Prawda (Zola)/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dnia poprzedniego, we środę wieczorem, przybył Marek Froment, nauczyciel z Jonville, wraz z żoną swoją, Genowefą i małą córeczką Ludwiką — do Maillebois, gdzie spędzał zazwyczaj miesiąc wakacyi u babki i u matki swojej żony, pani Duparque i pani Berthereau, u tych dam, jak je nazywano w okolicy. Maillebois, stołeczne miasto kantonu, liczące dwa tysiące mieszkańców, odległem było o dziesięć kilometrów od wioski Jonville, a o sześć tylko od dużego i starego miasta uniwersyteckiego, Beaumont.
Przykre tam były pierwsze dni sierpnia. W niedzielę, podczas rozdawania nagród, straszna burza się wzmagała. Tej nocy jeszcze, około godziny drugiej, spadł istny potop deszczu i nie odświeżył wcale nieba, które pozostało, jak było, zamglonem, żółtem i ołowiano-ciężkiem. A te damy wstały już o godzinie szóstej, by o siódmej być na mszy czekały na dole w sali jadalnej, na młode małżeństwo, które się wcale nie spieszyło na śniadanie.
Na stole, nakrytym białym obrusem, stały już cztery filiżanki a i Pelagia już weszła z dzbankiem, w ręku. Ta mała, ruda służąca, z nosem długim i wargami cienkiemi, od dwudziestu lat na służbie u pani Duparque miała zupełną wolność słowa.
— Dobrze! — przemówiła — kawa będzie zimna, ale nie z mojej winy.
Gdy z niewypowiedzianym żalem wróciła do kuchni, pani Duparque sama poczęła swoje niezadowolenie objawiać.
— To nie do zniesienia, chyba Marek stroi żarty z nami i chce, byśmy nie poszły na mszę wtedy, kiedy on tu jest obecnym.
Ale pani Berthereau, pobłażliwsza, ośmieliła się na skromną wymówkę.
— Zapewne im burza spać nie dala, ale co dopiero słyszałam, jak się prędko zbierali.
Pani Duparque, sześćdziesięcio trzech letnia kobieta, wysoka, czarnowłosa jeszcze, z twarzą zimną, głęboko i symetrycznie zmarszczoną, z oczyma srogiemi i z poważnym nosem, była przez długie lata przedtem właścicielką magazynu nowości „Pod Aniołem Stróżem“, na placu Świętego Maksana, przed katedrą, w Beaumont. A było to po nagłej śmierci jej męża, spowodowanej, jak utrzymywano, upadkiem banku katolickiego, kiedy pani Duparque okazała się na tyle roztropną, żeby zlikwidować interes i wycofać się z resztą, wynoszącą sześć tysięcy franków, do Maillebois, gdzie miała swój domek. Dwunasty już rok mijał od chwili, kiedy i córka jej, pani Berthereau, wróciła do niej, też jako wdowa, ze swą jedenastoletnią córeczką Genowefą. Przykra to była dla niej nowina, ta nagła śmierć zięcia, urzędnika finansowego, w którego przyszłość niesłusznie wierzyła, bo umarł ubogo i pozostawił jej na karku żonę z dzieckiem. Od owej chwili żyły wspólnie te dwie wdowy, pod dachem małego a ponurego domku, życiem ciasnem, zamkniętem, które coraz to więcej się zwężało przez ścisłe praktyki religijne. Ale mimo to pani Berthereau, którą mąż ubóstwiał, zachowała coś jeszcze z tej słodyczy i rzewności, którą daje ocknienie się do miłości i do życia; wysoka, brunetka, jak matka, miała rysy przygniatającego smutku, oczy zdradzające pokorę, twarz zmęczoną, z której czasami wyczytać było można tę nie wy mówioną rozpacz z powodu utraconego szczęścia.
Przyjaciel zmarłego Berthereau, dawny nauczyciel z Beaumont, Salvan, który był później inspektorem szkół ludowych, zanim został dyrektorem szkoły normalnej, wyswatał małżeństwo Marka z Genowefą, której był opiekunem. Berthereau, który był umysłem bardzo liberalnym, sam nie odbywał praktyk religijnych, ale pozwalał je żonie wykonywać, a z czułości odprowadzał ją nawet na mszę do kościoła. Salvan, który był jeszcze bardziej wyemancypowanym a dowierzał tylko pewności doświadczenia, popełnił również czyn nieroztropny, choć z serdeczności pochodzący, że związał Marka z rodziną tak nabożną, nie zdawszy sobie sprawy, do jakich starć może dojść pomiędzy nimi. Marek i Genowefa, którzy się kochali namiętnie, umieliby się zawsze pogodzić. Ale od trzech lat, t. j., od chwili, gdy wyszła za mąż, Genowefa, która była jedną z najlepszych uczennic w klasztorze Wizytek, w Beaumont, poczęła w istocie zaniedbywać praktyki religijne a nawet i modlić się przestała, naśladując w tem męża, którego kochała. Pani Duparque okazywała, że jest bardzo strapioną, chociaż wnuczka starała się jej zawsze podobać, gdy spędzała u niej miesiąc wakacyi w Maillebois i uważała za obowiązek chodzić z nią do kościoła. Ale nieubłagana babka, która wszystkiemi siłami starała się unicestwić małżeństwo Genowefy z Markiem, nie przestała go nienawidzieć, wciąż winiąc o kradzież duszy jej wnuczce.
— Trzy kwandranse na siódmą — szemrała, słysząc trzykrotne bicie zegara na sąsiednim kościele.
Zbliżyła się do okna i spojrzała na plac Kapucynów. Domek stał na rogu tego placu i ulicy, wiodącej do kościoła. Był to jednopiętrowy domek: na parterze, na prawo i na lewo od sieni, znajdowały się: pokój jadalny i salon a w głębi od podwórza stęchłego i ciemnego, były kuchnia i pralnia; na piętrze zaś dwa pokoje, na prawo pani Duparque i dwa na lewo pani Berthareau a wreszcie na poddaszu, naprzeciwko pokoju Pelagii i strychu, były dwa jeszcze pokoiki, umeblowano kiedyś dla Genowefy, gdy była panienką a w których na nowo z wesołym śmiechem zamieszkała, gdy wróciła z mężem do Maillebois. Ale co za wilgoć, milczenie ciężkie, chłód grobowy wśród tych murów ściemniałych! Ulica, która się ciągnęła od samego kościoła parafialnego Świętego Marcina, była jak o zmroku wśród spleśniałych domów, z brukiem zamszałym i smrodliwym od wylewanych nań pomyj kuchennych. A plac Kapucynów z północnej strony, bez drzewa jednego, był zaćmiony wysoką fasadą dawnego klasztoru, który podzielili między siebie Kapucyni, pełniący zastępstwo duchowne w dużej a pięknej kaplicy i braciszkowie szkół chrześciańskich, którzy założyli szkołę, pomyślnie się rozwijającą, w budynkach przynależnych do klasztoru.
Przez chwilę patrzała pani Duparque na ten pusty zakątek, gdzie panował spokój klerykalny, tylko cienie nabożnych przesuwały się tamtędy a trochę ożywienia dawały podczas pauz dzieci ze szkoły braciszków. Zwolna głos dzwonu roznosić się począł w powietrzu zamarłem. Zniecierpliwiona odeszła od okna, gdy wtem drzwi się roztwarły i weszła Genowefa.
— Nareszcie! — rzekła babka. — Zjedzmy szybko śniadanie, bo oto co dzwonić zaczęło.
Blondyna, smukła i delikatna, z włosami cudownemi z twarzą namiętną i rozkoszną, w czem podobną była do ojca, śmiała się, swe zęby białe pokazując, jak dziecko, choć miała już dwadzieścia dwa lat. Ale widząc, że jest sama, pani Duparque wrzasnęła.
— Jakto, Marek jeszcze nie gotów!
— Schodzi już, babciu, z Ludwiką.
I ucałowawszy babkę, usiadła ze spokojem, poczem wypowiadać zaczęła swoją radość, że się znowu znalazła, zamężna, w tym domu, w którym spędziła spokojną młodość. Ah! ten plac Kapucynów, każdy kamień znała na nim, jak stare przyjaciółki witała na nim najdrobniejsze pęki trawy! I żeby być miłą i na czasie zyskać, w zachwyceniu stała przed oknem, patrząc, jak się przesunęły dwa cienie czarne, które poznała.
— Patrz! ojciec Philibin i braciszek Fulgence, dokąd to oni idą o tak wczesnej porze?
Dwóch duchownych przechodziło powoli przez mały plac, który, zdawało się, że to oni wypełniali cieniem swych sutan, pod niebem ciężkiem i burzliwem. Ojciec Philibin, pochodzenia chłopskiego, barczysty, tłusty, z twarzą okrągłą i rumianą, z oczyma dużemi, z ustami poważnemi i szczękami solidnemi, był już w czterdziestym roku życia prefektem nauk w kolegium Valmarie, we wspaniałej siedzibie okolicznej Jezuitów. W tym samym wieku, ale mały, czarny i szczupły, braciszek Fulgence był przełożonym trzech innych braciszków, którzy utrzymywali wraz z nim sąsiednią szkołę chrześciańską. To on, syn, jak mówiono, lekarza obłąkanych, który umarł w domu waryatów i służącej, nerwowy, zapalczywy, zarozumiały, który mówił bardzo głośno i robił przytem wielkie gęsta.
— Dziś po południu — tłómaczyła pani Duparque — odbędzie się rozdawanie nagród w szkole. A ojciec Philibin, który lubi bardzo naszych braciszków, przyjął z ochotą przewodnictwo podczas tej uroczystości. Więc to on przybywa z Valmarie i przypuszczam, że idzie w towarzystwie braciszka Fulgence’a, by załatwić pewne szczegóły.
Ale jej przerwał Marek, który zeszedł nareszcie, trzymając na ręku swą córeczkę, Ludwikę, liczącą zaledwie dwa lata, która mu zawisła na szyi swemi rączkami, radując się i śmiejąc ze szczęścia.
— Hop la! Hop la! — wołał, wchodząc. — Przyjeżdżamy koleją żelazną, nie można prędzej przybyć!
