Prawda (Zola)/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W nocy Marek nie mógł zasnąć. Był oszołomiony ostatniemi wypadkami, tą zbrodnią okropną, której straszną zagadką miał umysł zaprzątnięty. A kiedy Genowefa, jego ukochana żona, cicho obok niego wypoczywała i słyszał miarowy oddech z małego sąsiedniego łóżeczka swojej drogiej Ludwiki, każdy szczegół zbrodni przeżywał na nowo, porządkował wiadomości, silił się przeniknąć ciemności i prawdę wyświetlić.
Marek posiadał umysł logiczny. Rozum jego doskonały i niezmiernie czysty, czuł potrzebę opierania wszystkiego na pewności. Ztąd powstała jego wielka namiętność prawdy. Niebyło w oczach jego możliwego spokoju, szczęścia prawdziwego gdzieindziej, jak w pewności, kiedy była zupełną, określoną i stanowczą w swej istocie. Nie był wielkim uczonym, ale co znał, to znał dobrze, by nie wątpić więcej w posiadanie prawdy, prawdy przez doświadczenie na zawsze zdobytej. Cierpienia jego kończyły się z powątpiewaniem, stawał się na nowo wesół, bardzo dobrze się czuł a jego namiętność prawdy miała tylko sobie równą w namiętności nauczania jej innych, by weszła do czaszki i do serca każdego. Wówczas na jaw występowały jego znakomite zdolności, przynosił metodę, która upraszcza, porządkuje, zalewa wszystko swojem światłem. Spokojne jego przekonanie narzucało się, pojęcia ciemne wyjaśniały, okazywały łatwemi i prostemi. Budził zajęcie, duszę, życie w rzeczach najsuchszych. Doprowadzał do tego, że gramatykę i arytmetykę ożywiał, jak bajki, czynił je ciekawemi dla swych uczniów. Byłto w istocie urodzony nauczyciel.
Dar pedagoga odkrył w sobie, kiedy jako bakałarz, w siedemnastym roku życia wstąpił na dokończenie nauki rysunków litograficznych do Papon-Laroche’a w Beaumont. Mając tam zlecone wykonywać mapy szkolne, zadał sobie trud, by je jeszcze więcej uprościć i stworzył prawdziwe arcydzieła jasności i dokładności, co mu wskazało na jego powołanie, na jego szczęście w nauczaniu maluczkich na tym świecie. Także u Papon-Laroche’a poznał Salvana, obecnego dyrektora szkoły normalnej, który, uderzony jego zdolnościami, radził je zużytkować, aby zostać biednym nauczycielem ludowym, jakim jest dzisiaj, przekonanym o szlachetnej korzyści swej roli, szczęśliwym, że ją spełnia w głębi zapomnianej wioski. Jego miłość do biednych zadecydowała o jego życiu. Na swem skromnym urzędzie zasycał coraz więcej swą żądzę prawdy, jak potrzebę coraz to bardziej wymagającą. Wreszcie stała się jego zdrowiem i samem istnieniem, bo w niej tylko żył normalnie. W chwili, kiedy prawdy nie posiadał, wpadał w smutek, w trwogę, tortury, z powodu natychmiastowej konieczności zdobycia jej, by mieć całą dla siebie i módz nauczać innych, pod grozą, nieznośnej dolegliwości moralnej i fizycznej.
Zapewne z tego powodu powstał niepokój, który go o bezsenność przyprawiał obok śpiącej żony. Cierpiał, że nie mógł zrozumieć, zbłądziwszy w strasznych ciemnościach, tej zniewagi i mordu, dokonanego na dziecku. Stał w obecności zbrodni ohydnej, czuł po za sobą mętną głębię, ciemną i groźną, przepaść całą. Czy jego cierpienia się nie skończą, jeśli się nigdy nie dowie, wobec tego nagromadzenia cieni, które jakby się zgęszczały w miarę, jak je chciał rozproszyć? Zdjęty niepewnością i obawą, począł nareszcie czekać na brzask dnia, by czemprędzej oddać się swym poszukiwaniom. Ale we śnie żona jego lekko się zaśmiała; bezwątpienia śniła o rozkoszy i o czułości a twarz okropnej babki stanęła mu przed oczyma, słyszał ją powtarzającą, że nie powinien się zajmować tą brzydką sprawą. Starcie z rodzi ją jego żony wydało mu się pewnem, co go czyniło wahającym i nieszczęśliwym. Aż dotąd nie miał żadnej poważnej przykrości ze strony tej nabożnej rodziny, z pośród której wybrał sobie młodą dziewczynę, by ją uczynić żoną i matką, towarzyszką życia, on który nie wierzył, nie praktykował, był wyzwolonym ze wszystkich religii. Nie posuwając I swej tolerancyi aż do tego, by chodzić z żoną na mszę do kościoła, jak to czynił ojciec jej, wolnomyślny Bertheran, dał jednak ochrzcić córeczkę, Ludwikę, nie interesując się kwestyą religijną a chcąc tylko mieć spokój z temi paniami. Zresztą, choć żona z miłości dla niego przestała praktyki religijne odbywać, od pierwszych czasów małżeńskich, żadne nieporozumienie nie mogło powstać aż dotąd. Czasami jednak spostrzegał u niej przebłyski długiego wychowania klasztornego, pojęcia o absolucie, które go obrażały, przesądy, spuszczanie się na Boga egoistycznego. Ale to były zaledwie westchnienia; był pewien, że ich miłość dość silna, aby mogła panować nad temi różnicami; rzucali się sobie zawsze w ramiona, po chwili, gdy się czuli obcy dla siebie, jakby spadli z dwóch światów odrębnych. Ona była jedną z dobrych uczennic u sióstr Wizytek, opuściła ich zakład z wyższym dyplomem, z myślą, którą też miała zrazu, by zostać nauczycielką. Poczem, nie mogąc otrzymać miejsca w Jonville, gdzie znakomita panna Mazeline kierowała szkołą żeńską bez pomocnicy, nie chciała naturalnie, opuścić męża a zajęta swem gospodarstwem, mając już córeczkę, pierwszą swą skłonność odkładała na później, na nigdy bezwątpienia. Czyż nie było to szczęście, to doskonałe porozumienie się, którego żadna burza dosięgnąć nie mogła. Jeśli uczciwy Salvan, wierny przyjaciel Bertheran, przed wydaniem za mąż córki drogiego mu nieboszczyka, córki, wychowanej u zakonnic, wędzonej w dewocyi przez matkę i babkę a miłującej wolnomyślnego chłopca, co nie wierzył ani w Boga, ani w dyabła i głosił zbawczą potrzebę zniesienia Kościoła — jeżeli Salvan miał kiedyś przez chwilę myśl, dla własnego ich szczęścia, sprzeciwić się tej niepokonanej miłości, to teraz musiał się uspokoić, patrząc na ich czułe pożycie po trzech latach małżeństwa. Tej nocy jednak, gdy żona pogrążyła się w słodkim śnie, Marek uczuł po raz pierwszy niepokój wobec powstających skrupułów. Przewidywał niezgodę z kobietami a w następstwie różne przykre zajścia domowe, jeżeli ulegnie niezwalczonej potrzebie prawdy.
Usnął nareszcie głęboko a nazajutrz lano, obudzony jasną, słoneczną pogodą, sam się dziwił swej zmorze na jawie. Był to zapewne wpływ okropnej zbrodni. Wzruszona i rozczulona Genowefa sama mówić o niej poczęła:
— Biedny Simon musi być bardzo zmartwiony. Nie powinieneś go opuszczać. Idź do niego zaraz zrana i przyrzeknij mu swą pomoc.
Uściskał żonę, rad, że jest tak dzielną i dobrą.
— Ale babcia znowu będzie się gniewała. Zycie w tym domu stanie się nieznośne.
Roześmiała się lekko, wzruszając dobrotliwie ramionami.
— O, babcia nawet aniołom przygania. Jeżeli robimy połowę tego, czego chce, to i tak robimy dosyć.
Rozweselili się oboje. W tej chwili obudziła się Ludwika, podeszli więc do łóżeczka dzieciny i na zabawie z nią spędzili kilka rozkosznych chwil.
Marek postanowił zatem prowadzić dalej dochodzenie, zaraz po śniadaniu. Ubierając się, rozważał rozsądnie i spokojnie. Znał dobrze miasteczko Maillebois. Składało je dwa tysiące mieszkańców, drobni mieszczanie, sklepikarze i robotnicy, pracujący w czterech lub pięciu warsztatach większych przedsiębiorców, którym się nieźle wiodło, dzięki sąsiedztwu z Beaumontem. Złożona w równej prawie części z dwóch odmiennych żywiołów, ludność miasteczka walczyła ciągle o władzę a rada miejska będąca wiernym podziału obrazem: w połowie klerykalna i zacofana, w połowic republikańska i postępowa — w wiecznej żyła walce. Należało do niej także dwóch, czy trzech socyalistów, ale ci tonęli w masie i wpływu nie mieli żadnego. Mer, pan Darras, majster mularski, był otwartym republikaninem. Wybór swój zawdzięczał temu jedynie, że w radzie partye znajdowały się w równowadze. Jako kandydatowi bogatemu, czynnemu, zatrudniającemu setkę robotników, dano większością dwu głosów pierwszeństwo przed drobnym kapitalistą Philisem, który usunął się od fabrykacyi parcianego płótna z dziesięcioma tysiącami franków dochodu a prowadził życie ciasne, surowe i wyznawał zasady skrajnego klerykalizmu. Darras musiał więc okazywać nieznużoną przezorność, wiedząc, że zależy od kilku zaledwie głosów. Gdybyż miał za sobą mocną większość republikańską! Jakżeby pracował dzielnie dla wolności, dla prawdy i sprawiedliwości, gdy tymczasem dzisiaj zmuszony jest do najbardziej dyplomatycznego oportunizmu!
Wiadomem też było Markowi, że podział miasteczka na dwa przeciwne obozy wzrastał coraz więcej, pod wpływem rosnącej potęgi partyi klerykalnej, która groziła opanowaniem całej okolicy. Oddział zakonu Kapucynów, od lat dziesięciu osiadły w dawnym klasztorze, część którego odstąpił braciszkom szkół chrześciańskich, coraz jawniej i śmielej urządzał różne praktyki kultu św. Antoniego Padewskiego a powodzenie miał takie, że dochody dosięgały niesłychanych rozmiarów. Braciszkowie, korzystając z powodzenia sąsiedniej kaplicy, cieszyli się wzrostem swej szkoły i wzmagającą się liczbą uczniów; kapucyni zaś eksploatowali kaplicę, jak się eksploatuje dystylarnię spirytusu, to jest wydobywając z niej wszelkie możliwe trucizny. Święty królował na złotym tronie, zdobnym w kwiaty i światło; na każdym kroku widniały skarbonki a w zakrystyi było istne biuro handlowe, od rana do wieczora pełne klientów. Święty Antoni rozwinął swoją działalność; zajmował się nietylko odszukiwaniem zaginionych przedmiotów, lecz obiecywał, za kilka franków, powodzenie w egzaminach najlępszym nieukom, zapewniał szczęśliwy skutek nieczystych procesów, uwolnienie od wojska synów bogatych patryotycznych rodzin, nie mówiąc już o rzeczywistych cudach, jak uzdrawianie chorych i kalek, ochrona od nędzy i śmierci a nawet powrócenie do życia zmarłej od dwóch dni dziewczyny. I, naturalnie, po każdej nowej historyi napływały nowe pieniądze a klientela rozszerzała się od Maillebois reakcyjnych mieszczuchów i sklepikarzy do Maillebois republikańskiego, do sfer robotniczych, które powoli ulegały zatruciu. Napróżno ksiądz Quandieu, proboszcz kościoła św. Marcina, powstawał gwałtownie w kazaniach niedzielnych, przeciwko ciemnym zabobonom — nie słuchano go. Światły ksiądz ubolewał nad szkodą, jaką wyrządzała religii chciwość Kapucynów. Niszczyli mu parafię, zagarniając do Kaplicy wszystkie ofiary i jałmużny. Lecz zmartwienie jego miało też pobudkę wyższą. Był zanadto inteligentny, aby bez zastrzeżeń uchylać czoło przed Rzymem i wierzył w możliwość liberalnego i niezależnego Kościoła francuzkiego, któryby się wyłonił z ogólnego ruchu demokratycznego. Walczył więc z przekupniami w kościele, co zabijali po raz wtóry Chrystusa.
