauki z powodzeniem pobierał u Joulic’a, później zaś został bardzo cenionym przedsiębiorcą-budowniczym. Miał lat dwadzieścia osiem i właśnie wszedł do rady miejskiej, której był najmłodszym członkiem, przekonań nieco zuchwałych, mówiono, lecz bardzo praktycznym.
— A, kochany panie Froment, jakże jestem szczęśliwy, że widzę pana! Chciałem właśnie udać się do Jouville, żeby z panem pomówić.
Uśmiechnięty, pełen szacunku stał przed Markiem z odkrytą głową. Cała nowa młodzież kochała i szanowała Marka, jak patryarchę, jak wielkiego pracownika dla prawdy i sprawiedliwości w czasach bohaterskich. Adryan we wczesnem dzieciństwie tylko był jego uczniem, lecz brat jego i stryjowie wyrośli na ławkach klasy Marka.
— O co chodzi, moje dziecko? — spytał Marek, którego widok dawnych uczniów zawsze radował i wzruszał.
— Ot, co. Czy prawda, że rodzina Simonow ma wkrótce powrócić do Maillebois? Powiadają, że Simon i brat jego, Dawid, postanowili porzucić Pyreneje i przybyć tu... Pan musi to wiedzieć?
Marek odrzekł z uśmiechem:
— Z pewnością jest to ich zamiarem. Ale nie można ich oczekiwać prędzej aż za rok, bo chociaż sprzedali kopalnie, zobowiązali się jeszcze przez rok je prowadzić. Przy tem, mają jeszcze rozmaite inne sprawy i niewiadomo na pewno, kiedy tu przybędą.
— Ależ — wołał z uniesieniem Adryan — jeżeli mamy rok tylko czasu, to zaledwie tyle, ile potrzeba na wykonanie mego projektu... Chciałbym przedewszystkiem przedstawić go panu. Kiedy mogę odwiedzić pana w Joville?
Marek, który miał zamiar przepędzić cały dzień u Ludwini, wytłomaczył mu, że lepiej było rozmówić się zaraz, a że i tak chciał go odwiedzić, stanęło na tem, że przyjdzie do niego po południu.
Adryan Doloir zamieszkiwał u wnijścia do Maillebois, przy drodze, prowadzącej do la Désirade, mały, ładny domek, który sam sobie zbudował na gruncie, należącym niegdyś do folwarku Bongard’ów, wspólnych dziadków jego i żony.
Dziadkowie dawno pomarli, a folwark był w posiadaniu ich syna Fernanda, ojca Klary.
Rój wspomnień opadł Marka, gdy krokiem zawsze pewnym i dziarskim przechodził koło starych budynków folwarku, aby zadzwonić do mieszkania Adryana. Tu właśnie, czterdzieści lat temu, w dniu uwięzienia Simon’a, przyszedł był do Bongard’a, aby dostać przychylne świadectwo dla przyjaciela! Miał w pamięci prostackiego, ograniczonego chłopa i chłopkę kościstą, nieufną, upierającą się w milczeniu, aby się nie narazić. Przedstawiali bezwładną, przyrosłą do ziemi bryłę, surowy materyał, pokryty grubą warstwą ciemnoty. Pamiętał, że nie mógł nic wydobyć z tych nieszczęsnych istot, niezdolnych do sprawiedliwości, gdyż nic nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli.
Adryan oczekiwał Marka pod starą jabłonią, której gałęzie, obciążone owocem, ocieniały stół i ogrodowe krzesła.
— A, drogi mistrzu, co za zaszczyt dla mnie, że zechciałeś przyjść tutaj. Proszę, niech pan pocałuje moją Żorżetkę, to jej przyniesie szczęście.
Zona Adryana, Klara, dwudziestoczteroletnia, uśmiechnięta blondynka, wyszła również na spotkanie Marka. Na słowa męża pobiegła po pięcioletnią córeczkę, rozkoszną i nad wiek sprytną blondyneczkę.
— Zapamiętaj sobie, mój skarbie, że pan Froment cię pocałował i bądź z tego dumną przez całe życie.
— Wiem mamo. Często o nim mówisz. To tak, jakby słońce do nas zajrzało.
Wszyscy śmieli się wesoło, gdy rodzice klary, Fernand Bongard i Lucya Doloir, dowiedziawszy się o wizycie dawnego nauczyciela, nadeszli, chcąc mu okazać grzeczność. Mimo że jako tępy uczeń Fernand nie przynosił zadowolenia, Marek z przyjemnością patrzał na pięćdziesięcioletniego, niezgrabnego człowieka, z niepewnymi ruchami mało rozwiniętej istoty.
— No cóż, Fernandzie? musisz być zadowolony. rok był dobry na zboże.
— Tak, panie Froment, dosyć. Tylko, że nigdy nie idzie całkiem po myśli. Jak z jednej strony dobrze, to z drugiej źle. Wie pan przecie, że nigdy nie miałem szczęścia.
Dużo sprytniejsza, żona jego Łucya, wtrąciła się do rozmowy.
— Gada tak, panie Froment, bo zawsze był ostatnim w klasie i wyobraża sobie, że rzucono na niego urok, bo jakaś cyganka cisnęła w niego kamieniem, jak był mały. Urok! proszę ja kogo! Żeby chociaż wierzył w dyabła! Bo ja wierzę w dyabła, panna Rouzaire, której byłam najlepszą uczennicą, pokazała mi go raz, na kilka dni przed pierwszą komunią.
Mała Zarżetka rozśmiała się bez żadnego uszanowania dla dyabła a Łucya zawołała:
— Wiem, wiem, moja mała, ty w nic nie wierzysz. Młodzież nie ma teraz żadnej religii, odkąd panna Mazeline zrobiła z nich wszystkich niedowiarków. A swoją drogą panna Rouzaire pokazała nam cień na ścianie i powiedziała, że to dyabeł. I był to w istocie dyabeł.