Mniejszego wzrostu, niż trzej inni bracia jego, Mateusz, Łukasz i Jan, z twarzą więcej wydłużoną i chudszą, Marek miał bardzo wyraziste, wysokie czoło. Ale najbardziej go charakteryzowały oczy i głos czarujący, oczy jasne, bardzo łagodne, które przenikały do głębi duszy, głos porywający, zdobywczy, którym jednał sobie rozumy i serca. Wąsy i nieduża broda nie zasłaniały twarzy mocnej, ściśniętej i dobrej. Jak wszyscy synowie Piotra i Maryi Fromentów, nauczył się on rzemiosła litografii; jako bakałarz w siedemnastym roku przybył do Beaumont, by skończyć naukę w dużym domu, Papon-Laroche, który dostarczał map geograficznych i tablic szkolnych, prawie wszystkim szkołom we Francyi. Tu też odezwała się w nim namiętność do nauczycielstwa, tak, że zdał egzamin na dyplom elementarny i mógł wstąpić w ten sposób do szkoły normalnej w Beaumont, którą opuścił w dwudziestym roku jako nauczyciel pomocniczy z dyplomem wyższym. Po zdaniu jeszcze na certyfikał z pedagogii, otrzymał później tytuł i — w dwudziestym siódmym roku mianowany został nauczycielem w Jonville, gdzie się ożenił z Genowefą, dzięki swemu wielkiemu przyjacielowi, Salvanowi, który go wprowadził był do tych dam i rozrzewniał się szczerą miłością tych dwojga młodych ludzi. A od trzech lat, Marek i Genowefa, nie bardzo zamożni, wśród ciągłych kłopotów pieniężnych i gospodarczych, wiedli, kochając się, życie godne w wiosce, liczącej zaledwie osiemset mieszkańców.
Niezadowolona pani Duparque, wcale się nie rozweseliła dobrym śmiechem ojca i dziecka.
— Oto kolej żelazna, odezwała się, która nie warta przewozów z czasów mojej młodości... Prędzej, zjedzmy szybko śniadanie, nigdy nie zajdziemy.
Usiadła i nalewała już mleko do filiżanek. Kiedy Genowefa przesuwała wysoki stołek małej Ludwiki na miejsce pomiędzy sobą a matką, by czuwać nad dzieckiem, Marek z miną pojednawczą, chciał uzyskać przebaczenie.
— Tak, nieprawda? przezemnie spóźniłyście się... To wina babki, bo tu się śpi bardzo dobrze, jest się tak spokojnym!
Pani Duparque, spiesząc się, z nosem wetkniętym w filiżankę, nie raczyła odpowiedzieć. Ale pani Berthereau, która się długo patrzała na swoją córkę Genowefę szczęśliwą z męża i dziecka, smutnie się zaśmiała. I głosem nizkim, jakby od niechcenia, wyszeptała, spoglądając na około siebie:
— Tak! tak, spokojnie, tak spokojnie, że się nawet nie czuje tu własnego życia.
— A przecież — odparł Marek — był krzyk na placu o dziesiątej godzinie. Genowefa była niespokojną. Hałas w nocy, na placu Kapucynów.
Żartował w dobrej wierze, by zmusić innych do śmiechu. Babka odpowiedziała tym razem z miną obrażoną:
— To wychodzili z kaplicy Kapucynów. Wczoraj wieczorem, o godzinie dziewiątej, było uczczenie Świętego Sakramentu. Braciszkowie przyprowadzili tych uczniów, którzy odbyli pierwszą Komun>9 w tym roku a dzieci te, wyzwoliwszy cię nieco, rozmawiały i śmiały się, przechodząc przez plac... Lepsze to, niż wstrętne zabawy dzieci bez moralności i bez religii.
Nagle nastało milczenie głębokie i niepokojące. Słyszano tylko poruszanie łyżeczkami w filiżankach. To do szkoły Marka, do świeckiego nauczycielstwa, odnosił się przytyk o wstrętnych zabawach. Kiedy Genowefa spojrzała nań błagająco, on nie gniewał się wcale i rozpoczął na nowo rozmowę, opowiadał pani Berthereau o pożyciu ich w Jonville, nawet o uczniach wspominał, jako kochający ich nauczyciel, że był z nich zadowolony niezmiernie. Trzech z nich otrzymało certyfikaty nauk.
Wtem po nad tą ponurą i pustą dzielnicą rozległ się silny głos dzwonu; zdawało się, że płacze w ciężkiem powietrzu.
— Ostatnie uderzenie! — zawołała pani Duparque. — Mówiłam że nie zajdziemy nigdy!
I wstała, popychając córkę i wnuczkę, które kończyły już pić, gdy wtem zjawiła się Pelagia, drżąca i wzruszona z dzienniczkiem „le Petit Beaumontais“ w ręku.
— Oh! pani, oh! pani, jakie to straszne!... chłopiec, który przyniósł gazetę, opowiedział mi...
— Co takiego? Spiesz się!
Służąca wykrztusić z siebie nie mogła.
— Znaleziono zamordowanego małego Zefiryna, bratanka nauczyciela, tu, tu blizko, w jego pokoju.
— Jakto? zamordowanego?
— Tak, pani, uduszonego — i to kiedy był w koszuli i po rozmaitych obrzydliwościach.
Okropne dreszcze przeszły po wszystkich; pani Duparque sama drżała:
— Mały Zefiryn, bratanek Simona, tego nauczyciela żydowskiego, dziecko ułomne, ale takie ładne; był katolikiem, chodził na naukę do braciszków, powinien był być wczoraj wieczór na ceremonii, bo odbył pierwszą Komunię... Co robić? Są rodziny przeklęte.
Marek, słuchając tego, był zmrożony, burzył się cały. I krzyczał, nie szczędząc nikogo tym razem:
— Simon, znam Simona. Był razem ze mną w szkole normalnej, starszy on odemnie tylko o dwa lata. Nie znam poważniejszego umysłu i tkliwszego serca. To biedne dziecko, tego bratanka katolickiego przygarnął do siebie, posyłał do braciszków przez jakiś rzadki skrupuł sumienia... To straszne, to nieszczęście, które go spotkało!
Drżąc powstał Marek i dodał:
— Pójdę do niego... Chcę się dowiedzieć, chcę tam być, by go wesprzeć w nieszczęściu.
Pani Duparque nie słyszała więcej, wypchnęła panią Berthereau i Genowefę, ledwie im czasu zostawiła na włożenie kapelusza na głowę. Dzwon już zamilkł. Te panie śpieszyły się do kościoła wśród przygniatającej ciszy, przez pustą dzielnicę. A powierzywszy Pelagii małą Ludwikę, wyszedł i Marek.
Szkoła ludowa w Maillebois, zupełnie nora składająca się z dwóch pawilonów — jednego dla chłopców — a drugiego dla dziewcząt, stała na placu Republiki naprzeciwko ratusza, równie nowego i w tym samym stylu budowanego. Szeroka droga, która prowadziła z Beaumont do Jonville, przecinając plac, oddzielała te dwa budynki jak kreda białe, z których cała okolica była dumną. Ulica ta, handlowa, na której trochę niżej, wznosiła się także fasada parafialnego kościoła Św. Marcina, była zaludnioną, ruchliwą, bo wciąż na niej widać było fury i przechodniów. Ale w tyle, za szkołą, panowały pustka i cisza, trawa rosła na marnym bruku. Jedna uliczka, ulica Krótka, gdzie były plebania i skład papieru pań Milhomme, łączyła ten koniec placu Republiki, gdzie świeciło słońce czasami, z placem Kapucynów. To też Marek miał tylko trzy kroki do zrobienia. Dwa podwórza na rekreacye były od strony ulicy Krótkiej, oddzielone od siebie dwoma wązkiemi ogródkami, jednym dla nauczyciela, drugim dla nauczycielki. A było to na parterze, w szkole chłopców, na końcu podwórza, gdzie Simon udzielił małego kątka Zefirynowi, przyjmując go do siebie. Dziecko było bratankiem jego żony Racheli Lehmann, wnukiem Lehmannów, biednych krawców żydowskich, którzy zajmowali nędzny dom przy ulicy Lichej, najnędzniejszej ulicy w Maillebois. Ojciec, Daniel Lehmann, młodszy od brata swego, krawca, mechanik z zawodu, pojął z miłości za żonę katoliczkę Maryę Prunier, krawczynię, która będąc sierotą, odebrała wychowanie u Sióstr. Małżonkowie ubóstwiali się nawzajem a kiedy przyszedł na świat mały Zefiryn, nie chrzczono go, w żadnej go religii nie chowano, bo ani ojciec, ani matka nie chcieli sobie wzajem robić przykrości, by go ktoś z nich uczył się modlić do swego Boga. Ale w sześć lat później spadł piorun, Daniel umarł śmiercią okropną, porwany, zmiażdżony przez koło maszyny, w oczach żony, w chwili, gdy mu śniadanie przyniosła do warsztatu. A Marya, przywalona tem nieszczęściem, nawróciła się na religię ze swych lat młodych, dopatrując się w tem, co ją spotkało, kary Boskiej za to, że wyszła za mąż, za żyda. Ochrzciła syna i oddała do szkoły, utrzymywanej przez braciszków. Najgorszem było to, że dziecko się nie trzymało prosto, stawało gai batem, poniekąd przez dziedziczność, w czem upatrywała matka nieubłaganą zemstę nieba i zaciekała się z gniewu, bo nie mogła zatracić pamięci o mężu, którego kochała. Ten niepokój, tę walkę wewnętrzną w połączeniu ze żmudną pracą krawiecka, przypłaciła życiem nareszcie, w chwili, gdy mały Zefiryn, licząc już lat jedenaście, przyspasabiał się do pierwszej Komunii. I wtedy to Simon, choć sam biedny, przyjął go do siebie, żeby ciężarem nie spadł krewnym jego żony a jako człowiek wielkiej dobroci i tolerancyi, chował, żywił u siebie, posyłał do spowiedzi i na dalszą naukę do szkoły braciszków w sąsiedztwie.