Mówiono, iż biskup z Beaumontu, jego ekscelencya Bergerot, zapatrywał się tak samo na Kapucynów, co im nie przeszkadzało święcić coraz nowe tryumfy, podbijać Maillebois i zamieniać je na miejsce cudami słynące.
Marek wiedział również i to, że gdy proboszcz Quandieu miał za sobą biskupa — Kapucyni i braciszkowie cieszyli się poparciem wszechwładnego ojca Crabot, rektora sławnego kolegium w Valmarie. Ztąd to prefekt, ojciec Philibin, przewodniczył na dorocznym popisie uczniów w szkole, aby zaznaczyć publicznie swój wysoki szacunek i uznanie. Czuć w tem było jezuitów, jak mówiły złe języki. Nauczyciel Simon, żyd, wpadł w tę plątaninę sporów, w okolicę szarpaną namiętnościami religijnemi, śród niebezpiecznej chwili, gdy zwyciężają najbezczelniejsi. Wszystkie serca były wzburzone; wystarczała jedna iskra, by zapalić i pustoszyć umysły. Dotąd jednak szkoła gminna świecka nie straciła ani jednego ucznia; wytrzymywała, co do ilości i powodzenia konkurencyę ze szkołą braciszków. To względne zwycięztwo zawdzięczała rozważnej zręczności Simona, który umiał zadowolnić wszystkich, oraz otwartemu poparciu Darrasa, a skrytemu — księdza Quandieu. Na tem polu współzawodnictwa dwóch szkół, toczyła się prawdziwa walka; tam to odbyć się będzie musiał prędzej lub później straszny atak bojowy, bo nie mogą one istnieć obok siebie, jedna musi pochłonąć drugą. Kościół przestanie żyć, gdy straci możność nauczania, owego cennego środka ujarzmiania prostaczków.
Podczas wspólnego śniadania w ciemnej, ciasnej jadalni, Marek stroskany rozmyślaniami, poczuł, że go ogarnia rozstrój. Pani Duparque opowiadała najspokojniej, że Polydor dostał nagrodę, dzięki jedynie pobożnej przezorności Pelagii, która złożyła franka na ofiarę świętemu Antoniemu Padewskiemu. Pani Bertherau kiwała potakująco głową a nawet Genowefa słuchała bez uśmiechu tych cudowności. Babcia opowiadała dalej, wymieniała nadzwyczajne wypadki, różne żywoty ocalone, majątki uratowane, dzięki dwóm, lub trzem frankom, zagarniętym przez ajencyę Kapucynów. Zrozumiałem się stawało, w jaki sposób płynęły do nich rzeki złota, składane z drobnych sum, niby podatek, nałożony na cierpienie i głupotę ludzką.
Tymczasem przyniesiono dziennik „Le Petit Beaumontais“, drukowany w nocy, i Marek z zadowoleniem znalazł, po długim artykule, opisującym zbrodnię w Maillebois, pochlebną wzmiankę o Simonie. Pisano tam, że szanowany przez wszystkich nauczyciel, odbierał wzruszające dowody sympatyi w swem okropnem nieszczęściu. Widocznie korespondent napisał tę wzmiankę poprzedniego dnia, po wyjściu z tłumnego popisu szkolnego, gdy się domyślał, jaki obrót wezmą sprawy. Jasnem bowiem było, że opinia publiczna zwracała się nieprzyjaźnie przeciw braciszkom. Głuche wieści, krążące zdawna, wszelkie brzydkie historye. przytłumione niegdyś, obciążały teraz ich sprawę i groziły strasznym skandalem, który mógł zabić na zawsze całą partyę katolicką i zachowawczą.
To też Marek zdziwił się mocno, widząc rozradowaną i tryumfującą minę Pelagii, gdy przyszła sprzątać ze stołu. Zatrzymał się i wyciągnął ją na swobodną rozmowę.
— Doskonałe nowiny, proszę pana! Dziś rano, załatwiając sprawunki, dowiedziałam się pięknych rzeczy! Wiedziałam ja to dobrze, że ci anarchiści, co wymyślali wczoraj na braciszków, to kłamcy.
I Pelagia wyładowała pospiesznie wszystkie plotki, które zebrała na ulicy i po sąsiadkach. W ciężkiej atmosferze przerażenia i dręczącej tajemnicy, co zaciężyła nad miastem od dnia poprzedniego wyobraźnie rodzić zaczęły waryackie domysły. Wśród nocy puściła, zda się, kiełki jakaś ogromna, potworna roślinność. Zrazu były to niejasne przypuszczenia, niepewne dowody, lekkie powiewy, muskające grunt. Potem dowolne wyjaśnienia stawały się pewnikami, naciągnięty zbieg wypadków zamieniał się w niezbity dowód. Szczególna, że cała ta podziemna robota szła na korzyść braciszków a przeciw Simonowi. Zaszedł zwrot cichy, lecz wyraźny; powstał niewiadomo zkąd a rósł z każdą godziną, siejąc w umysłach zwątpienie i zamieszanie.
— Wiadomo przecież, proszę pana, że nauczyciel nie lubił swego siostrzeńca. Dręczył go ciągle — widzieli ludzie — mogą opowiedzieć. Zły był, że nie chodził do jego szkoły. Kiedy malec przystąpił do pierwszej komunii, wściekał się, groził mu pięściami, bluźnił... Zresztą dziwna rzecz, że zabito tego aniołka prawie zaraz po odejściu od świętego stołu, gdy jeszcze Bóg w nim mieszkał.
Marek słuchał służącej boleśnie zdumiony.
— Co takiego? Czy podejrzewają Simona o zabicie siostrzeńca?
— Ba, są i tacy, co tak myślą... Jakoś to podejrzane, że ten człowiek jedzie sobie na zabawę do Beaumontu, potem spóźnia się na pociąg o wpół do jedenastej i wraca piechotą. Powiada, że wrócił o dwadzieścia minut przed dwunastą. Ale nikt go nie widział. Mógł sobie spokojnie przyjechać koleją o godzinę wcześniej, właśnie w chwili, kiedy stała się zbrodnia. A potem, gdy zrobił swoje, mógł zgasić światło i otworzyć okno, aby myślano, że zbrodniarz wszedł ze dworu... Panna Rouzaire, nauczycielka, słyszała doskonale, o trzy kwadranse na jedenastą odgłosy kroków w szkole, jęki, krzyki, otwieranie i zamykanie drzwi.
— Jakto, panna Rouzaire! — zawołał Marek. — Ani pisnęła o tem przy pierwszem zeznaniu. Przecież byłem tam obecny.
— Przepraszam pana. Tylko co, u rzeźnika panna Rouzaire opowiadała to samo każdziutkiemu; sama słyszałam.
Oszołomiony Marek pozwolił jej mówić dalej:
— Pomocnik, pan Mignot, opowiada też, że dziwił g-o mocny sen nauczyciela, nazajutrz rano. Bo i szczególne, doprawdy, że trzeba aż budzić człowieka w dniu, kiedy w jego domu popełniają morderstwo. Mówią, że wcale nie był wzruszony a potem drżał jak liść, gdy patrzał na trup dziecka.
Chciał przerwać, ale kobieta ciągnęła z zawziętą złością:
— Napewno — on! Przecież znaleziono w ustach dziecka wzór pisma z jego klasy. Tylko nauczyciel mógł mieć taki wzór w kieszeni, prawda? Nawet był jego podpis. A zresztą w sklepiku owocowym jedna pani mówiła, że sąd znalazł w jego szafie pełno takich wzorów.
Tu dopiero Marek zaprzeczył i prawdę całą łożył. Opowiedział, że znak podpisu był nieczytelny, że Simon przysiągł, iż nigdy wzorów takich nie miał w ręku, chociaż będąc w powszechnem użyciu, mogły były znaleźć się w każdej szkole. Lecz gdy Pelagia znowu zapewniała, że rano, przy zejściu sądu, odkryto obciążające dowody, zmieszał się i zamilkł, czując bezpłodność sprzeczki wobec strasznego obłędu, co opanował umysły.
— Jak się ma, proszę pana, do czynienia z żydem, wszystkiego spodziewać się można. Mleczarz mówił mi dopieroco, że ci ludzie nie mają ani ojczyzny, zadają się tylko z dyabłem, rabują i zabijają ot, tak sobie, żeby tylko robić zło... Niech pan mówi, co chce a ludzie nie przestaną przecież wierzyć, że ten żyd musiał zabić dziecko dla jakiejś nieczystej sprawy z dyabłem i że czekał skrycie pierwszej Komunii swego siostrzenica, aby go zniesławić i udusić, niewinnego i napełnionego jeszcze zapachem świętej Hostyi.
Wracało więc znowu oskarżenie o morderstwo rytualne, owa zmora tłuszczy, tułająca się od wieków odżywająca przy pierwszej lepszej sposobności, aby ścigać żydów, co zatruwają studnie i katują niemowlęta.
Dwukrotnie Genowefa, cierpiąc za Marka, chciała przerwać opowiadanie i protestować z nim razem. Zamilkła jednak, bojąc się rozgniewać babkę, bo czuła, jak staruszka rada płotkom, które potwierdzała kiwaniem głową. Pani Duparque tryumfowała. Nie racząc przekonywać męża wnuczki, którego miała za zwyciężonego, zwróciła się tylko do milczącej wciąż pani Berthereau:
— To zupełnie tak samo jak z tem dzieckiem, co je kiedyś znaleziono umarłe pod kościołem świętego Maksencyusza. O mało nie skazano kobiety, która służyła u żydów a przecież nikt inny jak ci żydzi nie mógł być zabójcą. Stosunki z tymi ludźmi zawsze ściągają karę Bożą.
Marek w milczeniu wyszedł. Zaczęło go jednak ogarniać zwątpienie. A może Simon był winowajcą? Podejrzenie opanowywało go, jak gorączka, nabyta w niezdrowej okolicy. Czuł potrzebę opamiętania i zastanowienia, zanim się zobaczy z nauczycielem. Krążył długo, chodząc samotną drogą, wiodącą ku Valmarie, przeżywał dzień wczorajszy, roztrząsając fakty i sądy. Nie, nie! Niepodobna podejrzewać Simona! Pewność utrwalały, wszystkie okoliczności. Nie miał żadnego powodu do spełnienia ohydnej zbrodni; było to nielogiczne, niemożliwe. Simon był zdrów na ciele i umyśle, bez żadnych zboczeń fizyologicznych, temperament miał łagodny i wesoły — dowód normalnego ustroju. Miał prześliczną żonę, którą ubóstwiał; żył u jej boku, przejęty czułem uwielbieniem i wdzięcznością za piękne dzieci, zrodzone z miłości a stanowiące uosobienie ich uczucia i przedmiot ich czci. Jakie przypuścić choć na chwilę, że mógł był uledz napadowi obmierzłego szału, wtedy właśnie, gdy szedł spocząć przy ukochanej żonie i dzieciach? Z jaką też prostotą i prawdą mówił ten człowiek, obsaczony zewsząd przez wrogów, miłujący swój zawód do bohaterstwa, cierpiący niedostatek bez skargi. Opowiadanie o tem, jak spędził wieczór było dostatecznie jasne; żona potwierdzała godziny, które wskazywał — każdy szczegół był niezbity. A gdyby nawet istniały niepewności, gdyby ten wzór, zgnieciony w gałkę, wraz z numerem „Le Petit Beaumontais“ tkwił jak nierozwiązalna zagadka — wszechpotężny rozsądek kazał szukać winowajcy gdzieindziej. Życie Simona, jego charakter, warunki jego bytu, wykluczały go ze sprawy. Ustaliła się w umyśle Marka pewność, oparta na rozumowaniu, prawda niewzruszona, bo wynikła z obserwącyi i dedukcyi faktów. Teraz wyrobił już sobie przekonanie, miał wytknięte punkty, do których sprowadzi wszystko. Może się dowiadywać o wszelkich pomyłkach i kłamstwach; odrzuci je, gdy się nie zgodzą ze szczegółami prawdy znanej mu i dowiedzionej.