Niezadowolony trochę Adryan, przerwał teściowej i wszczął rozmowę o przedmiocie, który sprowadził Marka. Wszyscy zasiedli, Klara wzięła na kolana Żorżetkę, a rodzice jej trzymali się na uboczu, on z fajką, ona — z robotą.
— Rzecz tak się ma, mistrzu. Wielu z nas, wśród młodzieży uważamy, iż hańba cięży nad miastem Maillebois, dopóki o ile możności nie wynagrodzi okropnej krzywdy, na którą zezwoliło, a nawet w której uczestniczyło, pozwalając skazać Simon’a. Prawne jego uniewinnienie nam nie wystarcza, my, dzieci i wnuki katów mamy bezwzględnie obowiązek wyznać i zmazać winę naszych ojców... Wczoraj wieczorem u mego ojca, gdzie się zebrali stryjowie i dziadek, mówiłem: „Jak mogliście pozwolić na podobną, o tyle głupią, o ile potworną ohydę, kiedy przy odrobinie zastanowienia, mogliście byli temu przeszkodzić?“ Odpowiedzieli mi, jak zwykle, ze wyruszeniem ramion, że nie wiedzieli, że wiedzieć nie mogli.
Nastało milczenie, a oczy wszystkich zwróciły się na Fernanda, należącego do pokolenia, które zawiniło. Z miną zakłopotaną, wyjął fajkę z ust i również wzruszył ramionami.
— Ma się rozumieć, że nie wiedzieliśmy, zkąd mogliśmy wiedzieć? Moi rodzice umieją się zaledwie podpisać i nie byli tak nieostrożni, żeby się mieli wdawać w sprawy sąsiadów, bo mogliby byli co oberwać. Ja uczyłem się trochę więcej, ale także nie byłem bardzo mądry i nie dowierzałem nikomu, bo jak się nie jest uczonym, to zawsze strach ryzykować skórę i grosze... Dziś wydaje się wam łatwo mieć odwagę i rozum, bo zrobiono z was uczonych. Ale chciałbym widzieć wtedy, kiedy nie było sposobu coś zrozumieć, kiedy głowa pękała od tych wszystkich historyj, których nikt nie mógł rozgmatwać.
— Święta prawda — potwierdziła Łucya. — Nie uważałam się nigdy za głupią, ale także niewiele z tego wszystkiego rozumiałam i nie chciałam o tem myśleć, bo moja matka zawsze powtarzała, że biedni nie powinni wdawać się w sprawy bogatych, bo tylko większej biedy sobie narobią.
Marek słuchał poważnie, w milczeniu. Powstawała przeszłość, widział starych, ciemnych Bongard’ów, dbających, jak bydło na paszy, jedynie o swój spokój, widział syna ich, Fernanda, więcej oświeconego, który jednak, nawet po wyroku Różańskim, wzruszał ramionami i uparcie milczał. Iluż trzeba było lat, jak długiego kształcenia rozumu ludzkiego i cywilnej odwagi, aby najnowsze pokolenie otwarło nareszcie oczy na prawdę, ośmieliło się ją uznać i głosić! Kiwał głową, jakby chcąc pokazać, iż w gruncie uznaje tłomaczenie Fernanda, gotów wybaczyć dręczycielom, których największą zbrodnią była ciemnota. Uśmiechnął się do przedstawiającej przyszłość w pączku Zorżetki, która szeroko otworzyła śliczne oczęta, w oczekiwaniu jakiejś pięknej historyi.
— Zatem, mistrzu, projekt mój jest bardzo prosty... Wie pan, że przeprowadzono znaczne roboty w celu uzdrowienia starych dzielnic Maillebois. Szeroka aleja zastąpiła ulice Plaisir i Fauche, te prawdziwe dziury, a na miejscu ohydnej ulicy du Trou kończą sadzić wirydarz, który już rozbrzmiewa igraszkami i śmiechem dzieci... Naprzeciw wirydarza, między placami pod budowle, znajduje się miejsce, gdzie dawniej stał nędzny dom Lehman’ów, dom żałoby, który, kamienowany przez ojców naszych, runął pod ich nienawiścią... Zamiarem moim jest zaproponować radzie miejskiej pobudowanie tam nowego domu, o, nie pałacu! lecz skromnego domu jasnego i wesołego i ofiarowanie go Simon’owi w imieniu miasta, aby tam dokończył życia, otoczony szacunkiem i miłością swych współobywateli... Wartość daru niewielka, jest to raczej delikatny, braterski wyraz czci.
Łzy stanęły w oczach Marka, tak go wzruszyła ta poczciwa myśl o niewinnie udręczonym towarzyszu.
— Popiera pan mój zamiar? spytał Adryan, mocno wzruszony na widok rozczulenia mistrza.
Marek uściskał go serdecznie.
— Popieram go, moje dziecko. Sprawiłeś mi jedną z największych radości mego życia.
— Dzięki ci, mistrzu, ale to nie wszystko... Zaraz, pokażę panu plan domu, który sam zrobiłem, gdyż z największą radością podejmę się robót darmo i z pewnością znajdę przedsiębiorców i robotników, którzy pobudują dom niewielkim kosztem.
Wyszedł i za chwilę powrócił z planem, który rozłożył na ogrodowym stole, w cieniu starej jabłoni. Wszyscy się pochylili, aby się przyjrzeć. Był to rzeczywiście dom prosty, lecz przyjemny, dwupiętrowy, jasny, położony wśród ogrodu z żelazną furtką. Po nad drzwiami widniała marmurowa tablica.
— Będzie napis? — spytał Marek.