W izbie, w której sypiał Zefiryn, w malej, biednej izdebce, schludnie urządzonej, było okno, które się prawie wprost od ulicy otwierało, za szkołą, w najsamotniejszym kącie placu. A zrana dnia tego, młody pomocnik nauczyciela, Mignot, mieszkający na piętrze, schodząc o godzinie siódmej, spostrzegł, że okno było całkiem otwarte. Mignot, korzystając z pierwszych dni wakacyi, jako namiętny rybak, wyszedł w kapeluszu słomianym i w owelichowym kaftanie, z laską na ramieniu, by ryby łowić w Verpille, małej rzeczce, która przepływa przez dzielnicę fabryczna Maillebois. Jako syn chłopa, wstąpił do szkoły normalnej w Beaumont, jakby był wstąpił do seminaryum, by tylko porzucić ciężką pracę na polu; miał włosy blond, krótko strzyżone, twarz pełną i dziobatą, co mu nadawało minę surową, choć z gruntu był niezły, dobry raczej, nie żądny nikomu wchodzić w drogę. W dwudziestym piątym roku życia nie spieszno mu było się żenić, bo jak we wszystkiem zdawał się na przeznaczenie losu. Tak go zastanowiło, że okno Zefiryna było zupełnie otwarte tego rana, iż podszedł i zajrzał do pokoju, jakkolwiek fakt ten nic w sobie nie miał osobliwego, gdyż zazwyczaj malec budził się o wczesnej porze. Ale zdrętwienie na miejscu przybiło Mignota, ze strachu krzyczeć zaczął:
— Mój Boże! biedne dziecko!... Mój Boże! mój Boże, co się stało, jakie to straszne nieszczęście!
Mała izdebka, białym papierem wylepiona, zachowała swój spokój, swój wygląd szczęścia dziecinnego. Na stole stał malowany posążek Matki Boskiej, było kilka książek, obrazki święte, ułożone w największym porządku. Małe łóżko nie było nawet rozesłane, bo chłopak spać się nie kładł. A na ziemi włóczyło się krzesło złamane. Przed łóżkiem zaś leżało biedne ciało małego Zefiryna, w koszuli, uduszone, z twarzą siną, z śladami okropnych palców mordercy na gołej szyi. Koszula zbrukana. rozerwana, na poły podarta, odsłaniała chude nogi, gwałtownie odłączone od siebie, w położeniu, które już żadnej wątpliwości nie pozostawiało co do niegodziwego zamachu — a wystająca kość pacierzowa też była widoczną, biedny ten garb, który lewe ramię, podrzucone ponad głowę, odsłaniało. Ale ta głowa, mimo sinej bladości, zachowała swój słodki czar jasnej i uczesanej głowy anioła, z twarzą subtelną, dziewczęcą, oczyma niebieskiemi, nosem delikatnym, czarującemi ustami małemi, z dołkami w policzkach, kiedy się śmiał chłopak serdecznie.
Mignot osłupiały nie przestał krzyczeć ze strachu.
— Oh, mój Boże! oh, mój Boże! straszna rzecz!... Oh, mój Boże, ratunku, przybywajcie!
I przybiegła, usłyszawszy te krzyki, nauczycielka panna Rouzaire. Wcześnie zeszła do ogrodu, doglądała sałaty, która wyrosła po deszczu. Miała już lat trzydzieści dwa, była ruda, nieładna, wysoka, silna, z twarzą okrągłą, przesianą znakami rudości, z dużemi oczami siwemi, ustami bezbarwnemi pod nosem kanciastym, który zdradzał nieczułość, chytrość i skąpstwo. Choć brzydka, umiała się — jak mówiono — przypodobać inspektorowi, pięknemu Maurisinowi, co jej też dopomogło do awansu. Była zresztą oddana także księdzu Quandieu, proboszczowi parafii, kapucynom, dobrym braciszkom nawet i sama prowadziła swe uczennice na katechizm i nabożeństwa do kościoła.
Skoro spostrzegła ten straszny obraz, krzyczeć zaczęła.
— Dobroci Boże! zlituj się nad nami!... To mordownia, rzeź, dzieło szatana, o Boże litościwy!
Poczem, widząc, że Mignot chciał wejść przez okno, przeszkodziła mu.
— Nie, nie! nie wchodź pan, trzeba wiedzieć, trzeba zawołać.
Ale właśnie, gdy się odwracała, by zawołać na ludzi, spostrzegła ojca Philibina i braciszka Fulgence’a, którzy wchodzili na ulicę Krótką, idąc z placu Kapucynów, gdzie ich widziały przechodzących Genowefa i te damy. Poznała ich, wzniosła ręce do nieba, jakby się sam Pan Bóg objawił.
— Oh! mój ojcze, oh! mój braciszku, bieżcie, przybądźcie szybko, dyabeł przeszedł tędy!
Obydwaj duchowni podeszli i doznali strasznego wstrząśnienia. Podczas gdy ojciec Philibin, energiczny i rozważny stał milcząc, braciszek Fulgence, popędliwy, zanosił się od okrzyków.
— Oh! biedne dziecko!... Oh! obrzydła zbrodnia! dziecko takie łagodne, takie dobre, najlepsze ze wszystkich uczniów — i takie nabożne, takie gorliwe!... A więc trzeba sobie samym sprawę zdać, nie możemy tak tego pozostawić.
I nim panna Rouzaire znowu mogła przeszkodzić, wskoczył pierwszy przez okno a za nim ojciec Philibin, który, spostrzegłszy blizko trupa skrawek papieru, zwinięty nakształt korka, natychmiast go podniósł.
Nauczycielka ze strachu a raczej przez roztropność nie weszła i zatrzymała nawet na chwilę jeszcze Mignota. Ale na co sobie mogli pozwolić słudzy Boga, nie było może zdrowem dla zwyczajnych nauczycieli. Gdy tymczasem braciszek Fulgence obchodził trupa, nie dotykając go i wciąż głośne krzyki wydawał; ojciec Philibin, milczący, odwijał zwitek tajemniczo tak, że zobaczyć nie można było tego papieru, którego szelest słyszano tylko. Trwało to kilka sekund. I kiedy Mignot wskoczył do pokoju, spostrzegł, że zwitek był zrobiony z gazety i że przy tej gazecie była mała kartka papieru białego, zmięta, splamiona.
— Co to takiego?
Jezuita spojrzał na pomocnika i spokojnie się odezwał swym głosem grubym i powolnym:
— To numer gazety „Petit Beaumontais“, z datą dnia wczorajszego, drugiego sierpnia a szczególnem jest to, że zmięty w tym numerze znajduje się wzorek kaligrafii.... Spójrz pan.
Musiał pokazać, bo Mignot już go spostrzegł. A trzymał ten papier w swych grubych palcach i nie dawał więcej z niego przeczytać jak słowa:
Kochajcie się nawzajem, pisane kaligraficznie pięknem pismem angielskiem. Dziury i plamy zniszczyły zupełnie ten wzór. Pomocnik mógł tylko nań spojrzeć, bo nowe, straszne krzyki rozległy się pod oknem.
Marek to przybył a widok nieszczęsnego trupa wzbudził w nim wstręt i oburzenie. Nie słuchając opowiadań nauczycielki, roztworzył okno i wskoczył, bo chciał o wszystkiem się dowiedzieć. Obecność dwóch duchownych zdziwiła go, dowiedział się od pomocnika Mignota, że on z panną Rouzaire zawezwali ich, kiedy przechodzili w chwili odkrycia zbrodni.
— Nie dotykajcie się niczego, nic nie rozrzucajcie — krzyczał Marek. — Należy pobiedz natychmiast do mera i do policyi.
Ludzie poczęli się schodzić, młody chłopak podjął się wykonać zlecenie, pobiegł cwałem a tymczasem Marek śledził w dalszym ciągu po izbie. Przy trupie spostrzegł braciszka Fulgenca, który się zanosił od żalu, oczy miał pełne łez, jako człowiek nerwowy, którego silne emocye wyprowadzały z równowagi. Wzruszyło go takie zachowanie się, sam drżał dowiadując się szczegółów o wstrętnem zgwałceniu natury, w którem się przejawiał niegodziwy i zuchwały sadyzm a nawet podpis był gwałciciela i mordercy. To go nagle naprowadziło na tę pewność, do której miał dojść później. Ale wrażenie się zatarło i nie widział już więcej nikogo prócz ojca Philibina, który z wyzywającym spokojem wciąż trzymał w ręce numer gazety i wzorek kaligraficzny. Po chwili odszedł jezuita, jakby chciał coś zobaczyć pod łóżkiem, poczem znowu się wrócił.
— Patrz pan! — odezwał się, pokazując numer gazety i wzorek kaligrafii — com znalazł na ziemi, zwinięte w korek; jestem pewny, że morderca chciał wepchnąć ten knebel chłopcu do ust, by zdusić w nim krzyk. Nie osiągnąwszy celu w ten sposób, udusił go... I, widzicie, wzorek zaśliniony, ma jeszcze na sobie ślady zębów nieszczęśliwego chłopca,.. Nieprawda? panie Mignot, korek był tu, blizko łóżka. Widziałeś pan.
— Oh! zapewne — odpowiedział pomocnik. Zaraz go spostrzegłem.
A kiedy się zbliżał, by zbadać raz jeszcze wzorek kaligrafi, miał jakieś uczucie niespodzianki, sprawdzając, że prawego końca, u góry nie było więcej, bo był oddarty. Był pewien, że nie widział, jakoby był oddarty, kiedy mu go pokazywał jezuita. Ale bezwątpienia ukryty był pod grubemi palcami, które trzymały małą kartkę papieru. Pamięć mu się zagmatwała, nie wiedział już nic i nie byłby w stanie potwierdzić tego faktu.
Tymczasem Marek wziął do ręki wzorek, badał go myśląc o górnym końcu.
— Tak, tak, zęby pogryzły... Oh! wskazówka ta nie przyda się na wiele, bo te wzorki są w handlu i wszędzie się je napotyka. Pismo litograficzne jest nieosobiste... Ah! ale tu na dole jest jakby sztrych, początkowe litery podpisu, których przeczytać dobrze nie można!
Bez pośpiechu przybliżył się ojciec Philibin.
Sztrych, przypuszcza pan? Zdawało mi się, że to plama atramentu, wytarte do połowy przez ślinę i zęby, które przegryzły tę kartkę.
— Plama atramentu, nie! To są napewno początkowe litery, ale są nieczytelne.
Poczem Marek dostrzegł, że kartka była podarta.
— Brak końca u góry. Bezwątpienia drugi raz pokąsały zęby... Czy znalazłeś pan ten kawałek?
Ojciec Philibin odpowiedział, że go nie szukał. I znowu rozłożył numer dziennika, starannie go przeglądał, podczas, gdy Mignot schylony szukał czegoś na ziemi. Nic nie znaleziono. Nie przykładano jednak do tego wielkiego znaczenia. Marek zgodził się na to z duchownymi, że zbrodniarz, ze strachu musiał udusić dziecię, nie mogąc zagłuszyć jego krzyków, wciskając mu w usta knebel z papieru. Co pozostało szczególnem, to ten wzorek kaligraficzny, który znaleziono w dzienniku. Numer „Petit Beaumontais“ z owego dnia, rozumiało się samo przez się, że mógł się znaleźć w czyjejkolwiek kieszeni. Ale zkąd się wziął ów wzorek, w jaki sposób znalazł się zmięty, jakby wraz z gazetą pognieciony? Wszelakiego rodzaju hypotezy były dozwolone a tylko władza sądowa mogła śledztwo rozpocząć, by zbadać prawdę.