Uspokojony, pozbywszy się ciężaru zwątpienia, wrócił Marek do Maillebois, przechodząc koło dworca w chwili, gdy podróżni wysiadali z pociągu. Spostrzegł inspektora szkół początkowych, pięknego Mauraisina, trzydziestoośmioletniego człowieczka, eleganckiego bruneta, któremu cienkie usta zakrywały starannie utrzymane wąsy i broda a żywe oczy przesłaniały nieśmiertelne binokle. Był niegdyś profesorem szkoły normalnej a należał do nowego pokolenia karyerowiczów, czyhających na awans, więc stających zawsze po stronie silniejszego. Mówiono, iż spodziewał się otrzymać miejsce dyrektora szkoły normalnej, które się dostało Salvanowi. Żywił do niego głuchą odrazę, zachowując jednak wszelkie pozory, wiedział bowiem, jakie Salvan miał poważanie u inspektora akademii Le Barazera, od którego sam zależał. Wobec równowagi partyj, jakie panowały w podległym mu okręgu, nie wypowiadał dotychczas swych przekonań otwarcie, pomimo osobistych sympatyj dla klerykałów, księży i zakonników, których uznawał za dyabelnie mądrych. Spostrzegłszy go, Marek przypuszczał, że Le Barazer, którego przekonania były mu znane, przysyła go na pomoc Simonowi, wobec strasznej katastrofy, grożącej ruiną nauczycielowi z Maillebois i jego szkole.
Przyspieszył kroku, chcąc się z nim przywitać, nagle jednak zaszła okoliczność, która go zatrzymała. Z bocznej uliczki wysunęła się sutanna i Marek poznał rektora kolegium w Valmarie, ojca Crabot, we własnej osobie. Wysoki, strojny, bez jednego siwego włosa, mimo lat czterdziestu pięciu, miał szeroką twarz o rysach regularnych, dużym nosie, słodkich oczach i grubych ustach. Miano mu do zarzucenia to jedynie, że zawiele bywa, że ma ułożenie światowe, któremu starał się nadawać maniery arystokratyczne. Nie przeszkadzało to jednak wzrastaniu jego władzy. Nie bez powodu utrzymywano, że jest potajemnym władcą departamentu, że blizkie, niezawodne zwycięztwo kościoła od niego tylko zależy.
Marek zdziwił się i zaniepokoił, spotykając go tak wcześnie w Maillebois. Musiał wyjść z Valmarie bardzo rano. Jakaż ważna sprawa, co za nagłe wizyty sprowadzały go tutaj? Zkąd przychodził, dokąd dążył przez ulice miasteczka, rozgorączkowanego pogłoskami i plotkami, kłaniając się i uśmiechając na wszystkie strony? Marek zobaczył, że zatrzymał się nagle, spostrzegłszy Mauraisina i serdecznie do niego rękę wyciągnął. Rozmawiali niedługo i zapewne o zwykłych błahostkach, widocznem jednak było, że żyli w dobrej komitywie, w cichem i naturalnem porozumieniu. Gdy się rozstali, inspektor wyprostował swą małą figurkę, dumny zapewne z uścisku ręki, w którym czerpał przekonanie, czy postanowienie chwiejne dotychczas. Idąc dalej, ksiądz Crabot zbliżył się do Marka a że widywał go u pani Duparque, którą raczył odwiedzać czasami, poznał go i ukłonił mu się głęboko. Marek oddał mu ukłon i patrzał, jak ksiądz się oddalał wśród mieszkańców Maillebois, uszczęśliwionych i ujarzmionych.
Marek zwolna skierował się ku Szkole. Rozmyślania jego znów się zmieniły Chmurniały, jakgdyby wszedł w środowisko, dotknięte zarazą, zatruwane zwolna, aż stało się zupełnie wrogiem. Domy zdawały mu się inne niż wczoraj, zwłaszcza twarze ludzkie — zmienione. To też, gdy wszedł do Simona, zdziwił się niemało, widząc, że siedzi w domu i spokojnie porządkuje papiery. Rachela siedziała przy oknie, dzieci bawiły się w kąciku. Gdyby nie smutek, wyryty na ich twarzach, możnaby pomyśleć, że nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Simon uścisnął mu dłonie ze wzruszeniem, czując, jakiego poświęcenia i przyjaźni odwiedziny te były dowodem. Zaczęto zaraz rozmawiać o rewizyi.
— Miałeś u siebie policyę? — spytał Marek.
— Tak, bardzo naturalnie. Spodziewałem się tego. Oczywiście, nic nie znaleziono, odeszli z pustemi rękami.
Marek powstrzymał w sobie wyraz zdziwienia. Cóż więc opowiadano mu o obciążających dowodach, o wzorach takich samych, jakie odkryto na miejscu zbrodni? Kłamano zatem.
— A teraz jak widzisz, porządkuję papiery, które mi porozrzucali. Co za straszna przygoda, mój drogi! Nie wiemy, co się z nami dzieje.
Sekcya zwłok Zefiryna miała się odbyć tegoż dnia; czekano na doktora, wyznaczonego od sądu. Pogrzeb nastąpi zapewne dopiero nazajutrz.
— Pojmujesz, że żyję, jak we śnie okrutnym 1 pytani się, czy możliwe takie straszne nieszczęście. Od wczorajszego ranka nie mogę myśleć o czem innem. Ciągle to samo wkółko: moja podróż pieszo, spóźniony, spokojny powrót i to okropne przebudzenie nazajutrz rano.
Korzystając ze sposobności, Marek zadał kilka pytań:
— Nie spotkałeś nikogo na drodze? Nikt cię nie widział o godzinie, którą wskazałeś?
— Nie! Nie spotkałem nikogo i myślę, że nikt mię nie widział w powrocie. O tej porze Maillebois jest zupełnie puste.
Zamilkli na chwilę.
— Jeżeli nie wracałeś koleją, to nie zużytkowałeś pewno powrotnego biletu. Czy masz go jeszcze?
— Nie! Taka mię złość ogarnęła, gdy pociąg odszedł mi z przed nosa, że rzuciłem bilet na dziedziniec dworca i postanowiłem wrócić piechotą.
Znowu zapanowało milczenie a Simon spojrzał bacznie na przyjaciela.
— Dlaczego zapytujesz mię o to?
Marek wziął go znowu serdecznie za ręce i trzymał je tak przez chwilę. Zdecydowany był uprzedzić go o niebezpieczeństwie, powiedzieć mu wszystko.
— Doprawdy, żałuję, że nikt cię nie widział a jeszcze więcej żałuję, że nie zachowałeś swego biletu powrotnego. Tyle przecież na świecie ludzi głupich i złych. Rozpuszczają wieści, że policya odkryła u ciebie dowody obciążające, egzemplarze wzoru pisma, podpisanego tym samym znakiem. Mignota zadziwił jakoby głęboki sen, w jakim zastał cię rano a panna Rouzaire przypomina sobie podobno teraz, że około kwadrans do jedenastej słyszała głosy i kroki, jakby ktoś wchodził tutaj.
Nauczyciel, bardzo blady, ale bardzo spokojny, uśmiechnął się, wzruszając ramionami.
— A, więc to tak? więc mnie podejrzewają? Rozumiem teraz wyraz twarzy ludzi, gdy koło mnie przechodzą i podnoszą głowy od samego rana!... Mignot, zacny w gruncie chłopiec, będzie mówił jak wszyscy, z obawy, aby go nie posądzono o porozumienie z takim jak ja żydem. Co się zaś tyczy panny Rouzaire, odda mnie na ofiarę dziesięć razy, jeżeli jej to szepnie spowiednik, albo, gdy w tym pięknym czynie znajdzie jakąkolwiek korzyść: awansu lub poprostu poważania... Podejrzewają mnie i oto wypuszczona już cała sfora klerykalna!
Siniał się prawie. Ale Rachela, pomimo swej zwykłej ociężałości, którą wielki smutek, zda się, zwiększył jeszcze, zerwała się nagle a piękną twarz, rozpłomienił wyraz bolesnego buntu.
— Jakto? Ciebie? Ciebie podejrzewać o podobną nikczemność? Ciebie? Wróciłeś wczoraj taki dobry, taki łagodny, wziąłeś mnie w objęcia i mówiłeś do mnie tak czule... To wściekła waryacya. Czyż nie wystarczy, gdy powiem prawdę, gdy oznaczę godzinę, o której wróciłeś, gdy opowiem o nocy, którą spędziliśmy razem?
I rzuciła mu się z płaczem na szyję, oddając znowu słabości kobiety pieszczonej i ukochanej. Simon przycisnął ją do serca, pocieszał, uspakajał
— Nie obawiaj się, droga! To przecież głupie, bezsensowne historye. Jestem zupełnie spokojny. Mogą poprzewracać tu wszystko, mogą szperać w całem mojm życiu, nie znajdą nic zdrożnego. Pozostaje mi tylko powiedzieć prawdę, a wiesz, że nic się przeciw prawdzie nie robi — jest wielką, wieczną tryumfatorką...
Potem, zwracając się do przyjaciela, zawołał:
— Czyż nie racya, Marku, że kto ma prawdę za sobą, jest niezwyciężonym?
Jeżeli Marek nie był dotychczas przekonany, opuściły go ostatnie wątpliwości po tej scenie wzruszającej. Uległ wreszcie wzruszeniu wezbranego serca, pocałował męża i żonę, jakby pragnął oddać im się całkowicie, pomódz w ciężkiem doświadczeniu losu, które przewidywał. I chcąc działać natychmiast, naprowadził rozmowę na wzór pisma, czuł bowiem dobrze, że to dokument ważny, jedyny, na którym musi stanąć całe rusztowanie sprawy. — Ale jakąż zagadkę mieści ten pognieciony, pogryziony wzór, którego kawałek przywarł zapewne do zębów ofiary a na którym śliny zamazały, lub do połowy zatarły kleksy i znak podpisu! Pisane piękną, pozbawioną indywidualności, kursywą, wyrazy; „Kochajcie się wzajem“, brzmiały strasznie ironicznie. Zkąd ten papier pochodził? Kto go przyniósł — dziecko, czy morderca? Jakże o tem wiedzieć, skoro panie Milhomme, właścicielki sąsiedniego sklepu materyałów piśmiennych, miały w handlu podobne wzory. Simon mógł więc z przekonaniem zapewniać, że nigdy nie miał takiego w swej klasie.
— Powiedzą wszyscy moi uczniowie, że wzoru tego nigdy nie było w mej szkole, że nigdy go na oczy nie widzieli.
Było to dla Marka cenną wskazówką.
— A więc mogliby o tem świadczyć — zawołał. Wobec fałszywych wieści, że policya przyjęła u ciebie jako obciążające dowody, całkiem podobne wzory, należy natychmiast wyświetlić prawdę, trzeba zobaczyć się z twymi uczniami u ich rodziców, żądać ich świadectwa, zanim zamącą ich dziecięcą pamięć... Wymień mi kilka nazwisk; biorę na siebie tę wyprawę, odbędę ją dziś po południu.