— Naturalnie, dom zbudowany dla napisu... Oto, co zaproponuję radzie: „Miasto Maillebois nauczycielowi Simon’owi, dla prawdy i sprawiedliwości, ku wynagrodzeniu jego męczarni. “ Podpisane: „Wnuki jego katów“.
Fernand i Łucya spojrzeli na Klarę z wyrazem niepokoju i protestu. Tego za wiele: nie może pozwolić, aby się mąż tak zagalopował. Klara uśmiechała się, wsparta na ramieniu Adryana. Odpowiedziała pośrednio na zmieszanie rodziców.
— Ja pomogłam ułożyć napis i chcę, żeby o tem wiedziano.
— Opowiem wszystkim, bądź pewna — zawołał wesoło Marek. — Trzeba jednak, by napis przyjęto. A przedewszystkiem dom, prawda?
— Rozumie się — odrzekł Adryan. — Najpierw panu chciałem pokazać mój projekt, zyskać pańskie poparcie i pomoc. Radzie miejskiej nie będzie chodziło o koszty, obawiam się raczej, że się natknę na pewne skrupuły, ostatnie przeżytki starego ducha. Pomimo iż w radzie wszyscy jesteśmy głęboko przekonani o absolutnej niewinności Simon’a, są między nami umysły bojaźliwe, które ustąpią jedynie pod naciskiem opinii ogółu. Mer nasz, Leon Svin, słusznie mi powiedział, że, poddawszy projekt pod głosowanie, musimy mieć jednomyślność.
Poczem, pod wpływem nagłego pomysłu, dodał:
— Drogi mistrzu, ponieważ byłeś tak dobrym, że przyszedłeś do mnie, dopełnij miary uprzejmości i pójdźmy razem do Savin’a. Był również pańskim uczniem i pewny jestem, że sprawa nasza niezmiernie się posunie, gdy pan z nim porozmawia.
— Ależ najchętniej, odrzekł. — Chodźmy, pójdę, dokąd zechcesz.
Fernand i Łucya odeszli na bok, ona z robotą, Fernand zaś zapalił znów fajkę i zapadł w obojętność tępego, nie pojmującego nowych czasów umysłu. Klara tymczasem musiała bronić planu przed pokuszeniami Żorżetki, która postanowiła sobie przywłaszczyć piękny obrazek. Ojciec opowiadał, że to dom radości, gdzie dobre dzieci dostaną nagrody. Śmiano się, ściskano, całowano. Nakoniec Marek i Adryan wyszli.
Folwark Amettes, gdzie mieszkał Leon Savin, leżał po drugiej stronie Maillebois, musieli więc przejść przez nową dzielnicę i wirydarz. Zatrzymali się chwilę przy placu, wybranym przez budowniczego pod projektowany dom.
— Widzi pan, łączy on najlepsze warunki...
Przerwał, ujrzawszy nadchodzącego otyłego mężczyznę z uśmiechniętą twarzą.
— A, stryj Karol... Prawda, stryju, że jak wybudujemy tu dom, o którym ci mówiłem, dla męczennika Simon’a, podejmiesz się robót ślusarskich po cenie kosztu?
— Dobrze, dla zrobienia ci przyjemności... I dla pana także, panie Froment, bo mam wyrzuty żem panu dawniej dokuczał.
Karol, ożeniwszy się z Martą Dupuis, córką swego majstra, kierował oddawna przedsiębiorstwem teścia. Miał syna w wieku Adryana, Marcelego, żonatego z córką stolarza, Laurą Dumont.
Marceli był cieślą.
— Idę do twego ojca — mówił Karol, zwracając się do bratanka. — Mam się tam spotkać z Marcelim z racyi pewnych robót. Chodź ze mną, skoro także masz dla nich robotę... I pan niech z nami pójdzie, będzie panu przyjemnie znaleźć się wśród dawnych uczniów.
Żartował, ale ucieszył się niezmiernie, gdy Marek zawołał wesoło:
— To prawda, będzie mi bardzo przyjemnie... Zrobimy zaraz kosztorys.
— O, do kosztorysu jeszcze daleko — rzekł Adryan. — Przytem mój ojciec nie należy do zapalonych... Mogę jednak pójść do niego.
August Doloir, dzięki przyjaznym stosunkom z byłym merem, Darras’em, został przedsiębiorcą mularskim. Po śmierci ojca wziął do siebie matkę, a gdy zburzono ulicę du Plaisir, zajął przy nowej alei parterowe mieszkanie w domu z obszernem podwórzem, w którem składał swoje materyały. Mieszkanie było czyste, zdrowe, zalane słońcem.
Gdy Marek wszedł do widnej jadalni i ujrzał panią Doloir, matkę, stare wspomnienia znów w nim odżyły. Staruszka miała obecnie sześćdziesiąt dziewięć lat i zachowała rozsądną minę dobrej gospodyni, instynktownie zachowawczej, nie dopuszczającej, aby mąż i dzieci zajmowali się polityką. Markowi stanął w oczach mularz Doloir, tęgi blondyn, robotnik bez wykształcenia, zepsuty pobytem w koszarach, uczciwy w gruncie człowiek, ale wierzący w bezsensowne historye o podkopywaniu armii przez anty-patryotów, o Francyi zaprzedanej cudzoziemcom przez żydów. Pewnego dnia przyniesiono go zabitego na noszach; spadł był z rusztowania, gdyż przypuszczalnie za wiele dnia tego wypił, pani Doloir jednak nigdy nie chciała tego przyznać, zasadą jej bowiem było nie wyjawiać nigdy błędów rodziny. Ujrzawszy Marka, powiedziała:
— Aj, panie Froment, starzejemy się, dawno już, dawno się znamy... Mój August miał osiem lat, a Karol sześć, jak pana pierwszy raz widziałam.