Marek poczuł jakiś powiew tragiczny w ciemnościach dramatu, jakby nagle zapadła noc okropna.
— Ah! — wyszepnął od niechcenia — to monstrum na dnie swej ciemnej otchłani!
Tymczasem coraz więcej ludzi wystawało przed oknem a między innymi były panie Milhomme, właścicielki składu papieru, które przybiegły na widok tego zbiegowiska, ze swego sąsiedniego sklepu. Pani Aleksandrowa, duża blondynka, z miną bardzo słodką i pani Edwardowa, także duża, ale brunetka i surowa, były o tyle więcej wzruszone, że Wiktor, syn ostatniej, uczęszczał do braciszków a Sebastyan, syn pierwszej, do szkoły Simona. I słuchały panny Rouzaire, która czekając na przybycie Wera i żandarmów, stała wśród tłumu i opowiadała szczegóły.
— Byłam wczoraj wieczór w kaplicy Kapucynów na uczczenie Sw. Sakramentu, które było tak wzruszającem a mały Zefiryn też był tam wraz z innymi towarzyszami szkolnymi, którzy swą pierwszą Komunię odbyli w tym roku. Oczarował nas wszystkich, miał minę małego aniołka.
— Mój syn, Wiktor, nie poszedł, ma dopiero dziewięć lat — odezwała się pani Edwardowa. — Ale czy Zefiryn sam tam poszedł? Czy go więc nikt nie zaprowadził?
— Oh! — tłómaczyła nauczycielka — tylko krok jeden ztąd do kaplicy. Wiem o tem, że braciszek Gorgias miał zlecone odprowadzić dzieci, których rodzice przyjść nie mogli a mieszkają dość daleko. Zresztą prosiła mnie pani Simonowa, bym czuwała nad Zefirynem i ja go odprowadziłam. Był bardzo wesół, roztworzył wprost okienice, wszedł do tego pokoju, wskakując przez-okno, śmiejąc i radując się, mówił, że jest tak o wiele krócej. Przez chwilę stałam tu i czekałam, aż zapalił świecę.
Marek, który się był zbliżył, słuchał z uwagą. Wreszcie zapytał:
— A która to była godzina?
— Akurat dziesiąta — odpowiedziała panna Rouzaire. — Zegar bił na kościele Świętego Marcina.
Dreszcze się udzielały. Ten szczegół o biednym chłopcu, który wskoczył do swego pokoju, by zginąć tam tak tragicznie, rozrzewnił serca. A pani Aleksandrowa łagodnie zrobiła uwagę, która jej na myśl przyszła:
— Nie było to wcale roztropnie, pozwalać tak temu dziecku sypiać samemu, w tym pokoju odzielnym, wychodzącym na ulicę. Trzeba było na noc drąg postawić przed okienice.
— Oh! zamykał je — odpowiedziała panna Rouzaire.
I znowu się wtrącił Marek.
— Czy wczoraj wieczorem je zamknął, kiedy pani tu stała?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć. Kiedym go opuściła, by wrócić do siebie, okrążając, zapalił był świecę i układał obrazki na stole a okno było zupełnie otwarte.
Następnie i pomocnik Mignot wtrącił się do rozmowy.
— To okno niepokoiło pana Simona, wolałby był dać inny pokój malcowi. Zawsze mu zresztą rozkazywał dobrze zamykać okiennice. Ale zdaje mi się, że dziecię nie słuchało go wcale.
Obydwaj duchowni postanowili także opuścić ten pokój. Ojciec Philibin, złożywszy na stole numer „Petit Beaumontais“ i wzorek kaligraficzny, nie odzywał się więcej, oglądał, słuchał, łowił szczególnie z wielką uwagą każde słowo, każdy gest Marka; braciszek Fulgence tymczasem zanosił się od krzyków. Jezuita zaś, który, zdawało się, że czytał w oczach młodego nauczyciela, odezwał się nareszcie:.
— Więc sądzisz pan, że to włóczęga nocny, widząc, że dziecko było samo w pokoju, wszedł przez okno?
Marek był na tyle roztropny, żeby nie odezwać się.
— Oh! nic nie myślę, rzeczą to władz sprawiedliwości szukać i znaleźć winowajcę... Zresztą, łóżko nie jest rozesłane, dziecku w koszuli, chciało się zapewne dopiero spać położyć i to wskazuje, że zbrodnia musiała być popełnioną w bardzo krótkim czasie po godzinie dziesiątej. Dajmy na to, że dziecko zajętem było przez kwadrans, pół godziny najwięcej, swojemi obrazkami. Następnie krzyczałoby widząc, że nieznajomy się wdziera do niego i z pewnością usłyszanoby go... Nic pani nie słyszała?
— Nic — odpowiedziała nauczycielka. Ja spać się położyłam o wpół do jedenastej. Dzielnica była bardzo spokojna. Zbudziła mnie dopiero o godzinie pierwszej nad ranem burza.
— Świeca się bardzo krótko paliła, zrobił jeszcze uwagę Mignot. Zapewne ją zdmuchnął morderca, uciekając oknem, które pozostawił całkiem otwarte, jak je spostrzegłem przed chwilą.
Takie sprawdzenie, które osłabiło nieco przypuszczenie o włóczędze nocnym, gwałcącym i duszącym swą ofiarę, zaniepokoiło mocno to małe zbiegowisko ludzi, którzy tu wystawali. Nikt się nie chciał skompromitować, każdy chował swe myśli o niemożebnościach i nieprawdopodobieństwach. Wreszcie, gdy mer i żandarmi, na których czekano, nie przychodzili jeszcze, zapytał się po chwili milczenia ojciec Philibin:
— Czy niema więc pana Simona w Maillebois?
Nie otrząsnąwszy się jeszcze z silnego wruszenia, Mignot spojrzał na niego, zaskoczony. Nawet sam Marek musiał się zdumieć.
— Simon jest zapewne u siebie... Nie zawiadomiono go więc?
— Zdaje mi się, że nie! — wołał pomocnik. — Nie wiem, gdziem głowę stracił. Pan Simon był wczoraj wieczorem na bankiecie w Beaumont, ale wrócił zapewne tej nocy. Żona jego jest trochę chorą, muszą oni spać jeszcze.
Było już wpół do ósmej, ale zamglone niebo tak ciężkie, że pomyślećby można, iż to dopiero zamglony świt w tym pustym zakątku placu. A pomocnik postanowił wejść na górę po Simona. Piękne przebudzenie, jak się wyraził, przyjemną misyę miął spełnić wobec swego zwierzchnika.
Simon był synem biednego zegarmistrza żydowskiego z Beaumont; miał brata, Dawida, starszego od siebie o trzy lata. Skończył lat piętnaście a brat jego ośmnaście, kiedy ich ojciec, zrujnowany procesami, umarł nagłą śmiercią. W trzy lata potem i matka ich umarła w wielkiej biedzie. Simon właśnie co był wstąpił do szkoły normalnej, kiedy brat jego, Dawid, wziął na siebie służbę wojskową. Opuściwszy szkołę z bardzo dobrym stopniem, został pomocnikiem nauczyciela w Dherbecourt, w wielkiej wsi sąsiedniej i był tam blizko dziesięć lat. Tutaj ożenił się w dwudziestym szóstym roku z miłości, z Rachelą Lehmann, córką krawca z ulicy Lichej, który miał w Maillebois dość dobrą klientelę. Była ona cudnej piękności, brunetka z prześlicznemi włosami, z szerokiemi, pieszczotliwemi oczyma a mąż ją ubóstwiał i otaczał czcią namiętną. Dwoje dzieci już im na świat przyszło, mały chłopiec czteroletni: Józef i dwuletnia córeczka — Sara otrzymawszy certyfikat z pedagogii, okazywał wielką dumę z tego powodu, że w trzydziestym drugim roku, został przeznaczony do Maillebois, gdzie już zostawał od dwóch lat, co było rzadkim przykładem szybkiego awansu wpośród nauczycieli elementarnych.
Marek, który nie lubił żydów, przez jakąś odrazę i niechęć dziedziczną, nad której przyczynami, mimo swej wielkiej emancypacyi umysłu, nie chciał się zastanawiać nigdy, zachował przecież dla Simona, z którym się tykał, przyjacielskie wspomnienie z czasów wspólnego pobytu w szkole normalnej. Mawiał o nim, że bardzo inteligentny, że to doskonały nauczyciel, przejęty swemi obowiązkami. Ale wydawał mu się zanadto pedantem, zanadto przywiązanym do litery napisanej, niewolnikiem regulaminu, nagiętym do ciasnej dyscypliny, zawsze niespokojny o to, żeby nie być źle zapisanym, gdyby swych przełożonych w czemkolwiek nie zadowolnił. Sprawdzał się też na nim strach, pokora rasy, która po tylowiekowych prześladowaniach zachowała ciągłą obawę obelg i niesprawiedliwości. Zresztą, miał słuszność Simon być przezornym, gdyż zamianowanie go w Maillebois, w tej małej mieścinie klerykalnej, gdzie istniała szkoła braciszków i bardzo znaczny klasztor Kapucynów, było prawie, że zgorszeniem. A wybaczano mu tylko dlatego pochodzenie żydowskie, że był bardzo skrupulatny a przedewszystkiem gorliwym patryotą, wysławiającym w swojej klasie Francyę militarną, marząc o niej, jako pełnej sławy pani świata.
Nagle zjawił się Simon, przyprowadzony przez Mignota. Mały, chudy, nerwowy, miał włosy rude, krótko strzyżone a brodę rzadką. Oczy miał niebieskie, łagodne, usta delikatne — pod rasowym nosem, dużym i cienkim; ale fizyonomia pozostała dość niewdzięczną, nieokreśloną, zmieszaną, o wyrazie mizernym. A w owej chwili był tak wstrząśnięty straszną nowiną, iż pomyśleć można było, że to człowiek pijany, chwiejący się, jąkający, z drżącemi rękami.
— Czyż to możliwe? wielki Boże! taką okropność, podobna monstrualność!