Simon odmawiał, ufny w swą niewinność. Wreszcie wskazał na fermera Bongarda, przy drodze Desirade, mularza Doloira, przy ulicy Plaisir i oficyalistę Sovina, przy ulicy Fauche. Ci trzej wystarczą; może zresztą zajść także do owych właścicielek sklepu materyałów piśmiennych, pań Milhomme. Wszystko zostało ułożone. Marek poszedł na śniadanie, obiecując wrócić wieczorem, aby zdać sprawę ze swych poszukiwań. Ale na placu natknął się znowu na pięknego Mauraisina. Tymczasem inspektor szkół początkowych prowadził ważną, konferencyę z panną Rouzaire. Stał sie bardzo przyzwoity i bardzo rozsądny z nauczycielkami, od czasu, kiedy pewna młoda pomocnica byłaby go naraziła na wielkie nieprzyjemności, bo krzyczeć zaczęła jak błaźnica dlatego, że ją chciał pocałować. Panna Rouzaire, chociaż brzydka, podobno... nie krzyczała, czem się tłómaczyły doskonałe o niej świadectwa u władz, oraz zupełnie pewny awans, jaki ją oczekiwał. Stojąc we drzwiach ogródka, rozmawiała ze swadą, gestykulowała żywo, pokazując palcem na sąsiednią szkołę chłopców. Mauraisin słuchał jej uważnie i kiwał głową. Potem oboje weszli do ogrodu i drzwi zamknęły się za nimi łagodnie a dyskretnie. Widocznie opowiadała mu o zbrodni, o własnej swej roli, o odgłosach kroków i głosów, które, jak teraz mówiła, słyszała. Marek poczuł w sobie znowu dreszcz ranny, poczuł kształtowanie się głuchej zmowy mroków, co zbierały się jakby na burzę i czyniły powietrze coraz cięższem. Bo też inspektor szkół początkowych w szczególny sposób przychodził z pomocą zagrożonemu nauczycielowi: słuchał przedewszystkiem języka miejscowych zazdrości i nienawiści.
O drugiej znalazł się Marek na drodze Desirade, tuż przy Maillebois. Bongard posiadał tam drobną fermę, przy niej nieco ziemi, którą uprawiał sam z trudem, tyle tylko, aby, jak mówił, wystarczyło na chleb. Markowi udało się spotkać go właśnie, gdy wracał z wózkiem siana. Był to chłop tęgi, ryży, barczysty i silny, oczy miał okrągłe, twarz spokojną i niemą, golił się, ale brodę rzadko utrzymywał w porządku. Bongardowa przyprawiała jadło dla krowy. Była to wysoka, koścista i nieładna blondynka, z wyrazem statecznym, z czerwonemi, wydatnemi policzkami, o twarzy mocno piegowatej. Oboje patrzeli nieufnie na nieznanego przybysza, co wchodził w ich podwórze.
— Jestem nauczycielem z Jonville. Podobno synek wasz chodzi do szkoły gminnej w Maillebois?
Ferdynand, łobuz, rozbawiony na drodze, przybiegł spiesznie. Był to tęgi, dziewięcioletni chłopiec, jakby wyciosany sierpem, o nizkiem czole, nabrzmiałej twarzy. Za nim podążyła siedmioletnia siostrzyczka, Anielka, o twarzy również nalanej, ale żywszej, oczach bystrych, w których budziła się inteligencya, co chciała przebić twarde więzienie ciała. Usłyszała pytanie i zawołała krzykliwie:
— Ja chodzę do panny Rouzaire a Ferdynand do Simona.
Bongard oddał rzeczywiście swe dzieci do szkoły państwowej, najpierw dlatego, że to nic nie kosztowało a następnie, iż nie żył z księżmi, wiedziony poprostu instynktem, bez żadnej innej racyi. Sam nie wypełniał praktyk religijnych, Bongardowa zaś, jeżeli chodziła do kościoła, to raczej z przyzwyczajenia i dla rozrywki. Nie miał żadnego wykształcenia, umiał zaledwie czytać i pisać; w żonie zaś swojej, jeszcze bardziej ciemnej, szacował hart bydlęcia roboczego, które pracowało od rana do wieczora bez skargi. To też nie zajmował się wcale postępami swych dzieci. Pracowity Ferdynand męczył się nadmiernie, nie mogąc wbić sobie do głowy niczego; zawzięta zaś Anielka zamęczała się jeszcze więcej, aż stała się znośną uczennicą. Nasuwali oboje myśl o pierwotnej, dopiero co ulepionej z mułu materyi ludzkiej, w której długi, bolesny wysiłek budzi inteligencyę.
— Jestem przyjacielem pana Simona — zaczął znowu Marek — i przychodzę od niego w sprawie tego co zaszło. Czyście słyszeli o tej zbrodni?
Słyszeli o niej, oczywiście. Oblicza ich, już przedtem niespokojne, zamknęły się jeszcze więcej; nie wyrażały już ani uczuć, ani myśli. Bo i pocóż przychodzą badać ich w taki sposób? Przecież nikogo nie obchodzą ich poglądy. Zresztą, trzeba być rozważnym w podobnych historyach, gdzie często jeden wyraz niepotrzebny wystarcza, aby skazać człowieka na śmierć.
— W takim razie — ciągnął Marek dalej chciałbym wiedzieć, czy wasz chłopiec widział w samej klasie wzór pisma, podobny do tego.
Napisał starannie na skrawku papieru wyrazy: „kochajcie się wzajem“, napisał piękną grubą kursywą. Gdy skończył wyjaśnienie, pokazał papier Ferdynandowi a ten patrzał głupowato, nie mogąc sobie pomieścić pytania w tępej mózgownicy.
— Popatrz dobrze, mój kochanku, czy widziałeś podobny wzór w szkole?
Zanim się dzieciak zdecydował, Bongard wtrącił przezornie:
— Ależ dzieciak nie wie. Skądże ma wiedzieć?
Bongardowa zaś, jako wierny cień męża, powtórzyła:
— A juści, że dziecko to przecież nigdy wiedzieć nie może.
Nie słuchając tych uwag, Marek nalegał dalej, podał wzór pisma Ferdynandowi, aż chłopiec, bojąc się kary, wybąkał:
— Nie, panie, nie widziałem.
Podniósł głowę i spotkał się z oczyma ojca, tak twardo utkwionemi w jego oczy, że bełkocąc dodał spiesznie:
— Może zresztą widziałem. Nie wiem.
I ani rusz dalej. Marek nie mógł wydobyć z niego żadnej sensownej odpowiedzi a rodzice raz potwierdzali, to znowu przeczyli, stosownie do tego, jak im własny dyktował interes. Bongard miał przezorny zwyczaj kiwania głową, schlebiając w ten sposób wszelkim zdaniom, aby się nie narazić. Ano, juści, że to straszna zbrodnia i jeżeli złapią mordercę, słusznie zrobią, ścinając mu głowę. Każdy robi, co do niego należy; żandarmi także znają swe rzemiosło; łajdaków nie braknie na świecie, księża mają dobre strony, ale przecież wolno każdemu robić podług swoich myśli. I Marek musiał na tem poprzestać; odszedł, ścigany ciekawem wejrzeniem dzieci. Zdaleka dochodził go przenikliwy głos Anielki, która teraz, gdy gość już nie słyszał, paplała zawzięcie z bratem.
Wracając do Maillebois, Marek rozmyślał smutnie. Stanął wobec grubej warstwy ciemnoty, wobec ogromnej masy ślepej i głuchej, śpiącej głębokim snem ziemi. Po za Bongardami te wioski żyły uporczywem życiem roślinnem — niełatwe do zbudzenia. Trzeba było cały lud wychować, aby go uczynić wrażliwym na prawdę i sprawiedliwość. Ale jakiż to trud olbrzymi, Jakże go wyciągnąć z mułu, w którym grzęznął? Ile pokoleń przejdzie jeszcze, zanim się wydobdzie z ciemnoty całe plemię! Dziś ogromna jeszcze większość organizmu społecznego pozostaje w dzieciństwie, w stanie pierwotnej bezmyślności. Bongard, to przecież materya pierwotna, niezdolna do uczucia sprawiedliwości, bo nic nie wie i o niczem wiedzieć nie chce.
Skręcił na lewo a minąwszy główną ulicę, wszedł w ubogą dzielnicę Maillebois. Liczne fabryki zanieczyszczały tam wodę w rzece Verpilie, całe tłumy robotników zamieszkiwały brudne domostwa, położone w ciasnych uliczkach. Przy ulicy Plaisir mieszkał mularz Doloir. Zajmował cztery spore izby na pierwszem piętrze, nad szynkiem. Niedokładnie poinformowany, Marek rozpoczął poszukiwania. Napotkał gromadę robotników mularskich, pracujących przy poblizkiej budowie. Wstąpili na kieliszek i gwałtownie rozprawiali o zbrodni.
— Mówię ci, że żyd zdolny do wszystkiego — wołał wysoki blondyn. — Gdy byłem w wojsku, mieliśmy żyda, który kradł. Zrobili go jednak kapralom, bo żyd ze wszystkiego się wykręci.
Inny malarz, szczupły brunet, wzruszył ramionami.
— Masz racyę, żydzi nie wiele warci, ale i księża nie lepsi.
— Jużci, że są księża gałgany — odparł pierwszy — ale są i porządni. A zresztą księża to zawsze Francuzi a żydzi, parszywcy, dwa razy już sprzedali Francyę cudzoziemcom.
Na pytanie zachwianego nieco kolegi, czy wyczytał to w „Le Petit Beaumontais“:
— Ale! — odrzekł — ja tam sobie głowy nad gazetami nie łamię. Mówili mi koledzy, wszystkim to przecież wiadomo.
Przekonani mularze zamilkli, wychylając powoli kieliszki Wychodzili właśnie z szynku, gdy Marek zbliżył się i zapytał blondyna o adres mularza Doloira. Robotnik zaczął się śmiać.
— Doloir — to ja, proszę pana. Mieszkam tutaj: widzi pan te trzy okna, to moje.
Tęgi chłop o postawie nieco wojskowej, rozbawiony był przygodą. Błyskał białemi zębami z pod jasnych, obfitych wąsów a błękitne, poczciwe oczy śmiały się wśród czerstwej twarzy.
— A co? Dobrze pan trafił. Czego pan sobie życzy odemnie?
Marek poczuł do niego sympatyę, pomimo szkaradnych słów, usłyszanych przed chwilą. Doloir, pracujący od wielu lat u mera Darrasa, był dobrym robotnikiem a chociaż zdarzało mu się czasem wypić trochę za wiele, zarobek święcie oddawał żonie. Wyrzekał wprawdzie na patronów, nazywał ich podłą szajką, uważając się, niezbyt świadomie, za socyalistę. Ale miał szacunek dla Darrasa, który zarabiał dużo a starał się być koleżeńskim wobec swych robotników. Tylko owe trzy lata pobytu w koszarach zostawiły na nim niezatarte piętno. Opuszczając służbę, szalenie się cieszył z wolności, przeklinał wstrętne rzemiosło, w którem przestaje się być człowiekiem. Potem jednak ciągle przeżywał myślą te trzy lata, codzień odnajdywał jakieś wspomnienie. Ręka, jakby znieprawiona przez karabin, męczyła się kielnią, wziął się do pracy niedbale, bez energii, bo przywykł, po za ćwiczeniami, do długich godzin próżniactwa. Nie był już tym doskonałym robotnikiem, co dawniej. Ciągle marzył o sprawach wojskowych, rozprawiał o nich przy każdej sposobności, bez ładu zresztą i bez znajomości rzeczy. Nie wiedział i nie czytał nic, mocny tylko i uparty w kwestyi patryotyzmu, który, według niego, polegał na tem, aby nie pozwolić żydom wydać Francyę na łup cudzoziemców.