— Wistocie, kochana pani... Przyszedłem wówczas prosić państwa, w imieniu mego kolegi Simon’a, abyście pozwolili dzieciom, gdyby ich pytano, powiedzieć szczerą prawdę.
Nawet po tylu latach odrazu spochmurniała i z nieufną miną odpowiedziała:
— To była nie nasza rzecz, ta sprawa i słusznie zrobiłam, nie chcąc, abyśmy się do niej wtrącali, narobiła ona wszystkim dużo złego.
Karol tymczasem zawołał Augusta, który rozmawiał na podwórzu z Marcelim.
— Chodźno, przyprowadziłem ci kogoś, nie licząc twego syna, który ma dla nas zamówienia.
August wysoki i tęgi, jak ojciec, mocno ścisnął rękę Marka.
— Witam pana, panie Froment. Często mówimy o panu z Karolem, wspominając szkolne czasy. Strasznie zły był ze mnie uczeń, potem nieraz tego żałowałem. Ale teraz nie robię panu wielkiego wstydu, nieprawdaż? Zresztą mój syn, Adryan, musi zupełnie przypadać panu do serca.
I dodał ze śmiechem:
— Ach, zamówienia Adryana, znam się na tem! dom, który chce zbudować dla pańskiego Simona... Doprawdy, to za wiele ofiarowywać dom byłemu skazańcowi.
Pomimo dobrodusznego tonu, Marka dotknęła ta uwaga.
— Dotąd więc wierzysz, że był winnym? Był czas, kiedy myślałeś inaczej. Ale po potwornym wyroku Rozańskim znowu zacząłeś powątpiewać o jego niewinności.
— Trudno, panie Froment, jeżeli dwa sądy skazują człowieka, to robi wrażenie, szczególniej kiedy się ma głowę czem innem zajętą... Nie, nie, nie mówię, że jest winny, a zresztą w gruncie wszystko nam jedno, czy zawinił, czy nie, niech mu nawet dadzą podarunek, byleby się to wszystko raz skończyło i nie zawracało nam głowy. Prawda, bracie?
— Zupełna słuszność — potwierdził Karol. — Gdyby tak słuchać tych chłopców, to wyszłoby na to, że my właśnie jesteśmy prawdziwymi, jedynymi zbrodniarzami dlatego, żeśmy nie przeszkodzili niesprawiedliwości. To mię zaczyna złościć.
Niech temu raz będzie koniec!
Adryan i Marceli, obydwaj równie do sprawy zapaleni, śmieli się zwycięzko.
— Zatem zgoda, ojczulku — zawołał Marceli, klepiąc ojca po ramieniu. — Ojciec podejmie się robót ślusarskich, stryj — mularskich, ja — ciesielskich i w ten sposób naprawi się wasza część zbrodni. Przysięgamy ani słowa już o tem nie pisnąć.
Adryan śmiał się i potakiwał, gdy wtem pani Doloir, która stała surowa i zacięta, odezwała się z uporem.
— August i Karol nie mają nic do naprawiania. Nigdy nie będzie wiadomo, czy nauczyciel Simon był winym, czy nie; prości ludzie jak my nie powinni wtykać nosa do spraw rządu... Doprawdy lituję się nad wami, nad tobą Adryanie i nad Marcelim, bo myślicie, że jesteście dość silni, aby Boga samego poruszyć z miejsca. Zdaje się wam, że teraz wszystko wiecie, a nie wiecie nic a nic... Słuchajcie! mój biedny nieboszczyk mąż, a wasz dziadek wiedział, że w Paryżu odbywało się co sobota w podziemiu koło fortyfikacyj, zebranie wszystkich żydów milionerów, którzy tam postanowili, jakie dać sumy zdrajcom na zaprzedanie Francyi Niemcom. Historya to zupełnie prawdziwa, bo sam kapitan mu ją opowiadał i przysiągł na honor, że jest prawdą.
Marek, nagle cofnięty o lat czterdzieści, patrzał na nią że zdumieniem. Poznał przedziwną bajkę, przyniesioną z trzechletniego pobytu mularza w wojsku. August i Karol, wykołysani przy tych głupich baśniach, słuchali poważnie. Adryan za to i Marceli, mimo uszanowania i czułości dla babki, nie mogli powstrzymać uśmiechu.
— Syndykat żydów w piwnicy, aj, babciu! — ładnie — rzekł Adryan. — Oddawna niema już żydów, bo i katolików wkrótce nie będzie... Zniknięcie przesądów położy koniec wojnom religijnym.
Wtem weszła jego matka i Adryan pospieszył ją uściskać. Aniela Bongard, dawna uczennica panny Rouzaire, sprytna chłopeczka, mimo miernej inteligencyi, dużo się przyczyniła do powodzenia męża. Zaczęła się wypytywać o brata Fernanda, jego żonę, Łucyę i o siostrzenicę, Klarę, która teraz była jej synową. Poczem cała rodzina zagadała o nowonarodzonym, liczącym piętnaście dni, Celestynie, który się urodził żonie Marcelego.
— Drugi już raz jestem prababką, panie Froment — zauważyła stara pani Doloir. — Żorżetka, Celestyn... rośnie to jak na drożdżach! Mój najmłodszy, Julek, ma także dwunastoletniego chłopaka, ale Edmund to tylko mój wnuk. Ten mnie nie tak postarza.
Złagodniała i chcąc zatrzeć swoją szorstkość mówiła uprzejmie:
— Ot, panie Froment, my niby się nigdy nie zgadzamy, a przecież jest coś, za co panu jestem bardzo wdzięczna. Oto że pan mnie prawie zmusił, aby mego Julka wykierować na nauczyciela. Ja nie chciałam, bo wtedy rzemiosło nauczyciela nie stało świetnie, ale pan się poświęcił, dawał pan Julkowi lekcye i ot, teraz, nie mając jeszcze lat czterdziestu, ma ładne stanowisko.