Kiedy stanął pod oknem, był jakby unicestwiony; patrząc na zwłoki malca, nie znajdywał słowa, drżał cały w dalszym ciągu od instynktownego wstrząśnienia. Ludzie, którzy się tu zebrali, dwóch duchownych, właścicielki sklepu papieru, nauczycielka, patrzyli na niego w milczeniu, dziwiąc się, że nie płakał.
Trzeba było, by zdjęty litością Marek wziął go za ręce i pocałował.
— Patrz, mój przyjacielu, odwaga ci konieczna, powinieneś wszystkie siły zebrać.
Ale nie słuchając go wcale, Simon się zwrócił do pomocnika.
— Błagam pana, mój Mignocie, wróć do mojej żony. Nie chcę, by widziała to. Kochała bardzo swego bratanka a nie jest bardzo zdrową, aby znieść ten straszny widok.
Poczem, gdy młody człowiek odszedł, ciągnął swym głosem złamanym:
— Ah! co za przebudzenie! Raz jeden spaliśmy za długo. Moja biedna Rachela spała; a niechcąc zakłócać tego dobrego spokoju, byłem blizko niej, z oczyma otwartemi, myśląc, marząc o rozkoszach naszych wakacyi... Tej nocy zbudziłem ją wchodząc a nie zasnęła pierwej, aż o trzeciej godzinie, bo ją zdenerwowała burza.
— O której to godzinie wróciłeś? — zapytał Marek.
— W dwadzieścia minut przed dwunastą. Żona zapytała mnie, która godzina i spojrzałem na zegar ścienny.
Panna Rouzaire objawiła zdziwienie i bardzo głośno zauważyła.
— Ale niema pociągu z Beaumont o tej godzinie.
— Nie wróciłem koleją żelazną — tłómaczył Simon. — Bankiet się przedłużył, spóźniłem się na pociąg o godzinie wpół do jedenastej, postanowiłem pieszo zrobić sześć kilometrów, by nie czekać do północy na pociąg... Spieszyło mi się z powrotem do żony.
Ojciec Philibin milczał wciąż z miną spokojną; ale braciszek Fulgence nie mógł się powstrzymać i zadał pytanie:
— Dwadzieścia minut przed dwunastą, zbrodnia więc miała być popełnioną... I nic pan nie widziałeś, nic nie słyszałeś?
— Zupełnie nic. Plac był pusty, burza się wzmagała zdaleka... Wróciłem, nie-spotkawszy żywej duszy. Cały dom tonął w głębokiem milczeniu.
— Nie myślałeś więc pan o tem, by pójść zobaczyć, czy biedny Zefiryn wrócił szczęśliwie z kaplicy i czy spał? Czyś mu pan nie składał takiej wizyty co wieczór?
— Nie. Drogie dziecię było już zupełnie roztropnym chłopcem, pozostawialiśmy mu o ile możliwe, jaknajwięcej swobody. Zresztą, wszystko miało wygląd tak spokojny, że mi nie mogło przyjść na myśl przeszkodzić mu we śnie. Poszedłem wprost do mego pokoju, stukając, o ile to możliwe, jaknajmniej. Ucałowałem dzieci, które spały i położyłem się spać zaraz, szczęśliw, że znalazłem żonę w lepszym nieco stanie i mogłem z nią rozmawiać pocichu.
Ojciec Philibin potrząsł potakiwająco głową, odzywając się nareszcie:
— Oczywiście, wszystko to tłómaczy się doskonale.
I osoby obecne, zdawało się to przekonywać, wieść o włóczędze nocnym, który dopuścił się zbrodni około godziny wpół do jedenastej, wchodząc i wychodząc oknem, okazywała się coraz to pewniejszą. To co opowiedział Simon, potwierdzało wiadomości udzielone przez pannę Rouzaire. A tylko panie Milhomme, właścicielki sklepu z papierem, z sąsiedztwa, utrzymywały jeszcze, że widziały o zmroku człowieka z kiepską miną, włóczącego się po placu.
— Tyle jest złych ludzi do drogach! dokończył ojciec jezuita. — Miejmy nadzieję, że policya uchwyci zbrodniarza, mimo, że to praca nie zawsze łatwa.
Tylko Marek pozostał w niepewności i w kłopocie. Mimo, że pierwszy pomyślał o nieznanym, który się targnął na Zefiryna, poczuł później, jak to mało prawdopodobne. Czyż nie było możliwem, że człowiek znał chłopca, że rozmawiał z nim z początku, pieszcząc go, zapewniając? Poczem nagła i ohydna pokusa nastąpić musiała i szalone pastwienie się, krzyki przytłumione, gwałt i morderstwo w strachu. Ale to było tak niepewne, że Marek, po gwałtownie szybkiej intuicyi tego, wpadł napowrót w ciemności, w trwożliwe i sprzeczne z sobą hypotezy. Zadowolnił się powiedzeniem Simonowi, by go uspokoić nareszcie:
— Wszystkie świadectwa się zgadzają, prawda szybko się wyświetli.
Wreszcie, w chwili, gdy Mignot wracał, skłoniwszy panią Simon do nieopuszczenia swego pokoju, przybył mer Darras, przyprowadzając z sobą trzech żandarmów.
Darras, przedsiębiorca budowlany w drodze do pięknej fortuny, był tęgim mężczyzną czterdziestodwuletnim, z twarzą okrągłą i rumianą, blondyn, z włosami krótkiemi, z brodą ogoloną. Natychmiast kazał roztworzyć okiennice, ustawił dwóch żandarmów przed oknem, podczas gdy trzeci poszedł do sieni wewnętrznej, aby stać na straży pokoju, który był tylko zaryglowany. Zefiryn nigdy go nie zamykał na klucz. I od chwili tej surowy rozkaz był wydany, by niczego nie tykać, by się więcej nie zbliżać do miejsca zbrodni. Mer natychmiast zatelegrafował do Beaumont, do urzędu sprawiedliwości i oczekiwano sędziów, którzy zapewne powinni byli pierwszym pociągiem przyjechać. Po chwili odeszli ojciec Philibin i braciszek Fulgence pod pretekstem swoich interesów, rozdawania nagród po południu, które mieli spełnić; mer Darras radził im się spieszyć, poczem wrócić, bo zapewne zapyta ich sędzia śledczy, w sprawie numeru gazety „Petit Beaumontais“ i wzorku kaligraficznego, które znaleźli przy trupie. A podczas, gdy na placu dwaj żandarmi mieli wiele kłopotu z uspakajaniem coraz to liczniejszego tłumu, gwałtownego, wydającego krzyki, Simon wszedł i czekał z Darrasem, Markiem, panną Rouzaire i Mignotem w wielkiej izbie szkolnej, do której przenikało słońce po przez wielkie ogrodzenie podwórza rekreacye.
O godzinie ósmej wypadła gwałtowna ulewa, poczem niebo się wypogodziło i nastał cudowny dzień. Dopiero o godzinie dziewiątej przybyli sędziowie. Prokurator republiki, Raoul de la Bissonniére, osobiście przyszedł w towarzystwie sędziego śledczego, Daixa; obydwaj byli pod wrażeniem strasznej zbrodni, w przewidywaniu wielkiej sprawy. Mały, brunet, z lalkowatą twarzą, okoloną porządnemi faworytami, La Bissonnière, nadzwyczajnie ambitny, nie mogąc się doczekać w czterdziestym piątym roku życia szybszego awansu, wciąż węszył za jakimś wybitnym procesem, któryby popchnął go do Paryża, gdzie mu się uśmiechało wysokie stanowisko, jakie mógł zdobyć, dzięki swej gibkiej postawie, poszanowaniu, dla władzy, jakąkolwiekby ona była. Przeciwnie, Daix, wysoki i suchy, z twarzą, ostrokończystą, był skrupulatnym sędzią śledczym, jak przystało jego zajęciu, przesadnie bojaźliwy, jego żona, brzydka i kokietka, rozrzutnica, do rozpaczy doprowadzała z powodu ubóstwa domowego, terroryzowała i trapiła z goryczą, zarzucając mu brak ambicyi. Obydwaj weszli do szkoły i chcieli się najsamprzód udać do pokoju, aby zabrać się przedewszystkiem do poszukiwań, zanim mieli kilku świadków przesłuchać.
Simon i Darras odprowadzali ich, podczas, gdy Marek, panna Rouzaire i Mignot czekali na nich w dużej sali, dokąd i ojciec Phillibin i braciszek Fulgence pospieszyli przybyć. Kiedy się zjawili tylko sędziowie, wszystkie rzeczowe okoliczności zbrodni już znali, dowiedzieli się o najmniejszych, znanych już szczegółach. I przynieśli numer gazety „Petit Beanmontais“ — i wzorek kaligraficzny, do których zdawało się, że przywiązują duże znaczenie. Zająwszy miejsca za stołem nauczycielskim, egzaminowali te dwa kawałki, rozprawiając o nich, pokazywali przedewszystkiem wzorek dwóm nauczycielom: Markowi i Simonowi, jak również nauczycielce i dwóm duchownym. Stało się to zresztą tylko dla zasiągnięcia wiadomości, gdyż nie było pisarza sądowego, coby zapisywał zapytania i odpowiedzi.
— Oh! — opowiadał Marek — te wzorki są ogólnie używane we wszystkich szkołach, równie w szkołach świeckich, jak i w szkołach kongregacyjuych.
— Wybornie — potwierdził braciszek Fulgence — znalazłyby się podobne u nas, tak samo, jak znajdywać się powinny i tutaj.
La Bissonniere chciał stwierdzić to dokładnie.
— Ale — zapytał Simona — nie przypomina pan sobie, czyś podobny wzór nie oddał do rąk któremuś ze swych uczniów? „Kochajcie się nawzajem“, powinno to było pana uderzyć.
— Nigdy nie używano tego wzorku w mojej klasie — odpowiedział stanowczo Simon.
— Jak pan słusznie utrzymujesz, przypomniałbym sobie.
A kiedy prokurator postawił to samo pytanie braciszkowi Fulgenc’owi, ten zawahał się lekko z początku.
— Mam trzech braciszków przy sobie: brata Izydora, Łazarza i Gorgiasa i trudno mi cokolwiek stwierdzić.
Poczem, gdy milczenie nastało:
— Nie, nie, nigdy ten wzorek nie był u nas, byłby mi wpadł w oczy. Sędziowie nie napierali, okazując rezerwę i nie chcąc zdradzić więcej jeszcze, ile wagi przykładali do tego papieru. Wyrazili jednak swoje zdumienie, że nie odnaleziono oddartego kawałka.