— Macie dwoje dzieci w szkole gminnej — rzekł Marek. — Przychodzę od nauczyciela Simona, mego przyjaciela, prosić was o pewne wyjaśnienie... Ale widzę, że nie jesteście przyjacielem żydów.

Doloir roześmiał się znowu.
— Prawda, że pan Simon jest żydem, ale dotychczas miałem go za porządnego człowieka... O co panu chodzi?
A gdy się dowiedział, że chodziło poprostu o to, by pokazać dzieciom wzór pisma i zapytać, czy widziały podobny w szkole, zawołał:
— Nic łatwiejszego, jeżeli to panu potrzebne... Proszę wejść ze mną na chwilę, dzieci muszą być na górze.
Drzwi otworzyła pani Doloir. Mała, tęga brunetka, o wyrazie twarzy poważnym i upartym, czoło miała nizkie, szczękę wydatną, oczy szczere. W dwudziestym roku była już matką trojga dzieci a oczekiwała czwartego. Chociaż była w ostatnich miesiącach ciąży, wstawała rano najwcześniej ze wszystkich, kładła się spać ostatnia, ciągle porządkowała, ogromnie była pracowita i oszczędna. Przy trzeciem dziecku porzuciła szwalnię i zajmowała się tylko gospodarstwem, ale darmo chleba nie jadła.
— Ten pan jest przyjacielem nauczyciela i chce pomówić z dziećmi — wyjaśnił Doloir.
Marek wszedł do małej, czystej jadalni. Na lewo widać było kuchnię, naprzeciwko zaś — pokoje rodziców i dzieci.
— August! Karol! — zawołał ojciec.
Chłopcy nadbiegli. Jeden miał osiem, drugi sześć lat. Za nimi podążyła siostra, czteroletnia Łucya. Ładne, zdrowe dzieciaki przedstawiały mieszaninę podobieństwa do obojga rodziców. Młodszy drobniejszy był i sprytniejszy od starszego, dziewczynka — ładna blondyneczka o słodkim uśmiechu.
Gdy Marek pokazał chłopcom wzór pisma i zaczął ich wypytywać, pani Doloirowa, milcząca dotychczas, ciężka, ale zawsze czujna, stojąc oparta o krzesło, wtrąciła szybko:
— Przepraszam pana, ale nie życzę sobie, aby dzieci odpowiadały.
Powiedziała grzecznie, bez uniesienia, z miną dobrej matki, spełniającej obowiązek.
— Dlaczego? — spytał ze zdziwieniem Marek.
— Bo, proszę pana, nie potrzebujemy wdawać się w sprawę, która może się źle skończyć. Mam jej pełne uszy od wczoraj i poprostu nie chcę się w to mieszać.
A gdy Marek nastawał, broniąc Simona, odparła:
— Nie zarzucam nic panu Simonowi, dzieci nigdy nie skarżyły się na niego. Jeżeli go obwiniają, niech się sam broni — to jego sprawa. Zawsze odradzałam mężowi zajmowanie się polityką. Gdyby mnie chciał słuchać, trzymałby język za zębami, wziął się do kielni, nie zajmował się żydami i księżmi. Bo to wszystko, w gruncie rzeczy, tylko polityka.
Doloirowa nie bywała nigdy w kościele, chociaż kazała chrzcić dzieci i zdecydowana była posłać je do pierwszej komunii. Tak trzeba było zrobić. Instynktownie była zachowawczą, przyjmującą istniejący porządek, zgadzając się ze swem ciasnem życiem, w obawie przed katastrofami, któreby urwały chleba rodzinie. Z twardym uporem dodała:
— Nie chcemy się narażać.
Był to argument tak ważny, że sam Doloir skłonił głowę. Zazwyczaj, choć dał się powodować żonie, nie lubił, aby okazywała swą władzę wobec ludzi. Tym razem jednak ustąpił.
— Nie zastanowiłem się, proszę pana — tłómaczył. — Ma słuszność żona. Takie jak my biedaki najlepiej robią, siedząc cicho. W wojsku był jeden, co wiedział różne historye o kapitanie. Wysiedział się też w kozie, wysiedział!
Marek także musiał ustąpić; zrzekł się tedy dochodzenia, mówiąc:
— Chciałem się zapytać chłopców o to, o co sąd ich może zapyta. Wtedy będą musieli odpowiedzieć.
— Dobrze — odezwała się znów Doloirowa spokojnie. — Niech ich sąd zapyta; zobaczymy, co się zrobi. Może odpowiedzą, może nie odpowiedzą; dzieci są moje, więc to do mnie należy.
Marek skłonił się i wyszedł razem z Doloirem, który się spieszył do roboty Na ulicy mularz tłómaczył się prawie: z żoną nie łatwo, ale kiedy ma racyę, to ma racyę, trudno!
Gdy Marek pozostał sam, czuł się zniechęconym. Wahał się, czy pójść do Savina, drobnego urzędnika. U Doloirów nie było już tej grubej ciemnoty, jaką napotkał u Bongardów. Stali o stopień wyżej, zaczynali się polerować a chociaż nie mieli wykształcenia, ocierali się o inne klasy społeczne, znali więc lepiej życie. Ale jakiż niepewny jeszcze brzask, jakie błądzenie poomacku wśród bezmyślnego egoizmu! W jakim zresztą, okropnym błędzie trzymał biedaków brak wzajemnej spójni. Nie byli szczęśliwymi, bo nie pojmowali warunków życia obywatelskiego, nie rozumieli, że szczęście innych jest nieodzownem dla ich własnego szczęścia. I Marek rozmyślał o tym domu ludzkim, gdzie od wieków usiłują trzymać drzwi i okna szczelnie zamknięte, kiedy przeciwnie, trzeba byłoby otworzyć je naoścież, aby wpuścić fale świeżego, wolnego powietrza, ciepła i światła.
Wyszedł tymczasem z ulicy Plaisir i skręcił na ulicę Fauche, gdzie mieszkali Savinowie. Zawstydził się swego zniechęcenia. Wszedł i znalazł się wobec pani Savinowej, która przybiegł na odgłos dzwonka.
— Mój mąż? Jest właśnie w domu, bo miał trochę gorączki zrana i nie mógł pójść do biura. Niech pan pozwoli.
Pani Savinowa była bardzo powolną. Subtelna, wesoła brunetka, z przyjemnym uśmiechem na ustach, wyglądała pomimo dwudziestu ośmiu lat tak młodo, jakby była starszą siostrą swych dzieci. Najprzód miała córkę, Hortensyę, potem dwóch bliźniaków, Achillesa i Filipa a nakoniec przybył jej jeszcze jeden chłopak, Julian, którego właśnie karmiła. Mówiono, że mąż był strasznie zazdrosny, podejrzewał ją, szpiegował, ciągle niespokojny, bez żadnego zresztą, powodu. Była niegdyś biedną sierotą, z zawodu robotnicą wianków paciorkowych. Savin zaślubił ją dla jej piękności, gdy po śmierci ciotki pozostała sama na świecie. Była mu wdzięczną i prowadziła się uczciwie, jak dobra żona i dobra matka.
W chwili, gdy miała wprowadzić Marka, zakłopotała się nagle. Zlękła się zapewne niezadowolenia męża, wciąż gotowego do kłótni, nieznośnego w pożyciu, chociaż zgodnie i z wdziękiem ulegała zawsze, aby mieć spokój w domu.
— Kogo mam oznajmić?
Marek wymienił nazwisko i powód przybycia. Wsunęła się zgrabnie w otwarte drzwi. Oczekując, rozglądał się Marek po mieszkaniu. Składało się z pięciu pokojów, zajmujących całe piętro. Jako drobny urzędnik skarbowy, ekspedytor u poborcy, Savin musiał dbać o pozory, o pewien zewnętrzny zbytek. Żona nosiła kapelusz, on zaś ukazywał się zawsze w tużurku. Tem przykrzejszym był niedostatek, ukryty po za tą złudną wystawnością. Savin zgorzkniał niezmiernie, że mając lat trzydzieści jeden, czuł się przykutym do marnego miejsca, bez nadziei awansu, skazany na bezmyślną pracę zwierzęcia roboczego, z płacą tak lichą, że zaledwie chroniła od głodowej śmierci. Słabego zdrowia, skwaszony, wciąż był zirytowany; pokorny i wściekły zarazem, szarpał się w złości i strachu, by nie utracić łaski przełożonych. W biurze płaszczył się i poniżał, w domu terroryzował żonę wybuchami gniewu i kaprysami chorego dziecka. Znosiła wszystko z łagodnym uśmiechem i, mimo zajęcia około gospodarstwa i dzieci, znajdowała jeszcze czas robienie kwiatów paciorkowych do sklepu w Beaumont. Z tej pracy delikatnej a dobrze płatnej można było sprawić niektóre wygody w domu. Ale mieszczańska duma męża nie pozwalała na to, aby mówiono, że żona musi zarabiać, to też pracowała i odwoziła zamówienia ukradkiem.
Przez chwilę do uszu Marka dochodził ostry, gniewny głos. Potem nastąpił cichy szept i milczenie. Pani Savinowa ukazała się we drzwiach.
— Niech pan będzie łaskaw wejść.
Savin zaledwie się uniósł na fotelu, do którego przykuła go gorączka. Fatygować się dla jakiegoś tam nauczyciela wiejskiego! Zawiędły, łysy, z twarzą szarawą, o rysach cienkich i zmęczonych, miał oczy wyblakłe i bardzo rzadką, żółtawą brodę. W domu dodzierał stare tużurki. Chustka kolorowa na szyi dawała mu w tej chwili wygląd schorowanego i zaniedbanego staruszka.
— Mówi mi żona, że przychodzi pan z powodu tej ohydnej historyi, w której nauczyciel Simon, ma być podobno skompromitowany. Przyznani się, ze miałem zamiar nie przyjąć pana...
Przerwał nagle. Spostrzegł na stole paciorkowe kwiaty, które żona robiła przy zamkniętych drzwiach, podczas, gdy on czytał „Le Petit Beaumontais“. Rzucił jej straszne wejrzenie. Zrozumiała i pospieszyła zakryć robotę dziennikiem, rzuconym od niechcenia.
— Niech mnie pan jednak nie bierze za wstecznika. Jestem republikaninem, bardzo nawet postępowym i nie ukrywam tego wcale. Władza moja wie o tem dobrze. Kiedy się służy republice, prosta przecież uczciwość wymaga, aby być republikaninem. Jestem za rządem zawsze i we wszystkiemu Zmuszony słuchać grzecznie, Marek poprzestał na kiwnięciu głową.
— W kwestyi religii myślę poprostu, że księża powinni siedzieć spokojnie, Jestem tak samo antiklerykalnym, jak jestem republikaninem. Spieszę jednak dodać, że, podług mnie, potrzebną jest religia dla dzieci i dla kobiet, a dopóki religia katolicka będzie panująca, toć u pana Boga, taka ona dobra, jak każda inna!... Więc też przekonałem obecną tu żonę moją, że należy i wypada, aby kobieta w jej wieku i położeniu spełniała obowiązki religijne, aby okazywała ludziom, że ma zasady i moralność. Chodzi ona do Kapucynów.
Pani Savinowa słuchała zawstydzona, rumieniąc się i spuszczając oczy. Bo kwestya praktyk religijnych przez długi czas była powodem niezgody w małżeństwie. Delikatność uczuć kobiety, jej prawe i łagodne serce opierało się przymusowi. Mąż, do szaleństwa zazdrosny, prześladował ją za to, co nazywał zdradą myślową, widział jedynie w spowiedzi i komunii wyborny hamulec moralny do zatrzymania kobiety na drodze upadku. Musiała wreszcie ustąpić, przyjąć wybranego przez męża spowiednika, ojca Teodozego, w którym czuła gwałciciela. To też urażona, zawstydzona, zarumieniona, wzruszyła ramionami, ulegając, jak zawsze, dla spokoju domowego...