Dumną była bardzo z tego syna, który dostał miejsce dyrektora w jednej ze szkół w Beaumont po Sebastyanie Milhomme, mianowanym dyrektorem Szkoły Normalnej. Nauczycielka, którą poślubił, Julia Hochard, powołaną została równie do Beaumont, do dawnej szkoły panny Rouzaire. Najstarszy ich syn Edmund odznaczał się w liceum.
Adryan ściskał babkę a uszczęśliwiony, że była uprzejmą dla ukochanego mistrza, żartował:
— Doskonale, babuniu! Trzymasz z panem Froment... Wie babunia co? Jak Simon powróci, to babunię wybierzemy do ofiarowania mu bukietu na dworcu.
Znowu się zachmurzyła.
— A, co to, to nie! Nie mam ochoty narobić sobie biedy. Zwaryowaliście wszyscy z waszymi nowymi wymysłami.
Pożegnali się wesoło i Adryan wyciągnął Marka, aby go nareszcie zaprowadzić do Leona Savin’a. Folwark Amettes, którym Leon zarządzał, zajmował przeszło pięćdziesiąt hektarów pod samem Maillebois, za nowa dzielnica. Po śmierci matki Leon przygarnął ojca, byłego urzędnika, liczącego siedemdziesiąt jeden lat. Z dwóch jego braci bliźniaków, Filip umarł, Achilles zaś, który służył w urzędzie, tknięty został atakiem paraliżu w biurze i tak był schorzały i biedny, że Leon i dla niego znalazł kącik u swego ogniska. Marek przez małżeństwo swego syna z Lolą, córką Hortensyi, oddawna zmarłej ich siostry, był spowinowacony z tą rodziną. Małżeństwo złożyło się przeciwko jego życzeniu, a chociaż pozostawił Klemensowi swobodę działania wedle serca, od rodziny synowej wolał się trzymać zdaleka. Zbyt szerokie miał poglądy, aby Lolę czynić odpowiedzialną za lekkość matki, która została w szesnastu latach uwiedzioną, następnie wyszła zamąż, uciekła od męża, umarła i pochowana została gdzieś daleko. Niemniej jednak żywił pewne uprzedzenia i musiał zapanować nad osobistemi uczuciami, gdy Adryan, dla powodzenia drogiej obu sprawy, poprosił go o pójście do folwarku Amettes.
Leon chwilowo był nieobecny, wpadli więc na starego Savin’a, pozostałego dla pielęgnowania Achillesa, który przykuty do fotela, pędził życie u okna saloniku. Był to wązki pokoik na parterze, urządzony po miejsku; obok ciągnęły się obszerne zabudowania folwarczne. Ujrzawszy Marka, Savin, wykrzyknął zdumiony:
— A, pan Froment! myślałem, że się pan gniewa. Co za śliczna myśl nas odwiedzić.
Zawsze był chudy, wątły, kaszlący, umierający, a przecież pogrzebał swoją ładną, świeżą żonę. Dręczony zazdrością, utrzymywał, że koniecznym jest hamulec religii na kobiety i zabił swoją żonę ustawicznem prześladowaniem i kłótniami, od chwili, gdy ją złapał na czułej rozmowie ze spowiednikiem, ojcem Teodozym. Gorzkie to wspomnienie wywołało obelgi na księży, którzy jednak wzbudzali w nim straszną obawę.
— Gniewać się? — powtórzył spokojnie Marek. — Dlaczego mielibyśmy się gniewać?
— No, z powodu różności naszych przekonań. Syn pański ożenił się z moją wnuczką, ale nie idzie zatem, aby nasze przekonania się połączyły... Wy, naprzykład wypędzacie zewsząd księży i mnichów, a ja to uważam za nieszczęście, rozpusta jeszcze lepiej wzrośnie. A przecie Bóg mi świadkiem, że ich nie kocham, ja, stary republikanin, socyalista, tak, panie Froment, socyalista! Ale kobiety i dzieci potrzebują grozy, któraby im nie dozwoliła źle robić, — do upadłego to powtarzać będę!
Wobec wywołanej przeszłości, Marek się uśmiechnął.
— Religia — policyą, znam pańską teoryę. W jaki sposób jednak religia ma być siłą, kiedy ludzie stracili wiarę, a księża nie wzbudzają strachu?
— Nie wzbudzają strachu? Wielki Boże, jakże się pan mylisz!.. Ja naprzykład zawsze byłem i jestem ich ofiarą. Gdybym trzymał z nimi, czy myślisz pan, że wegetowałbym przez całe życie w ciemnem biurze, i że byłbym dziś ciężarem memu synowi, Leonowi, że straciłbym żonę, zmarłą z wszelkiego rodzaju niedostatku? A Achilles, taki chory, to także ofiara księży. Powinienem był oddać go do szkoły braciszków, byłby dotąd prefektem lub prezesem sądu, zamiast nabawić się reumatyzmu, siedząc przez trzydzieści lat w tem samem, co ja, biurze, z którego wyszedł bez nóg i rąk, tak że sam nawet jeść nie może. Prawda, Achillesie, że księża to łotry, ale zawsze lepiej mieć ich za sobą, niż przeciwko sobie.
Paralityk skinął był przyjaźnie głową Markowi i zwolna, głosem, zmienionym przez chorobę, odparł.
— Tak, księża byli wszechmocni, ale ludzie zaczynają się doskonale bez nich obchodzić... Teraz też nie trudno załatwiać się z nimi i pozować na sprawiedliwego.
Patrzał na milczącego Adryana, do niego widocznie stosując przykrą uwagę.