— Czy czasami — zapytał Daix — wzorki kaligraficzne nie mają na swym rogu stempla szkoły?
— Tak, czasami — odpowiedział brat Fulgence.
Ale Marek zawołał:
— Nigdy, co do mnie, nie stemplowałem wzorów kaligraficznych. Tego się nie robi u nas.
— Przepraszam — oświadczył Simon z swym wielkim spokojem — mam tutaj takie, na których można znaleźć stempel. Ale stempluje się z dołu, w tem miejscu.
Wobec widocznego zdumienia sędziów, ojciec Philibin, niemy i uważny aż dotąd, pozwolił sobie na lekki uśmiech.
— To dowodzi — powiedział — jak trudno dojść do prawdy... Proszę, panie prokuratorze, to jest plama, którą badasz w tej chwili. Chciano już w tem widzieć nieokreślone inicyały, coś, jakby podpis. Ja raczej myślę, że to żyd, którego chciał wytrzeć uczeń palcem.
— Czy to w zwyczaju? — zapytał znowu Daix — że nauczyciele podpisują się na wzorkach.
— Tak — przyznał brat Fulgence — to się robi u nas!
— Ah! nie — krzyczeli do spółki Simon i Marek, my tego nie robimy w szkołach komunalnych.
— Mylicie się — odezwała się panna Rouzaire — jeśli nie stempluję wzorów, to zdarzą mi się, że je podpisuję swemi literami początkowemi.
La Bissonnière skinieniem przerwał dyskusyę, gdyż wiedział z doświadczenia, do jakiego to nieładu się dochodzi w tych podrzędnych kwestyach, co do zwyczajów szkolnych. Było to rzeczą śledztwa zbadać ten poważny kawałek papieru, który się zagubił jako możliwy dowód stempla i podpisu. Zadowolnił się więc tem, by mu świadkowie opowiedzieli o odkryciu zbrodni. Mignot opowiedział, jakto na okno zupełnie otwarte zwrócił swą uwagę i jak krzyczał, widząc ciało malca, znieważone tak okropnie; panna Rouzaire tłómaczyła, jak przybiegła, poczem szczegóły opowiedziała o ceremonii poprzedniego dnia, w jaki to sposób odprowadziła Zefiryna aż pod okno, przez które wskoczył, by wejść do siebie. Ojciec Philibin i brat Fulgence z kolei opowiedzieli, jakim to przypadkiem i oni się wmieszali do tego dramatu, opisując stan, w jakim znaleźli pokój, wskazując dokładnie miejsce, gdzie leżał knebel z papieru, który ośmielili się tylko rozwinąć, zanim go umieścili na stole. I wreszcie Marek opowiedział, jakie mu uwagi na myśl przyszły, kiedy nareszcie nadszedł.
Zwrócił się tedy La Bisssonnière do Simona, pytając go.
— Powiedziałeś nam pan, żeś wrócił w dwadzieścia minut przed dwunastą i że cały dom, zdawało się, był w wielkim spokoju... Pańska żona spała.
Ale Daix pozwolił sobie przerwać.
— Panie prokuratorze, czyby nie przydało się, aby pani Simonowa była obecną? Czyby nie mogła zejść na chwilę?
Skinieniem głowy, La Bissonnière się zgodził, a Simon poszedł po żonę, która po chwili zjawiła się z nim.
W pudremantlu z grubego, najzwyklejszego płótna, Rachela była tak piękną, że wejście jej w milczeniu, wszystkich zlekka poruszyło z podziwu i oczarowania. Była to kwitnąca piękność żydowska, rozkoszna twarz owalna, cudowne czarne włosy, złota cera, duże, pieszczotliwe oczy, czerwone usta z zębami błyszczącemi i czystemi. I czuło się, że cała z miłości, trochę obojętna, zamknęła się w swym domu z mężem i z dziećmi, jak kobieta wschodnia w swym ukrytym, małym ogródku. Simon zamykał drzwi, kiedy dwoje dzieci, Józef i Sara, cztero i dwuletnie, zdrowe i cudowne, wpadły, mimo że im zabroniono schodzić; przyleciały, szukając schronienia w fałdach sukni matczynej, ale sędziowie dali znać gestem, by je wpuszczono.
La Bissonniére, uprzejmy, oczarowany taką pięknością, jak flet, słodko się odezwał, by postawić kilka pytań:
— Proszę pani, było dwadzieścia minut przed dwunastą, kiedy mąż pański wrócił?
— Tak, panie, spojrzał na zegar ścienny i spać się położył, rozmawialiśmy jeszcze półgłosem przy zgaszonem świetle, by dzieci nie przebudzić, kiedy bił zegar dwunastą.
— Ale czy pani przed przybyciem swego męża, od wpół do jedenastej aż do wpół do dwunastej nie słyszała nic, kroków, głosów, hałasu walczących, krzyków przytłumionych.
— Nie, panie, nic zgoła. Spałam i dopiero mąż mnie zbudził, gdy wchodził do pokoju... Pozostawił mnie dość cierpiącą i był szczęśliwy, że mnie zastał zdrowszą, śmiał się i radował tak wesoło, całując mnie, żem go napominała, by się uspokoił, by nie zamącić spokoju dzieciom, tak głębokie było milczenie naokoło nas... Ah! któżby nam to mógł był powiedzieć, że tak straszne nieszczęście zwaliło się na nasz dom? Była wstrząśnięta, łzy się jej toczyły po policzkach, kiedy się zwróciła do męża, jakby go uspokoić i sił mu dodać chciała. A on też rozpłakał się na widok jej łez, zapominając, gdzie był, namiętnie ją ujął w swe ramiona, pocałował w uniesieniu nieskończonej czułości. Dwoje dzieci podniosło swe niespokojne główki, była to chwila głębokiej emocyi i wielkiej żałosnej dobroci.
— Byłam nieco niespokojna, bo niema pociągu o tej porze — na nowo opowiadać zaczęła sama pani Simonowa. — Ale kiedy spać się położył, opowiedział mi mój mąż przyczynę...
— Tak — tłómaczył Simon — nie mogłem inaczej zrobić, jak pójść na ten bankiet; i byłem niemile zawiedziony, przybywszy na dworzec, gdy pociąg o godzinie wpół do jedenastej przed nosem mi odjechał; nie chcąc czekać na następny aż do północy, natychmiast pieszo wybrałem się w drogę. Sześć kilometrów, to nie tak wiele. Noc była bardzo piękna, bardzo gorąca... Około godziny pierwszej, kiedy się burza zerwała, opowiadałem jeszcze o wieczorze spędzonym, rozmawiałem pocichu z moją żoną, która nie mogła zasnąć na nowo. To nas właśnie zatrzymało w łóżku dzisiejszego rana, kiedy straszna śmierć nawiedziła ten dom.
A Sara znowu płacząc, pocałowała go raz jeszcze jak kochanka i ojca!
— Mój drogi, uspokój się, kochaliśmy całem sercem biednego malca, obchodziliśmy się z nim, jak z własnem dzieckiem, a sumienie nic nam nie może wyrzucać w tej strasznej katastrofie.
Było to zdanie osób obecnych. Mer Darras zaświadczył wielki szacunek dla nauczyciela Simona. Mignot i panna Rouzaire, wcale nie lubiący żydów, byli w zgodzie, że on starał się bardzo o uznanie swem nienagannem zachowaniem się. Pozostali tylko ojciec Philibin i braciszek Fulgence, wobec tego ogólnego wzruszenia obojętni, milczący, patrząc się surowym wzrokiem i przenikając ludzi i przedmioty. A sędziowie, mogli tylko te pierwsze sprawdzenia wynieść, z jedyną hypotezą o nieznanym, który wszedł i wyszedł oknem. Tylko godzina o której stała się zbrodnia, okazała się sprawdzoną stało się to między godziną wpół do jedenastej a dwunastą — a co do samej zbrodni, bezecnej i dzikiej, straszne jeszcze ciemności zalegały.
Marek, zostawiając sędziów dla uporządkowania pewnych szczegółów, chciał pójść na śniadanie, po bratersku ucałowawszy Simona. Scena pomiędzy mężem a żoną nic mu nowego nie przyniosła, bo znał ich gorącą miłość. Ale miał łzy w oczach, wzruszony do głębi taką miłością i bolesną dobrocią. Zegar na kościele św. Marcina zaczął bić południe, kiedy znalazł się na placu, zapełnionym tłumem coraz to rosnącym, tak, że mu się trudno było przedostać. W miarę, jak się rozszerzała wiadomość o zbrodni, ludzie schodzili ze wszech stron, tłocząc przed zamkniętem oknem, które z wielkim trudem strzegli policyanci a opowiadania, jakie z ust do ust krążyły, przeinaczone, przesadzone, straszne, budziły gniew zapalczywy wśród wyjącego tłumu. Kiedy się przedostał by Marek, pewien ksiądz podszedł do niego.
— Wychodzi pan ze szkoły panie Froment, czy to prawdziwe, wszystkie te okropne szczegóły?
Był to ksiądz Quandien, proboszcz parafialnego kościoła św. Marcina, człowiek czterdziestoletni, wysoki i silny, ale z twarzą łagodną i dobrą, oczami jasno-niebieskiemi, okrągłemi policzkami i delikatnym podbródkiem. Marek go poznał u pani Duparque, której był przyjacielem — a choć księży nie lubił, miał jednak dla niego pewien szacunek, wiedząc, że jest tolerancyjny, rozumny, więcej ma zresztą sentymentu, niż prawdziwej inteligentyi.
W kilku słowach powtórzył Marek fakty, dość już okropne.
— Ah! ten biedny pan Simon — odezwał się znowu ksiądz głosem miłosiernym, co za zmartwienie to być musi dla niego, bo on kochał bardzo swego bratanka i bardzo się dobrze z nim obchodził! Miałem dowody tego.