— Co zaś do dzieci, środki nie pozwalają mi posyłać moich bliźniaków do kolegium; zresztą, jako urzędnik i republikanin, umieściłem ich w szkole rządowej. Córka, Hortensya, również chodzi do szkoły panny Rouzaire; ale w głębi ducha rad jestem, że osoba ta ma uczucia religijne, że bywa z dziećmi w kościele, byłbym niezadowolony, gdyby było inaczej... Chłopcy jakoś zawsze sobie dadzą radę. A jednak, gdybym nie zależał od przełożonych, czy sądzisz pan, że nie rozsądniej byłoby umieścić ich w szkole braciszków?... W przyszłości byliby protegowani, dostaliby miejsca i poparcie a tak, będą wegetowali, jak ja dziś wegetuję.
Wybuchnął goryczą, ale po chwili zniżył głos, przerażony:
— Widzi pan, księża są bardzo potężni, lepiej byłoby z nimi trzymać.
Marek uczuł litość; tak bardzo ta istota nędzna, drżąca, pełna miernoty i głupstwa, wydala mu się godną pożałowania. Wstał, przewidując jak się zakończy7 cała gadanina.
— A więc, co się tyczy zapytania, które chciałem zadać dzieciom pana?...
— Dzieci niema w domu — odpowiedział Savin — sąsiadka zabrała je na przechadzkę... Ale gdyby były obecne, czy miałbym pozwolić im, aby panu odpowiedziały? Niech pan sam osądzi. Urzędnik w żadnym wypadku nie może stawać po jakiejś stronie. Dość mam przykrości w biurze, nie potrzebuję narażać się na odpowiedzialność z powodu tej obrzydliwej sprawy.
A gdy Marek żegnał go, spiesznie dodał:
— Chociaż żydzi obłupiają naszą biedną Francyę, nie mam nic do zarzucenia panu Simonowi, chyba to, że nie powinno się dawać miejsca nauczyciela żydowi. Mam nadzieję, że „Petit Beaumontais“ przeprowadzi kampanię w tej kwestyi... Wolność i sprawiedliwość dla wszystkich — tak, to życzenie każdego dobrego republikanina... Ale, proszę pana, ojczyzna przedewszystkiem, zwłaszcza gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie.
Milcząca ciągle pani Savinowa odprowadziła Marka do drzwi. Miała minę niewolnicy, która się czuje wyższą od swego okrutnego pana, więc, zawstydzona, uśmiechała się tylko czarująco.
Wychodząc na ulicę, spotkał Marek na dole przed schodami, dzieci, wracające w towarzystwie sąsiadki. Dziewięcioletnia Hortensya wyglądała na osóbkę ładną i zalotną, o wejrzeniu zdradnem i sprytnem, o ile nie nadawała mu wyrazu fałszywej pobożności, wyuczonej u panny Rouzaire. Ale bliźniaki, Achilles i Filip, zajęli go więcej; obaj szczupli i mizerni, chorowici, jak ojciec, wskutek upartej anemii, rozwijali się zwolna. Popchnęli siostrę na schodach tak, że o mało nie upadla. A gdy otworzyli drzwi na górze, słychać było przeraźliwe krzyki najmłodszego chłopca, Juliana, który się obudził i zabierał się do ssania matki.
Na ulicy Marek spostrzegł, że mówi sam do siebie. Ma teraz całą skalę: na jednym krańcu ciemny chłop, na drugim głupi, zahukany urzędniczek a wpośrodku zidyociały robotnik, zgniły owoc koszar i najmu. Im dalej w górę, tem ciaśniejszy egoizm i podlejsze tchórzostwo. W e wszystkich „warstwach gruba ciemnota a niedostateczne wykształcenie, pozbawione metody i podstaw poważnej nauki, zda się, zatruwa tylko inteligencyę, znieprawiając ją w sposób zatrważający. Wykształcenie? — dobrze! ale niechże będzie zupełnem, wolnem od fałszu i kłamstwa, takiem, co rwie pęta, dając poznać całą prawdę! Rozważając ciasny zakres posłannictwa, którego się podjął z zapałem dla ratowania kolegi, zadrżał Marek przed otchłanią ciemnoty, fałszu i złości, co się przed nim otwarła. Niepokój jego wzrastał. Jakieżby ohydne było bankructwo, gdyby kiedyś potrzebowano tych ludzi do dzieła prawdy i sprawiedliwości! A ludzie ci, to przecież Francya cała, ogromny, ciężki, bezwładny tłum, wielu zapewne zacnych ludzi, ale większość — masa ołowiana, przykuwająca naród cały do ziemi, niezdolna do życia lepszego, do wolności, sprawiedliwości i szczęścia, bo bezmyślna i zatruta.
Kierując się zwolna ku szkole, aby opowiedzieć Simonowi o smutnym rezultacie swych starań, przypomniał sobie Marek, że nie był jeszcze u pań Milhomme, w sklepie materyałów piśmiennych przy ulicy Courte. Chociaż, i tąm nie spodziewał się niczego lepszego, postanowił wypełnić swe zadanie do końca.
Milhomme’owie byli to dwaj bracia, rodem z Maillebois. Starszy, Edward, odziedziczył po wuju sklepik z papierem, z którego żył skromnie wraz z żoną; posiadał mało wymagań i był wielkim domatorem. Młodszy zaś, Aleksander, ruchliwy i ambitny, szukał fortuny, jeżdżąc po prowincyi jako komiwojażer. Śmierć zabrała obu: starszy pierwszy zginął tragicznym zgonem, spadłszy ze schodów do piwnicy; młodszy zmarł w sześć miesięcy potem, na przeciwnym krańcu Francyi, z gwałtownego zapalenia płuc. Obie kobiety owdowiały; jedna posiadała drobny sklepik, druga — dwadzieścia tysięcy franków, pierwszy zadatek spodziewanego majątku. Pani Edwardowa, kobieta stanowcza i zręczna, namówiła bratowę, panią Aleksandrowę, aby z nią weszła do spółki; przedstawiła jej, że gdy się włoży w handel dwadzieścia tysięcy franków, można będzie, oprócz papieru, trzymać również klasyków i materyały szkolne. Każda z nich miała syna i odtąd obie „panie Milhomme“, jak je nazywano — pani Edwardowa z synem Wiktorem i pani Aleksandrowa z małym Schastyanem żyły razem, związane wspólnym interesem, pomimo przeciwieństwa charakterów.
Pani Edwardowa odprawiała wszelkie praktyki religijne, nie dlatego, żeby miała silną, wiarę, dbając przedewszystkiem o pomyślność handlu, nie chciała sobie narazić swej pobożnej klienteli. Pani Aleksandrowa przeciwnie, mając męża hulakę i atesza, stała się wolnomyślną, porzuciła kościół i nie chciała doń wracać. Z tej różnicy zasad skorzystała bardzo dowcipnie mądra dyplomatka, pani Edwardowa. Klientela ich wzrosła; sklep, położony szczęśliwie pomiędzy szkołą braciszków i rządową, posiadał książki klasyczne, wzory, obrazki, kajety, pióra i ołówki, słowem wszystko, czego o szkoły potrzebować mogły. To też postanowiły pozostać każda przy swoim sposobie myślenia i postępowania, jedna zajmowała się księżmi, druga wolnomyślnymi, tak, aby zadowolnić obie partye. I aby nadać sprawie sankcyę publiczną i uczynić ją powszechnie wiadomą, Sebastyana oddano do szkoły rządowej, do żyda Simona a Wiktor pozostał u braciszków. Tak urządzona i prowadzona z wyższą zręcznością spółka — szła bardzo pomyślnie; panie Milhomme miały najliczniejszą klientelę w Meilebois.
Marek zatrzymał się chwilę na ulicy Comte, liczącej dwa domy tylko: sklep z materyałami piśmiennemi i plebanię — i przyglądał się temu sklepowi. W oknach obrazki święte widniały tam obok tablic szkolnych, wysławiających republikę a pisma ilustrowane, wiszące na sznurkach, zasłaniały drzwi. Już miał wejść, gdy na progu ukazała się pani Aleksandrowa, wysoka blondyna, o łagodnym wyrazie twarzy, zwiędłej, choć miała lat trzydzieści, lecz rozjaśnionej lekkim uśmiechem. Tulił się do niej jej ukochany Sebastyanek, siedmioletnie dziecko, ładny, łagodny, jak ona, blondynek, o niebieskich oczach, zgrabnym nosie i uśmiechniętych ustach.
Znała Marka, sama więc zaczęła z nim mówić o strasznej zbrodni, której widmo ją prześladowało.
— Ach, co za historya, panie Froment! Jak pomyślę, że to się stało tuż koło nas! Biedny Zefirynek, widywałam go ciągle jak chodził do szkoły i wracał; często też zabiegał do nas po kajety i pióra!... Spać nie mogę, odkąd widziałam, prawie najpierwsza, jego ciało.
Mówiła potem ze współczuciem o Simonie o jego zmartwieniu. Uważała go za bardzo dobrego i uczciwego, gdyż zajmował się wyjątkowo jej Sebastyankiem, jako inteligentnym i posłusznym uczniem. Nie uwierzy nigdy, aby był zdolnym do tak okropnego czynu. Wzór pisma, o którym tyle mówiono, nie dowodzi niczego, nawet, gdyby znaleziono podobny w szkole.
— Sprzedajemy wzory, panie Froment, więc szukałam wśród tych, jakie mamy na składzie... Na żadnym, coprawda, nie było słów: „Kochajcie się wzajemnie“.
W tej chwili Sebastyan, który słuchał uważnie, podniósł głowę:
— A ja widziałem taki wzór, Wiktor przyniósł od braciszków, tak samo było napisane.
Matka stanęła zdumiona.
— Co takiego? Przecież nigdy mi o tem nie mówiłeś!
— A nie, bo mama się nie pytała. Zresztą, Wiktor nie pozwolił mi mówić, bo nie wolno wynosić wzorów.
— Więc gdzie on jest?
— Nie wiem, Wiktor gdzieś schował, żeby się nie gniewali na niego.
Marek słuchał, silnie uradowany, z błogą nadzieją w sercu. Czyż przemówi nareszcie prawda przez usta tego dziecka? Może to będzie slaby promyk, co rozszerzy i zabłyśnie oślepiającem światłem. I zadawał właśnie jasne i dokładne pytania Sebastyanowi, gdy nadeszła z Wiktorem pani Edwardowa, która, pod pozorem dostawy szkolnej, chodziła w odwiedziny do brata Fulgentego. Wyższa jeszcze od bratowej, pani Edwardowa była brunetką a o wyglądzie męzkim, z szeroką twarzą, mówiła głośno, z gestami szorstkimi. Dobra w gruncie i na swój sposób uczciwa, nie skrzywdziłaby ani na grosz swojej spólniczki, nie ciążyła na niej swoją wolą. Ona była mężczyzną w tym domu, druga zaś miała na obronę tylko silę bezwładności, słodycz, która po tygodniach i miesiącach działania dawała jej czasem zwycięztwo. Dziewięcioletni Wiktor był dużym, silnym chłopcem; czarna jego głowa, twarz o grubych rysach, przedstawiała silny kontrast z Sebastyanem.
Gdy powiedziano o co chodzi, pani Edwardowa spojrzała srogo na syna.
— Jakto, wzór? Ukradłeś u braciszków wzór i przyniosłeś do domu?
Wiktor rzucił Sebastyanowi wejrzenie pełne złości i rozpaczy.
— Nie, mamo!
— Tak, mój paniczu! Przecież twój kuzyn go widział a on nie ma zwyczaju kłamać.