Smutne położenie, w którem się znajdował, śmierć żony, Wirginii, nieporozumienie z córką Leontyną, zamężną z drobnym kupcem z Beaumont, uczyniły go zgorzkniałym. Mówił dalej, wyraźnie myśl zaznaczając:
— Pamięta pan, panie Froment, jak sąd w Rozan powtórnie skazał Simon’a, powiedziałem panu, że zawsze byłem przekonany o niewinności nieszczęśliwego. Cóż przecie? sam nie mogłem robić rewolucyi! Najlepiej było milczeć... Teraz zaś widzę kupę młodych paniczów, którzy nas nazywają tchórzami i chcą nam dać naukę, wznosząc bramy tryumfalne dla męczennika. Toż dopiero bohaterska odwaga!
Dotknięty wyraźnie, zrozumiał Adryan, że Leon musiał opowiadać o jego projekcie. Odpowiedział uprzejmie:
— Wszyscy mają odwagę, z chwilą jak wszyscy stają się sprawiedliwymi... Wiem doskonale, że pan należałeś zawsze do rozsądnych i chętnie to uznaję. W mojej własnej rodzinie mam ludzi, którzy okazywali i okazują zaślepienie i upór.
A dziś jedynem pragnieniem wszystkich powinno być zlanie się w jeden płomień zgody i sprawiedliwości.
Stary Savin słuchał z miną zdumioną, nagle zrozumiawszy po co Marek i Adryan przyszli i oczekiwali Leona. A on przypuszczał, że to po poprostu wizyta z grzeczności!
— Ach, tak! panowie przychodzą z powodu tej głupiej historyi wynagrodzenia... Ja nie jestem za tem, o, nie! tak samo jak krewni pańscy, o których wspominasz. Syn mój, Leon, zrobi, naturalnie, co zechce, ale ja pozostanę przy swojem przekonaniu... Żydzi, żydzi, zawsze żydzi!
Teraz Adryan przyglądał mu się ze zdziwieniem. Dlaczego mówił o żydach? Uczucie antysemityzmu do tego stopnia wygasło, że młode pokolenie nie pojmowało, dlaczego wszystkie zbrodnie przypisywano żydom. Tłomaczył już babce Doloir, że nie było żydów, byli tylko obywatele, wolni od wszelkich dogmatów. Kler katolicki korzystał był z podniecania dzikiego, nierozumnego antysemityzmu, aby przyciągać do siebie ludzi łatwowiernych; teraz kiedy katolicyzm zeszedł do rządu religij gasnących, antysemityzm znikł bez śladu.
Marek przysłuchiwał się z niezmiernem zajęciem, wywoływał wspomnienia przeszłości, porównywując słowa i giesty z przed laty czterdziestu z dzisiejszymi. Rozmowa się przerwała, gdyż wszedł Leon Savin z synem Robertem, szesnastoletnim chłopcem, którego już oznajmiał z robotami na folwarku. Wzruszył go widok Marka, któremu zawsze okazywał wysoki szacunek.
— Nie wątp pan, panie Froment, że pragnę pana zadowolić. Jesteś pan dla nas wszystkich czcigodnym, sprawiedliwym mistrzem... Zresztą, przyjaciel Adryan mówił panu zapewne, że bynajmniej nie sprzeciwiam się jego projektowi, owszem poprę go wszelkiemi siłami, bo jestem całkowicie jego zdania, że Maillebois nie odzyska honoru, dopóki nie naprawi swojej winy... Powtarzam tylko, iż musimy mieć w radzie jednomyślność: pracuję nad tem i pana proszę o pomoc.
Widząc, że ojciec chichocze ironicznie, dodał z uśmiechem:
— No, no, niech ojciec nie udaje upartego, przecież kiedyś przyznał mi ojciec, że Simon jest niewinny.
— A, niech sobie będzie niewinnym! Ja także jestem niewinny, a nie budują mi domu.
Leon odparł nieco szorstko:
— Ojciec ma mój dom.
W głębi duszy to właśnie najbardziej bolało Savin’a, że musiał znosić gościnność syna, który zdobył sobie niezależne stanowisko własną pracą, zadając kłam żalom ojca, że nie wziął strony znienawidzonych księży. Na dobre rozgniewany, zawołał:
— A, stawiajcie nawet katedrę swemu Simonowi. Ja wiem, że nosa z domu nie wytknę!
Achilles poruszył się i jęknął z bólu.
— Ja także, niestety, nie wyjdę z domu. Gdy bym jednak nie był przykuty do tego fotela, poszedłbym z tobą, kochany Leonie, bo jestem z pokolenia, które może nie spełniło swego obowiązku, ale go pojmuje i gotowem jest dziś to zrobić.
Z tem dobrem słowem Marek i Adryan odeszli zadowoleni, pewni powodzenia. Gdy Marek pozostał sam, wracając do Ludwini przez szerokie ulice nowej dzielnicy, przeżywał wszystko, co widział i słyszał, a wspomnienia przeszłości dały mu możność zmierzenia przebytej, długiej drogi. Rozwijała się przed nim cała historya jego życia, wysiłków i zwycięztwa. Przed czterdziestu laty napotkał u Bongard’ów, Doloirów i Savin’ów pierwotną ciemnotę, brutalną u chłopa, mniej grubą u robotnika, jeszcze bardziej okrzesaną u urzędnika, wywołującą jednak u wszystkich trzech ślepy egoizm, głupotę i strach. Nadeszło drugie pokolenie, które dzięki racyonalnemu wykształceniu, zyskało na rozumie i odwadze, nie doścignąwszy przecie siły zdrowego myślenia i działania. Następnie potomstwo potomków, nabywając coraz więcej logiki i pewności, kształcone w szkołach wolnych od kłamstwa i przesądów, było dość silnem, aby się pokusić o spełnienie wielkiego zadania wyzwolenia ludzkości. Podrastające zaś dzieci ostatniego pokolenia obiecywały być coraz energiczniejszymi i bardziej świadomymi pracownikami na drodze postępu. Przewidział więc niegdyś chwilę obecną, gdy z powodu sprawy Simon’a mówił, że Francya nie protestuje jak jeden mąż dlatego, że pogrążona jest w ciemnocie, ogłupiona i zatruta przesądami religijnemi i utrzymywana w dziecinnych zabobonach przez sprzedajne i lecące na wyzysk dzienniki. Miał też przeczucie jedynego lekarstwa, wykształcenia, które wyzwoli, zabije kłamstwo, zniszczy przesądy, rozwieje bezsensowne dogmaty: piekło, czyściec, doktrynę śmierci społecznej, a z ludzi uczyni zgodnych obywateli, patrzących na życie odważnie i rozumnie. Do tego dążył i oto dzieło jego się spełniało: szkoła elementarna wyzwoliła naród, obywatele wybrnęli z niesprawiedliwości w której byli zagrzęźli, niby głupia trzoda i stali się zdolnymi do prawdy i sprawiedliwości.