To naturalne współczucie ucieszyło Marka, który rozmawiał jeszcze przez chwilę z księdzem. Ale zbliżył się jeden z ojców Kapucynów, ojciec Teodozyusz, przełożony niewielkiego zakonu, który zastępstwo duchowne pełnił przy sąsiedniej kaplicy. Wspaniały mężczyzna z piękną, twarzą o dużych, płonących oczach a którą długa broda czarna, czyniła majestatyczną, był sławnym spowiednikiem, mistycznym kaznodzieją, którego głos gorący ściągał pobożnych. Choć cichą wojnę prowadził z księdzem Quandien, zachowywał jednak względem niego postawę uszanowania, jako młodszy i niższy sługa Boży. Natychmiast objawił swoje wrażenie, swój ból: to biedne dziecię, które poprzedniego dnia wieczorem zauważył w kaplicy, bo tak żywą była jego nabożność, prawdziwy był anioł niebieski, z cudowną swą główką blond i jak cherubin uczesaną! Po chwili, Marek, usłyszawszy pierwsze słowa ojca Teodozyusza, któremu nie ufał i miał dlań nieprzezwyciężoną niechęć, pospieszył się z odejściem. Ale tym razem, gdy wracał na śniadanie, przyjazna ręka znowu spoczywała na jego ramieniu, zatrzymując go.
— Patrzcie, Feron!... Jesteś więc pan w Maillebois?
Feron był nauczycielem w Moreux, o cztery kilometry od Jonville, małej, odosobnionej gminie, która nie miała nawet swego proboszcza a zastępstwo duchowne pełnił tam ksiądz Cognasse, proboszcz z Jonville. Pędził też tam Feron życie w najokropniejszej nędzy, wraz z żoną swoją i trojgiem dzieci, to jest trzema córkami. Był to wysoki, trzydziestoletni mężczyzna, w odzieniu zaniedbanem, które wyglądało nie na jego miarę. Czupryna włosów czarnych jeżyła się na głowie długiej i kościstej, z nosem garbatym, ustami szerokiemi, z brodą wystającą. Nie wiedział do czego użyć swych długich nóg i dużych rąk.
— Wie pan dobrze — odpowiedział że żona moja ma ciotkę, kupcowę korzenną w Maillebois. Przyjechaliśmy zatem widzieć się z nią. Ale powiedz pan, co za ohyda, ten chłopiec, biedny malec garbaty, znieważony, uduszony! I znowu historya, która pozwoli tym niegodziwym klechom napadać na nas, trucicieli świecczyzny!
Marek widział w nim człowieka inteligentnego, który dużo czytał, ale stł się cierpkim przez ciasne, pełne braków życie i znajdywał ujście niezmiernej goryczy w skrajnych ideach odwetowania i pomszczenia się za to. Przecież go zmieszał ten cierpki ton.
— Jakto, napadać na nas? — zapytał. Nie widzę, cobyśmy mieli z tem wspólnego.
— Ah tak! jesteś pan naiwny. Nie znasz tego gatunku, zobaczysz pan, jak ci wszyscy w sutannach, ci wszyscy dobrzy ojcowie i drodzy braciszkowie wezmą się do dzieła... Powiedz-no mi pan, czyż nie rzucili już podejrzenia, że to Simon znieważył i udusił swego bratanka?
Marek odrazu się rozgniewał. Zaprawdę, Feron za daleko się posuwał w swej nienawiści do kościoła.
— Ale zwaryowałeś pan! Nikt nie podejrzewa, nie śmiałby nawet przez chwilę podejrzewać Simona. Wszyscy oddają sprawiedliwość jego uczciwości i dobroci. Ksiądz Quandieu dopieroco powiedział mi, że miał dowody jego ojcowskiego postępowania względem tej smutnej ofiary.
Konwulsyjny śmiech trząsł dużem, chudem cielskiem Ferona, włosy jego jeszcze bardziej się jeżyły na długiej, końskiej głowie.
— Ah! nie, jesteś pan za nadto śmiesznym, myślisz, że się będą trapić o parszywego żyda! Czy żyd parszywy zasługuje na prawdę? Pański Quandieu i cała banda objaśnią, co potrzeba powiedzieć, jeśli będzie koniecznem, by parszywy żyd był winowajcą, dzięki temu, żeśmy wszyscy winni, wszyscy jesteśmy bez Boga i bez miłości ojczyzny, którzy zgniłą czynią młodzież francuzką!
A kiedy Marek, chłodno wciąż protestował, Feron ciągnął dalej jeszcze silniej:
— Wiesz pan przecież dobrze, co się dzieje w Moreux. Przymieram z głodu, jestem w pogardzie, bardziej przybity, niż nędzny robotnik, który przy drogach kamienie tłucze. Ksiądz Cognasse po odprawieniu mszy plunąłby na mnie, gdyby mnie spotkał, za to, żem nie chciał śpiewać na chórze w kościele. Chleba nie mam codziennie... Znasz go pan, księdza Cognasse’a, upokorzyłeś go pan trochę w Jonville, gdy się udało panu pozyskać dla siebie mera. Ale mimo to, wciąż z nim pan wojujesz i pożarłby cię, gdy byś mu na to pozwolił... Nauczyciel to zwierzę w gruncie rzeczy, to lokaj wszystkich, wydziedziczony, zwichnięty, któremu nie ufają chłopi a któregoby księża spalili, by nad całym krajem ustalić jedyny rząd katechizmu!
Cierpko ciągnął dalej, opowiadając wszystką nędzę i cierpienia skazańców na nauczycielstwo ludowe, jak ich nazywał. On, syn owczarza, odznaczywszy się w szkole wiejskiej, opuścił później szkolę normalną ze stopniem celującym, zawsze cierpiał z powodu zupełnego braku środków; bo przez uczciwość pozwolił sobie na głupstwo, by się ożenić z dziewczyną sklepową, równie biedną jak i on, dlatego, że ją dzieckiem obciążył, kiedy był jeszcze zwyczajnym pomocnikiem nauczyciela w Maillebois. Ale czyż Marek sam, którego żona miała babkę, wciąż jej podarunki przysyłającą, był o wiele szczęśliwszym w Jonville, wciąż pod groźbą długów, w ciągłej walce z księdzem, by sobie zapewnić powagę i niezależność? Szczęściem miał sojusznicę w nauczycielce szkoły żeńskiej, w pannie Mazeline, która swym rozumem prawym i sercem niewyczerpanej dobroci, dopomogła mu, by zwolna zdobył sobie całą radę gminną. Przykład może jedyny w departamencie, dzięki szczęśliwym okolicznościom. A to, co się działo w Maillebois, czyż nie dopełniało obrazu? Ta panna Rouzaire, oddana księżom i mnichom, prowadząca w godzinach szkolnych do kościoła swe uczennice, wypełnia tak dobrze ogłupiającą role dobrych sióstr, których kongregacya uważała za niekorzystne założenie szkoły dla dziewcząt w Maillebois! A ten biedny Simon, będący zapewne uczciwym człowiekiem, ale z obawy, by się z nim nie obchodzono jak z parszywym żydem, oszczędzający wszystkich, pozwalający uczęszczać bratankowi do szkoły drogich braciszków, kłaniający się bardzo nizko klechom, którzy kraj zatruwają!
— Żyd parszywy — kończył gwałtownie Feron — jest i zawsze będzie parszywym żydem tylko! Nauczyciel ludowy i żyd, to najwyższy stopień parszywości. Zobaczysz pan, zobaczysz pan...
Zginął w tłumie, z ruchami gwałtownemi, które wstrząsały dużą, rozczochraną jego postawą.
Marek pozostał na rogu chodnika, wzruszając ramionami, patrząc za nim, jak nawpół zwaryowanego; gdyż rzeczywiście, obraz mu się wydawał zanadto przesadzonym. Pocóż odpowiadać temu biednemu człowiekowi, którego niedola doprowadzi jeszcze do pomieszania zmysłów? I poszedł swoją drogą ku placowi Kapucynów, zdziwiony jednak tem wszystkiem, co usłyszał przed chwilą i zaniepokojony trochę.
Było już kwadrans na pierwszą, kiedy Marek wrócił do domu na placu Kapucynów. Od kwadransa czekały na niego te panie i Genowefa w sali jadalnej, przy nakrytym stole. To nowe spóźnienie się wyprowadziło z równowagi panią Duparque. Nie mówiła nic, ale gwałtowność z jaką usiadła, rozwijając nerwowo swą serwetkę, tłumaczyła, jaką zbrodnię upatrywała w tej odrobinie niepunktualności.
— Przepraszam — tłómaczył się młody człowiek — musiałem czekać na sędziów i tylu jest ludzi na placu, że przedostać się nie mogłem.
Jakkolwiek babka chciała zmilczeć, powiedziała jednak.
— Myślę, że się pan zajmować nie będziesz tą wstrętną bistoryą.
— Zapewne — odpowiedział z prostotą — sądzę także, że nie mam się czego zajmować nią, chybaby mi obowiązek to nakazał czynić.
Po podaniu przez Pelagię jajecznicy a następnie sztuki baraniny smażonej z kartoflami, zaczął opowiadać ze wszystkiemi szczegółami, co wiedział. Genowefa słuchała go, drżąc ze wstrętu i politowania, podczas, gdy jej matka, pani Bertherau, również bardzo wzruszona, łzy wstrzymywała, ukradkiem rzucając wzrokiem na panią Duparque, jakby chcąc się dowiedzieć, dokąd sięgać mogło jej współczucie. Ale ta obojętną była na wszystko co się jej wydało przeciwnem regule. Jedząc niewiele, odezwała się nareszcie:
— W czasach mej młodości, przypominam sobie bardzo dobrze, jak znikło dziecko w Beaumont. Znaleziono je pod krużgankiem kościoła świętego Maksansa, pokrajane na cztery sztuki a tylko serca tam brakowało... Oskarżono żydów, że oni to potrzebowali serca do macy na swe święta Wielkanocne.
Marek zdumiony spojrzał na nią.
— Nie mówi babka zapewne poważnie, chyba nie wierzy tym niegodziwym głupstwom? Ona zwróciła na niego swe oczy zimne a jasne i rzekła:
— To poprostu stare wspomnienie, które mi powraca... Nikogo nie oskarżam, samo przez się rozumie.
Ale Pelagia, przynosząc deser, ośmieliła, się wmieszać do rozmowy z poufałością starej sługi:
— Pani zupełną ma słuszność, nikogo nie oskarżać, ludzie powinni zrozumieć panią... Cała dzielnica buntuje się od czasu tej zbrodni; pojęcia się niema o tych strasznych historyach, które krążą; dopieroco słyszałam, jak jeden robotnik krzyczał, że należałoby spalić szkołę braciszków.
Słowo to padło wśród wielkiego milczenia. Marek zdumiony, poruszył żywo ręką i cofnął się w tej chwili jak człowiek, który uznaje, że rozsądniej dla siebie chować swe uwagi. A Pelagia mogła dodać.