Chłopiec nie odpowiadał, spoglądając na kuzyna groźnie. A ten zmieszał się, gdyż uwielbiał silnego towarzysza zabaw, wobec którego chętnie odgrywał rolę zwyciężonego i pobitego nieprzyjaciela, gdy bawili się w wojnę. Pod dowództwem starszego wyprawiali nieskończone harce po całym domu, do których młodszy, łagodny i delikatny, dawał się wciągnąć, przestraszony i zachwycony jednocześnie.
— Nie ukradł, oczywiście — zauważyła pobłażliwie pani Aleksandrowa. Zabrał może przez nieuwagę.
Chcąc wybłagać przebaczenie kuzyna, Sebastyan pospieszył potwierdzić.
— Ma się rozumieć, przecież ja nie powiedziałem, że on ukradł wzór.
Tymczasem pani Edwardowa, uspokojona, nie domagała się już tak gwałtownie odpowiedzi, wobec upartego milczenia Wiktora. Zastanowiła się zapewne, że nieostrożnem było rozbierać tę sprawę w obecności obcego człowieka, nie obliczywszy wszelkich ważnych następstw, jakie ztą mogą wyniknąć. Zrozumiała, że popierając jedną ze stron narażała sobie szkołę braciszków, lub rządową stracić mogła jedną lub drugą klientelę, więc rzuciwszy pani Ąleksandrowej wejrzenie rozkazujące, rzekła do syna:
— Dobrze, proszę iść do domu, załatwimy się potem. Zastanów się a jeżeli nie powiesz mi szczerej prawdy, będziesz miał ze mną do czyniema.
A zwracając się ku Markowi, dodała.
— Powiemy panu później a może pan być pewien, że wyzna wszystko, jeżeli nie zechce dostać chłosty, którą długo popamięta.
Marek nie mógł nastawać, jakkolwiek bardzo pragnął dowiedzieć się natychmiast prawdy, aby ją zanieść Simonowi na pociechę. Nie wątpił już teraz o stanowczym fakcie, o zwycięzkim dowodzie, który przypadek wydał mu w ręce, to też pospieszył opowiedzieć przyjacielowi, jak spędził popołudnie, jakich niepowodzeń doznał kolejno u Bongardów, Doloirów i Savinów a nakoniec, jakie niespodziane odkrycie zrobił u pań Milhomme. Simon słuchał spokojnie, nie wyrażając spodziewanej przez Marka radości. Więc takie wzory były u braciszków? Nie dziwiło go to wcale. Po cóż zresztą miałby się dręczyć, skoro był niewinny.
— Dziękuję ci, mój drogi, — dodał — za trud, jaki sobie zadajesz. Pojmuję całą doniosłość świadectwa tego dziecka. Ale nie mogę żadną miarą przypuścić, aby los mój zależał od gadaniny ludzkiej, skoro jestem bez winy. Dla mnie to przecież jasne jak słońce.
Marek, rozweselony roześmiał się serdecznie. Podzielał teraz jego ufność. Po krótkiej rozmowie wyszedł, ale wrócił zaraz i zapytał:
— A cóż piękny Mauraisin, był u ciebie nareszcie?
— Nie jeszcze.
— No, bo chciał przedtem wymacać opinię całego Maillebois. Dziś rano widziałem go z ojcem Crabotem, potem z panną Rouzaire. Zdaje mi się także, że spostrzegłem go dwa razy po południu: raz chyłkiem sunął w uliczkę Kapucynów, to znów wchodził do mera... Nabiera języka, aby potem nie żałować, że nie stanął po stronie silniejszych.
Spokojny dotychczas Simon drgnął lekko, bo był nieśmiały z usposobienia, czuł zawsze szacunek i obawę przed przełożonymi. W całej katastrofie troszczył się o to tylko, że wywoła ona gruby skandal, który może go pozbawić miejsca lub przynajmniej ściągnąć naganę. Miał to wyznać Markowi, kiedy właśnie nadszedł Mauraisin, zimny i zmarszczony. Zdecydował się nareszcie.
— Tak, panie Simon, przyjechałem z powodu tej okropnej historyi. Rozpaczliwy cios ula szkoły, dla was wszystkich, a nawet dla nas. Bardzo, bardzo ważna sprawa.
Kusy inspektor prostował się, wymawiając wyrazy ze wzmagającą się surowością. Podał obojętnie rękę Markowi, bo wiedział, że jest ulubieńcem inspektora akademii, Le Barazera. Spoglądał nań jednak zukosa, z po za nieśmiertelnych binokli, jakby zachęcając go do odejścia. Marek nie mógł zostać dłużej, choć przykro mu było opuszczać Simona, blednącego wobec człowieka, od którego zależał. Poszedł wreszcie do domu pod nowem wrążeniem niełaski Mauraisina, w którym przeczuwał zdrajcę.
Wieczór upłynął spokojnie. Ani pani Duparque, ani pani Berthereau nie mówiły o zbrodni i domostwo pogrążyło się w cichym śnie, jakby tragedya ulicy nie przeniknęła do wnętrza. Marek uważał też za stosowne nie wspominać jak ruchliwie spędził popołudnie. Tylko wieczorem, idąc na spoczynek, powiedział żonie, że jest zupełnie spokojnym o los Simona. Wiadomość ta ucieszyła Genowefę i rozmawiali długo w noc, bo nigdy nie bywali sami i nie mogli mówić swobodnie. Dopiero słodki sen łączył ich razem. Zrana, Marek z bolesnem zdziwieniem wyczytał w „Le Petit Beaumontais“ szkaradny artykuł przeciw Simonowi. Pamiętał sympatyczną wzmiankę z dnia poprzedniego, tak pochlebną dla nauczyciela; dość więc dnia jednego, aby nastąpił zwrot zupełny! Była tam dzika napaść na żyda; wyraźnie oskarżano go o popełnienie ohydnej zbrodni, nagromadzając z nadzwyczajną przewrotnością fałszywe przypuszczenia i wyjaśnienia. Co się stało, jaki tu przemożny wpływ podziałał, zkąd pochodził ten zatruty artykuł, tak starannie wymierzony, aby potępić żyda wobec ludowej ciemnoty, zawsze kłamstw chciwej? Przewidywał, że taki melodramat, zbudowany z tajemniczych powikłań, z nadzwyczajnych nieprawdopodobieństw, przypominających bajki cudowne, stanie się z legendy rzeczywistością, a potem niezbitą prawdą, w którą ludzie uwierzą na zawsze. I znowu doznał wrażenia jakiejś podziemnej, głuchej roboty, dokonywanej od wczoraj przez tajemnicze siły, aby zgubić człowieka niewinnego a ocalić nieznanego winowajcę.
Nic jednak nowego nie zaszło jeszcze, sąd się nie ukazywał, tylko żandarmi stali na straży pokoju, w którym zaszła zbrodnia u gdzie leżało jeszcze biedne ciało, czekając pogrzebu. Sekcya, dokonana dnia poprzedniego, potwierdziła brutalne zniesławienie z ohydnemi szczegółami. Zefiryn skonał uduszony, okazywały to sine znaki dziesięciu palców na jego szyi. Pogrzeb naznaczono na ten dzień po południu i zrobiono przygotowania, aby nadać uroczystości charakter mściwego odwetu. Mówiono, że mają wystąpić władze, wszyscy koledzy zmarłego, oraz cała szkoła braciszków w komplecie.
Stroskany Marek znowu źle spędził ranek. Nie zachodził do Simona, zamierzając odwiedzić go wieczorem, po pogrzebie. Przechadzał się tylko po miasteczku, które dziś wyglądało, jakby nasycone zgrozą i uśpione w oczekiwaniu nowego widowiska. Uspokojony nieco, kończył śniadanie w gronie rodiny, bawiąc się szczebiotem wesołej Ludwini, kiedy Pelagia, wnosząc na deser piękne ciastko ze śliwkami, zawołała z niepowstrzymaną radością:
— Wie pani, aresztują tego zbójeckiego żyda... Nareszcie! Chwałaż ci, panie Boże!
Marek pobladł nagle i zapytał:
— Aresztują Simona? Kto wam mówił?
— Gadają w całej ulicy, proszę pana. Nasz rzeźnik poleciał zobaczyć.
Marek cisnął serwetę i wybiegł, nie ruszywszy ciasta. Staruszki skamieniały, oburzone tą nieprzyzwoitością. Nawet Genowefa była niezadowolona.
— Zwaryował — zauważyła sucho pani Duparque. — Uprzedzałam cię, moja droga. Niema prawdziwego szczęścia bez religii.
Na ulicy Marek spostrzegł istotnie jakiś ruch niezwykły. Wszyscy kupcy stali we drzwiach, ludzie biegli tam i napowrót, słychać było krzyki i hałas. Chcąc pospieszyć, skierował się przez ulicę Courte, gdy spostrzegł przed sklepem panie Milhomme z dziećmi, zaciekawione również wypadkami. Przypomniał sobie, że znajdzie tam świadectwo przychylne.
— Więc istotnie aresztują Simona?
— Tak, panie Froment — odparła pani Aleksandrowa łagodnie. — Dopieroco przechodził komisarz.
— A wie pan — odezwała się pani Edwardowa, patrząc mu bacznie w oczy i uprzedzając jego pytanie — przekonałam się, że tego niby wzoru pisma Wiktor nie miał nigdy w ręku. Wybadałam go i wiem, że nie kłamie.
Chłopiec podniósł głowę i patrząc bezczelnie, zawołał:
— Ma się rozumieć, że nie skłamałem.
Zdumiony, z sercem boleśnie ściśniętem, Marek zwrócił się do pani Aleksandrowej.
— Cóż więc mówił syn pani? Twierdził przecie, że widział ten wzór u kuzyna?
Zmieszana matka nie zaraz dała odpowiedź. Sebastyan wsunął się za nią, jakgdyby chciał skryć swe oczy a ona drżącą ręką gładziła mu włosy, zdawała się osłaniać go lękliwie przed niebezpieczeństwem.
— Zapewne, proszę pana, że widział; w każdym razie zdawało mu się, że widział, Ale teraz nie jest już bardzo pewny, boi się pomyłki.,. Niema więc o czem mówić.
Nie chcąc napierać na kobiety, Marek zwrócił się wprost do chłopca:
— Czy to istotna prawda, że nie widziałeś wzoru? Kłamstwo, moje dziecko, to najbrzydsza wada na świecie.
Sebastyan nie odpowiedział nic, tylko ukrywszy się głębiej w fałdy sukni matczynej, wybuchnął płaczem.
Widocznem było, że pani Edwardowa narzuciła swą wolę, jako dobra kupcowa, która nie chce stracić ani jednej, ani drugiej klienteli. Stała się niewzruszoną, jak skała. Raczyła jednak powiedzieć na usprawiedliwienie:
— Rozumie pan, panie Froment, my nie możemy oświadczać się przeciw komukolwiek, musimy być dobrze ze wszystkimi, z powodu naszego handlu... Tylko, trzeba przyznać, że wszystkie pozory są przeciw panu Simonowi. Ten pociąg, na który miał się spóźnić, bilet, porzucony na dworcu, sześć kilometrów powrotnej podróży pieszo, podczas której nie spotkał nikogo... A potem, proszę pana, panna Rouzaire wybornie słyszała hałas o dwadzieścia minut przed jedenastą, kiedy on dowodzi, że wrócił o godzinę później. Proszę mi także wytłómaczyć, dlaczego pan Mignot musiał się budzić około godziny ósmej, kiedy on zwykle wstaje tak wcześnie... Może się zresztą usprawiedliwi, miejmy nadzieję.
Mąrek powstrzymał jej mowę ruchem ręki. Przeraził się, bo recytowała artykuł, wyczytany w „Le Petit Beaumontais“. Objął wzrokiem obie kobiety: jedna bezmyślnie uparta, druga drżąca. Przejął go także dreszcz wobec ich nagłego kłamstwa, które mogło pociągnąć za sobą poważne skutki. Pobiegł szybko do Simona.