W umyśle Marka zagościł wielki spokój. W sercu miał tylko uczucia przebaczenia, wyrozumiałości i dobroci. Niegdyś cierpiał ogromnie i unosił się gniewem, gdy widział ludzi upartych w złem i idyotycznie okrutnych. Obecnie rozmyślał nad słowami Fernanda Bongard’a i Achillesa Savin’a. Zapewne, zezwolili na niesprawiedliwość, lecz słusznie mówili teraz, że nie wiedzieli byli, że nie mieli dość siły do walki. Uśpionej inteligencyi tych umysłowo wydziedziczonych nie można było uważać za zbrodnię. Przebaczał im chętnie, nie miał urazy nawet do najbardziej upartych, pragnął, aby zamierzona uroczystość na powrót Simon’a była powszechnem przymierzem, wielkim uściskiem bratnim całego Maillebois, które odtąd pracować będzie wspólnie dla szczęścia wszystkich.
Gdy Marek powrócił do Ludwini, gdzie oczekiwała go Genowefa i gdzie mieli obiadować wraz z Klemensem, Lolą i Lucią, zastał tam Sebastyana i Sarę, przybyłych z Beaumont na obiad do Ludwini. Zebrała się cała rodzina, trzeba było rozsuwać stół. Byli zatem: Marek i Genowefa, Klemens i Lola z siedmioletnią córeczką Lucią, dalej: Józef Simon i Ludwinia, Sebastyan Milhomme i Sara, nakoniec Franciszek Simon i Teresa Milhomme, spokrewnieni przez Józefa i Sarę, młode małżeństwo, które miało dwuletnią córeczkę Rózię, bardzo miłą osóbkę. Razem dwanaścioro biesiadników, pełnych zdrowia i apetytu.
Zaraz przy zupie, gdy Marek opowiedział o swoich przygodach, o projekcie Adryana i wyraził pewność jego powodzenia, wszyscy wydali radosne okrzyki. Jeden Józef powątpiewał, nie dowierzając przychylności mera. Lola przerwała:
— Mylisz się, wuj Leon jest całkowicie po naszej stronie. To taki dobry człowiek, z całej rodziny on jeden był zawsze dobrym dla mnie.
Kiedy matka jej, Hortensya, uciekła z kochankiem, Lola została na opiece dziadka, Savin’a, gdyż ojca jej musiano zamknąć w szpitalu, jako gwałtownego alkoholika. Wiele wówczas wycierpiała, obchodzono się z nią szorstko, żywiono niedostatecznie. Savin, zapominając o skutku nieszczęsnych nauk pobożnej hipokryzyi, dawanych Hortensyi przez pannę Rouzaire, obwiniał wnuczkę, iż jest bezbożną buntownicą, zawdzięczającą pannie Mazeline najgorsze zasady. W istocie zaś Lola była zachwycająca: wolna od fałszywej skromności, lecz uczciwa, zdrowo myśląca, rozumna i tkliwa. Klemens pokochał ją i, mimo przeszkód poślubił, szczęśliwy iż znalazł w żonie prawdziwą towarzyszkę, oddaną rodzinie. Żyli też zawsze w szczęśliwej jedności i wychowywali Lucię na istotę pełną wdzięku, uczucia i szczerości.
Marek poparł obronę Leona Savin’a.
— Lola ma słuszność, Leon jest z nami... A co najlepsza, to że dom, który ma być ofiarowany Simon’owi, jako dar braterski będzie budowany przez dwóch Doloir’ów, Augusta, mularza, i Karola, ślusarza, a przez związek pokrewieństwa, Fernand Bongard i Achilles Sarin wezmą też udział... Co, mój drogi Sebastyanie, ktoby to powiedział wówczas, gdy siedziałeś z tymi zuchami na jednej ławce w mojej szkole?
Mówił wesoło i Sebastyan odpowiedział mu śmiechem. Był jednak jeszcze pod smutnem wrażeniem tragicznej historyi i żałoby. Ostatniej wiosny stryjenka jego, pani Edwardowa, umarła nagle, pozostawiając sklep przy ulicy Courte, bratowej, pani Aleksandrowej. Od czasu zniknięcia syna, Wiktora, pani Edwardowa mizerniała, nie zajmowała się handlem klasyków, który tak lubiła, wogóle czuła się zupełnie obcą nowym czasom. Pozostawszy sama, pani Aleksandrowa prowadziła dalej handel, nie chcąc być ciężarem synowi, pomimo że zajmował piękne stanowisko. Dowiedziawszy się o śmierci matki, Wiktor zjawił się nagle, wylazłszy ze śmietnika, gdzie się zakopał w brudzie. Przyszedł obdarty, zniszczony, zajadle domagał się sprzedania sklepu i, zabrawszy swoją cześć, rozwiązał odwieczną spółkę. W ten sposób zniknął sklep materyałów piśmiennych, w którym liczne pokolenia uczniów kupowały kajety i pióra. Wkrótce potem ujrzano na ulicach Maillebois Wiktora, który, lepiej przyodziany, hulał. Całe dnie spędzał w towarzystwie dawnego kolegi, Polidora Sanquet a Marek spotkał ich raz wieczorem w podejrzanej dzielnicy razem z jakąś czarną postacią, w której się domyślał braciszka Gorgiasza. Przed tygodniem zaś policya znalazła przed domem rozpusty ciało człowieka z roztrzaskaną głową. Był to Wiktor, poległy w jakimś ciemnym, a wstrętnym dramacie, którego nie chciano rozmazywać.