Przed drzwiami, strzeżonemi przez dwóch polcyantów, stał zamknięty powóz. Mimo surowego zakazu, zdołał Marek wejść do domu. Dwóch innych policyantów pilnowało Simona w sali szkolnej a komisarz policyi, który przyszedł z rozkazem aresztowania, podpisanym przez sędziego śledczego Daixa, odbywał szczegółową, rewizyę w całym domu, poszukując zapewne sławnego wzoru. Nie znajdywał jednak nic a gdy Marek pozwolił sobie zapytać jednego z policyantów, czy zrobiono podobne poszukiwania u braciszków, ten spojrzał na niego z wyrazem zdumienia: robić rewizyę u braciszków, po co? Zresztą Marek sam wzruszał ramionami nad swoją naiwnością. Gdyby nawet zrobiono poszukiwania u braciszków, toć przecie oddawna musieli wszystko popalić, zniszczyć. Hamował się, aby nie wybuchnąć oburzeniem; poczucie bezsilności w dowiedzeniu prawdy, napełniało go prawdziwą rozpaczą. Godzinę całą czekać musiał w przedpokoju, zanim komisarz skończył rewizyę. Nareszcie zobaczył na chwilę Simona, jak go wyprowadzali policyanci. Simonowa z dziećmi wyszła również. Rzuciła się z płaczem na szyję mężowi a poczciwy komisarz odwrócił się, udając, że ma coś do rozporządzenia.
Nastąpiła scena rozdzierająca.
Simon wybladły, złamany wobec takiej ruiny całej swojej karyery, usiłował pokazać wielki spokój.
— Nie martw się, droga. Przecież to tylko pomyłka, straszna pomyłka. Wszystko się napewno wyjaśni przy badaniu i niezadługo powrócę.
Ale ona, z twarzą błędną, zalaną łzami, łkała coraz gwałtowniej, podając mu do ucałowania dzieci, Józefa i Sarę.
— Drogie dzieci... Zajmuj się niemi, kochaj je, pielęgnuj dobrze do mego powrotu... Błagam cię, nie płacz, odbierasz mi całą odwagę.
Wyrwał się z jej objęć a gdy ujrzał Marka, oczy zajaśniały mu niezmierną radością. Żywo pochwycił wyciągniętą ku sobie rękę przyjaciela.
— O, dzięki ci, drogi kolego! Zawiadom zaraz mego brata, Dawida i zapewnij go, że jestem niewinny. Będzie szukał i znajdzie winowajcę. Jemu to powierzam honor mój i moich dzieci.
— Bądź spokojny — odpowiedział Marek, dławiony wzruszeniem — będę mu pomagał.
Przybycie komisarza położyło koniec pożegnaniom. Omdlewającą panią Simonowę musiano odprowadzić do pokoju a Simon wyszedł w towarzystwie dwóch policyantów. To, co wówczas nastąpiło, było potwornem. Pogrzeb Zefiryna naznaczono na godzinę trzecią, aresztowanie zaś zdecydowano na pierwszą, aby uniknąć przykrego zbiegu wypadków. Rewizya jednak przeciągnęła się tak długo, że nastąpiło spotkanie. Gdy Simon ukazał się na ganku, plac pełen już był ciekawych, którzy przyszli zobaczyć pogrzeb i okazać gorączkową, hałaśliwą litość. To też tłum ten, karmiony bajkami z „Le Petit Beaumontais“, wzburzony zgrozą zbrodni, wydał okrzyk na widok Simona, przeklętego żyda, który krwi niewinnej, uświęconej hostyą, używał do swoich czarów. Bo legenda stała się już niezbitą, przechodziła z ust do ust, bałamucąc szemrzącą groźnie tłuszczę.
— Śmierć! Śmierć zabójcy, śmierć bluźniercy!... Śmierć żydowi!
Zlodowaciały, blady i sztywny Simon, stanął na schodach i odpowiedział okrzykiem, który dotąd powtarzał ciągle, jak odgłos sumienia:
— Jestem niewinny! jestem niewinny!
Wtedy wybuchła wściekłość, wzniosła się burza obelg i tłum całą falą sunął, aby porwać nieszczęsnego, powalić go na ziemię i rozszarpać.
— Śmierć, śmierć żydowi!
Policyanci szybko wepchnęli Simona do powozu i woźnica ruszył galopem, on zaś bezustanku, starając się zagłuszyć burzę, wołał:
— Jestem niewinny! Jestem niewinny! Jestem niewinny!
A tłum przez całą główną ulicę pędził za powozem, wyjąc coraz mocniej. Marek został na miejscu; oszołomiony, z sercem ściśniętem, myślał o innej manifestacyi, o pogłoskach oburzających, o wybuchach buntu, które zaszły na niedawnym popisie w szkole braciszków. Dość było dwóch dni, aby przenicować opinię ogólną i przerażony był niezrównaną zręcznością, okrutnym pośpiechem, z jakim manewrowały tajemnicze ręce, nagromadzające tyle mroków. Nadzieje jego rozsypywały się w gruzy, czuł, że prawda gaśnie, że jest zwyciężoną, że grozi jej śmierć. Nigdy jeszcze nie czuł takiego znękania.
Tymczasem pochód żałobny zaczął się szykować. Marek dostrzegł, że panna Rouzaire, która przyprowadziła dziewczęta ze swej szkoły, patrz na mękę Simona bez śladu współczucia, z miną na urząd pobożną. Mignot, w gronie kilku uczniów, również nie podał ręki swemu dyrektorowi. Stał ponury i zawstydzony, cierpiąc zapewne nad walką, jaką dobre jego serce toczyło z interesem. Orszak pogrzebowy, ułożony nadzwyczaj okazale, ruszył nareszcie ku kościołowi świętego Marcina. I tu widocznem było, że umiejętne ręce wszystko urządziły ku rozczuleniu tłumu i pobudzeniu go do litości i zemsty. Za trumienką szli najpierw towarzysze Zefiryna, którzy z nim razem przystępowali o pierwszej komunii. Następnie mer Darras z miejscową władzą prowadził kondukt. Dalej cała szkoła braciszków w komplecie a na czele kroczył brat Fulgenty z pomocnikami, braćmi Izydorem, Łazarzem i Gorgiaszem. Brat Fulgenty powszechną zwracał uwagę; wszędzie go było pełno, wszystkiem kierował, zajmował się nawet uczennicami panny Rouzaire, jakgdyby były pod jego władzą. Przybyli i kapucyni ze swym przeorem, ojcem Teodozym, jezuici z kolegium Valmarie z rektorem, ojcem Crabotem i wielu innych księży z różnych stron, same sutanny i habity, jakgdyby zmobilizowano Kościół cały dla zapewnienia zwycięztwa, wiodąc we wspaniałym orszaku, niby swoją własność to biedne, shańbione i skrwawione ciało.
Po drodze słychać było płacz i wściekłe okrzyki:
— Śmierć żydom!
Zaszedł jeszcze jeden wypadek, który, zalewając goryczą serce Marka, uświadomił go ostatecznie. W tłumie spostrzegł inspektora Mauraisina; przybył znowu z Beaumontu, aby sobie określić drogę postępowania. W chwili, gdy ojciec Crabot przechodził koło niego, uśmiechnęli się do siebie obydwaj i zamienili lekki ukłon porozumiewawczy. Cała potworna intryga, snuta potajemnie od dwóch dni, ukazała się teraz jasno, przy dźwięku dzwonów, bijących na cześć małego nieboszczyka, którego zgon tragiczny starano się wyzyskać.
Nagle, jakaś ciężka ręka oparła się na ramieniu Marka a głos, brzmiący wściekłą ironią, zwrócił jego uwagę.
— A co, mój poczciwy, naiwny kolego, czynie mówiłem? Parszywy żyd, oskarżony o gwałt i zabójstwo, jedzie do więzienia w Beaumont a tymczasem braciszkowie tryumfują!
Był to nauczyciel Ferou, zbuntowany nędzarz, jeszcze bardziej niż zwykle rozbity. Na długiej, kościstej głowie sterczała mu strzecha włosów a szerokie usta otwierał śmiech szyderczy.
— Czyż można ich oskarżać, kiedy zmarły należy do nich, do nich tylko i do ich Boga. A napewno nikt ich podejrzewać nie będzie, teraz zwłaszcza, kiedy całe Maillebois widziało, z jaką uroczystością go grzebali!... Najśmieszniejsze w tem wszystkiem — to brzęczenie tej dziwacznej muchy, tego głupiego brata Fulgentego, co potrąca wszystkich. Jakoś zadużo gorliwości! A widziałeś pan ojca Crabota? Po za jego mądrym uśmieszkiem musi się u potężna głupota, mimo, że uchodzi za bardzo zręcznego. Ale zapamiętaj pan sobie jedno: najmądrzejszy, jedynie mądry między nimi to ojciec Philibin, co przybiera miny bydlęcia. Możesz go pan szukać, napewno się tu nie pokaże. Siedzi gdzieś w kącie i dobrze pracuje... Nie wiem, kto jest winowajcą, pewnie żaden z nich, ale że zbrodniarz należy do ich paczki — to widoczne — i to także, ze pruszą raczej niebo i ziemię, ale go nie wydadzą.
A widząc, że przygnębiony Marek milczy, dodał:
— Pojmuje pan, co za wyborna sposobność, żeby zgnieść szkołę świecką. Nauczyciel rządowy pederasta i morderca, jakaż to broń doskonała, jak się rozprawią z nami wszystkimi, wyrzutkami Boga i ojczyzny! Śmierć zdrajcom i zaprzedańcom. Śmierć żydom!
I zginął w tłumie, wymachując długiemi rękami. Dowodził z gorzką ironią, że kpi sobie w gruncie rzeczy, czy zginie na stosie, obleczony w nasiarkowaną koszulę, czy zdechnie z głodu w swojej nędznej szkółce, w Moreux.
Gdy po obiedzie, spożytym w milczeniu, Marek udał się na spoczynek, Genowefa uścisnęła go miłośnie a widząc jego rozpacz, zaczęła płakać. Wzruszyło go to niezmiernie, bo w ostatnich czasach czuł między sobą a żoną jakieś nieporozumienie, jakby początek rozstroju. Przytulił ją do serca i długo płakali oboje, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Nareszcie Genowefa, wahając się nieco, zagadnęła:
— Słuchaj, Marku, zdaje mi się, że lepiej byłoby nie zostawać dłużej u babki. Wyjedźmy ztąd jutro.
Ogromnie ździwiony, zapytał:
— Czyśmy się jej naprzykrzyli? Czy ci kazała zawiadomić mię o tem?
— O, nie, nie!... Przeciwnie, zmartwiłaby się bardzo. Ale trzeba znaleźć pozór, wymyślić jaką depeszę.
— Dlaczegóż nie moglibyśmy spędzić tutaj całego miesiąca, jak zwykle? Zachodzą, coprawda, drobne nieporozumienia, ale to nic ważnego.
Genowefa czuła się jakby zawstydzoną a nie śmiała wyznać mężowi głuchego niepokoju, który ją ogarnął na myśl, że przez jeden wieczór była zniechęconą do niego w atmosferze sztywnej pobożności, jaką ją otaczała babka. Zdawało jej się, że uczucia i przekonania, jakie miała za czasów panieńskich, powracały teraz i kłóciły się z obecnem jej życiem małżonki i matki. Minęło to jednak prędko i przez pieszczoty Marka odzyskała znowu ufność i wesołość. Obok siebie, w kołysce słyszała cichy, spokojny oddech Ludwiki.
— Masz słuszność, zostańmy i rób, jak ci każe obowiązek. Tak się przecież kochamy, że wszędzie nam będzie dobrze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.