— Widzę — mówił zwolna Sebastyan — widzę wszystkich moich dawnych towarzyszów. Oprócz kilku nieszczęśliwych, inni nie zmarnieli... Są jednak trucizny bezlitośne...
Przerwano rozmowę, wypytując go o matkę którą miał u siebie w Szkole Normalnej w Beaumont. Doskonale się miewała, mimo późnego wieku. Potem mówiono o jego nowem miejscu dyrektora, które go niezmiernie zajmowało, gdyż pragnął sprostać czcigodnemu swemu mistrzowi Salvan’owi, przygotowując do coraz obszerniejszego elementarnego wykształcenia nauczycieli, zdolnych do podjęcia swego ważnego zadania.
— Dla wszystkich nas będzie ogromną radością to publiczne zadośćuczynienie, dane Simonowi, to uczczenie prostego nauczyciela. Chciałbym, aby i moi uczniowie wzięli udział w uroczystości i sądzę, że otrzymam dla nich jeden dzień rekreacyi.
Marek, który cieszył się ze stanowiska Sebastyana, jak z własnego tryumfu, poparł myśl jego.
— Doskonale! przyprowadzimy także starą gwardyę: Salvan’a, pannę Mazeline i Mignot’a. Poświęcimy równie wspomnienie biednemu Férou, niech i jego pamięć będzie z nami... Już my sami, jak tu jesteśmy, stanowimy niezły batalion!
Wszyscy się rozśmieli, gdyż w istocie byli sami nauczyciele i nauczycielki: Klemens i Lola kierowali szkołą w Jouville; Józef i Ludwinia postanowili nigdy nie opuścić swojej szkoły w Maillebois.
Sebastyan i Sara, zajmujący z panią Aleksandrowa dawne mieszkanie Salvan’a, liczyli, iż nie wyjdą ztamtąd aż z emeryturą. Młode zaś małżeństwo, Franciszek i Teresa, mieli szkołę w Dherbecourt, w której ich rodzice zawód swój zaczęli. Franciszek, w którym połączyło się podobieństwo do Józefa i Ludwini, miał wiele cech, podobnych do dziadka swego, Marka: wysokie czoło i oczy jasne, lecz błyszczące niezaspokojoną żądzą. U Teresy piękność matki jej, Sary wysubtelniona była i jakby zmiękczona podobieństwem do inteligentnego i wrażliwego Sebastyana. Córeczka ich, Rózia, ulubienica całej rodziny, przedstawiała przyszłość w pączku.
Obiad był rozkosznie wesoły. Jakąż radością dla Józefa i Sary, dzieci niewinnego męczennika, była przygotowująca się uroczystość! W tem spóźnionem uczczeniu przyjmą udział ich dzieci, i nawet wnuczka, cała ich krew, pomięszana z krwią Marka, bohaterskiego obrońcy nieszczęśliwego.
Śmiano się i weselono ciągle. Genowefa posadziła przy sobie prawnuczkę, Rózię, aby jej doglądać, nie mogła sobie jednak poradzić i wołała na pomoc babkę, Ludwinię i matkę, Teresę, aby nie pozwoliły dziewczynce kłaść paluszków do wszystkich deserów.
— Chodźcie, chodźcie! nie dam sobie rady! Ach, co za mały łakomieć!
Przepijano za szczęśliwy powrót Simon’a i dziesiąta już wybiła, a rodzina jeszcze gawędziła, zapominając o pociągach, które miały odwieźć jednych do Beaumont, drugich do Jouville.
Od tego czasu pomyślne zdarzenia szły z nieoczekiwaną szybkością. Projekt Adryana, przedstawiony radzie miejskiej, przeszedł jednogłośnie, jak słusznie pragnął mer, Leon Savin. Nawet piekny, szczery napis, wyrażający uczucia ofiarodawców, nie miał ani jednego przeciwnika. Prędki ten i całkowity skutek otrzymano z nadzwyczajną łatwością tak, że projektodawcy nie potrzebowali robić żadnych starań, ani osobliwych wysiłków, jakie byli przewidywali. Wyrażona bowiem przez nich myśl, kiełkowała w umyśle wszystkich, wyrzut sumienia za przeszłość, niepokój z powodu zawsze krwawiącej krzywdy, pragnienie zagojenia rany dla honoru całej ludności. Wszyscy odczuwali niemożebność szczęścia po za łącznością obywatelską i sprawiedliwością społeczną. Listy składek pokryte zostały w kilka tygodni. Ponieważ potrzebna suma była względnie drobną, trzydzieści tysięcy franków, grunt zaś ofiarowany przez radę miejską, nic nie kosztował, umyślnie dawano po dwa, trzy, najwyżej po pięć franków, aby mieć jak najwięcej podpisanych nazwisk. Ludzie biedni, robotnicy z przedmieść, okoliczni włościanie dawali po dziesięć sous lub po franku. Zaraz w końcu Marca rozpoczęto roboty. Postanowiono wykończyć wszystko, do ostatnich drobiazgów na połowę Września, gdyż na ten czas Simon naznaczył swój powrót.