— Pani pozwoli mi pójść na rozdawanie nagród, po południu. Zdaje mi się, że mój kuzyn Polidor nic nie otrzyma, ale w każdym razie przyjemność mi to sprawi, być tam obecną... Ah! ci dobrzy braciszkowie, niewesołą będzie dla nich ta uroczystość, dzień, w którym im zabijają jednego z najlepszych uczniów.
Pani Duparque pozwoliła skinieniem głowy, poczem mówiono o innych rzeczach. Śniadanie się kończyło, nieco rozweselone śmiechem malej Ludwiki, która ze zdumieniem patrzała na zakłopotane twarze ojca i matki, tak jasne, tak uśmiechnięte zazwyczaj. Był spokój, rodzina rozmawiała przez chwilę w serdecznej poufałości.
Popołudniowe rozdawanie nagród w szkole braciszków wywołało wielkie ożywienie w mieście. Nigdy ta uroczystość nie ściągnęła takich tłumów ludzi. Przedewszystkiem fakt ten, że przewodniczył ojciec Philibin, prefekt nauk w kolegium w Valmarie, dodawał uroczystości szczególnego znaczenia. Rektor tego kolegium, ojciec Crabot, sławny jezuita, z powodu swych stosunków w świecie i wielkiego wpływu, jaki mu przyznawano na wypadki współczesne, też się tu znajdował, chcąc publicznie złożyć braciszkom świadectwo swego uznania. Był jeszcze i reakcyjny poseł z departamentu, hrabia Hektor de Sangleboeuf, właściciel Destrade, wspaniałej posiadłości w okolicy, którą mu przyniosła w posagu raz z kilkoma milionami żona jego, córka wielkiego bankiera żydowskiego, barona Nathana. Ale co przedewszystkiem podniecało umysły, co zapełniało nerwowym tłumem plac Kapucynów, tak opustoszały i tak spokojny zazwyczaj, to poranne odkrycie okropnej zbrodni, zabójstwa biednego dziecka, ucznia braciszków, znieważonego, uduszonego. I był ten malec jakby obecnym, nikogo nie widziano, tylko jego na cienistem podwórzu, gdzie się wznosiła estrada, przed zbitemi rzędami krzeseł, kiedy ojciec Philibin wygłaszał pochwałę zakładu, kierowanego przez znakomitego brata Fulgence’a i jego trzech pomocników, braciszków Izydora, Łazarza i Gorgiasza. To uczucie spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy ten ostatni, człowiek chudy i skrzywiony, z czołem nizkiem a twardem pod czarnemi włosami kędzierzawemi, z dużym nosem w kształcie orlego dzioba, pomiędzy dwoma wystającemi policzkami, z tłustemi ustami, w których widzieć było można wilcze zęby — wstał, by odczytać listę odznaczeń. Zefiryn był najlepszym uczniem w klasie, w której otrzymał wszystkie nagrody — a imię jego bez przestanku wracało i brat Gorgiasz, w swej długiej, czarnej sutannie, z białą plamą kołnierza, w sposób tak powolny a ponury wymawiał to nazwisko, że za każdym razem wzrastający dreszcz przebiegał po tłumie. Za każdym razem zdawało się, że biedny malec zmarły podnosił się na to wołanie, by pójść, odebrać swoją koronę i książkę ze złoconemi brzegami. Korony i książki piętrzyły się nagromadzone na stole. Nic nad to nie było bardziej przygniatającem jak milczenie i pustka w miejscu, gdzie tyle nagród złożono, dla tego wzorowego ucznia, tak tragicznie zmarłego, którego biedne ciało, storturowane i splugawione, leżało o kilka ztąd domów. Wrażenie uczestników stało się zbyt silnem, łkania wybuchły nareszcie, kiedy brat Gorgiasz. w dalszym ciągu wymieniał to imię, ze swem zwyczajnem podnoszeniem warg, odsłaniającym szereg jego białych zębów w ustach, w których widniała złośliwość i okrucieństwo.
Uroczystość zakończyła się wśród powszechnego wzruszenia. Mimo wielkiego uczestnictwa ludzi prz byłych, by uczcić braciszków, trwoga się gromadziła, jakiś niepokój, jak groźba zdaleka idąca powstawał w myślach każdego. A najgorszem było wyjście wśród szemrań i głuchych przekleństw ze strony zgromadzonych wieśniaków, którzy się zebrali garstkami na placu. Okropne opowieści o których wspominała Pelagia, krążyły wśród tego tłumu, podnieconego zbrodnią. Przypominano sobie niegodziwą historyę, stłumioną roku zeszłego, o braciszku, któremu przełożeni jego dopomogli schronić się przed trybunałem karnym. Wszelakiego rodzaju brzydkie wieści krążyły od owego czasu o okropnościach, jakie się działy w tej szkole, o dzieciach, które wzbraniały się mówić o tem pod naciskiem strachu niezmiernego. Naturalnie przesadzano jeszcze te tajemnicze okropności, o których z ust do ust powtarzano. A oburzenie ludzi zebranych na placu wzrosło z powodu odnowienia pogłosek rozdmuchiwanych wspomnieniami o zniesławieniu i katowaniu ucznia dobrych braciszków. Poczęto wyraźnie ich oskarżać, słowa zemsty krążyły: czy się i tym razem pozwoli umknąć winowajcy? czy się nie zamknie tej budy, krwawo zagnojonej? A kiedy lepsze rozchodziło się towarzystwo, kiedy się pojawiły suknie mnisze i sutanny księże, pięści tłumu zacisnęły się, krzyki i wrzaski podniosły, cały zastęp ludzi zaczął miotać obelgi na ojców Carabota i Philibina, którzy zbledli i zatrwożyli się, gdy tymczasem brat Fulgence porządnie kazał zaryglować bramę szkolną.
Marek przez ciekawość śledził za tą sceną z okna domku pani Duparque — a żywo zaciekawiony, wyszedł nawet na chwilę przed próg, by lepiej widzieć i słyszeć. Cóż to więc przypuszczał Feron w swem proroctwie, że na żyda zwalą zbrodnię, że świecki nauczyciel stałby się kozłem ofiarnym wszystkich tych klechów jadowitych? Daleko, by do tego doszło, sprawa bowiem zanosiła się bardzo źle dla dobrych braciszków. Ten wzrastający gniew tłumu, te krzyki gwałtowne wskazywały, że awantura mogła przybrać wielkie rozmiary, wydobyć winnego z pośród mniszego zgromadzenia, rozszerzyć się, zachwiać samym kościołem nawet, jeśliby rzeczywiście winowajca był jednym ze sług jego. Marek pytał się siebie samego, nie znajdując jeszcze żadnego ustalonego przekonania, tak, że samo podejrzewanie wydawało mu się rzeczą hazardowną i nie bardzo uczciwą. Zachowanie się ojca Philibina i brata Fulgence’a wydało mu się poprawnem, zupełnie spokojnem. Silił się na pełną tolerancyę i wielką sprawiedliwość z obawy, by nie ustąpić przed swą namiętnością wolnomyślnego, wyzwolonego ze wszystkich względów. A spodziewał się, że więcej się dowie wpośród tych ciemności okropnej zbrodni.
Tymczasem, stojąc tu, spostrzegł wracającą Pelagię, w świątecznym stroju, a obok kuzyna jej Polydora Souqueta, jedenastoletniego chłopca, który trzymał pod pacha piękną książkę z okładka wyciskaną i złoconą.
— To nagroda za dobre obyczaje panie! — krzyczała Pelagia z radości. — To więcej jeszcze warte niż nagroda za czytanie lub pisanie, nieprawdaż?
Prawdą było, że Polydor, cichy i milczący, zadziwiał samych nawet braciszków swem nadzwyczajnem lenistwem. Było to dziecko tłuste i blade, z jasnemi włosami, z dużą twarzą. Syn robotnika wiecznie pijanego, wcześnie straciwszy matkę, żył pozostawiony losowi, kiedy ojciec jego tłukł kamienie po drogach. Przez wstręt do wszelkiej pracy, na samą myśl cię trwożąc, że i na niego kolej przyjdzie tłuc kamienie, pozwalał ciotce swej marzyć 0 tem, że go zobaczy pewnego dnia nieukiem; tyle wiedział co ona, przychodził do niej do kuchni w nadziei, że dostanie mu się jaki dobry kawałek.
Tymczasem Pelagia, mimo swej radości odwróciła się z trwogą, patrząc na ten tłum z miną złośliwą i niechętną.
— Słyszy pan, panie, słyszy pan tych anarchistów! Braciszkowie tak oddani, którzy kochają dzieci i mają rodzicielskie staranie o nich, tak, rodzicielskie!... Patrz pan! Polydor mieszka ze swym ojcem, przy drodze do Jonville, o kilometr drogi ztąd. A więc dobrze! wczoraj wieczorem, po tej uroczystości, bano się jakiegoś niedobrego spotkania, to go braciszek Gorgiasz odprowadził aż do drzwi samych... Czy nie tak, Polydorze?
— Tak — lakonicznie odpowiedział chłopiec swym cichym głosem.
— A to ich się lży, im się grozi! — ciągnęła dalej służąca. — Widzi pan tego biednego braciszka Gorgiasza, idącego wśród czarnej nocy dwa kilometry, tam i napowrót, by nic się nie stało temu malcowi. Prawda, toby zniechęciło być ostrożnym i grzecznym!
Marek, który badał dziecko, uderzony był jego dobrowolnem milczeniem, senną skrytością. Nie słuchał więcej Pelagii, której opowiadania zazwyczaj lekceważył sobie. Ale kiedy wrócił do małej salki, gdzie czytała Genowefa a pani Bertherau zajętą była wiecznie swem dzierganiem rzeczy kościelnych, zatrwożył się, widząc swą żonę z książką opuszczoną, bardzo wzruszoną tem, co się działo na placu. Podeszła naprzeciw niego, rzuciła mu się wprost na szyję, w uniesieniu bojaźliwej czułości, cudownie piękna w swem wzruszeniu.
— Cóż się tam takiego dzieje? — zapytała. — Czy się bić chcą?
A on ją uspakajał, gdy tymczasem pani Duparque, podnosząc oczy od swojej robótki, powtórzyła surowo swą wolę.
— Marku, spodziewam się, że pan się nie będzie mieszać do tej brzydkiej historyi... Podejrzewać, złorzeczyć braciszkom, to naprawdę szaleństwo! Pan Bóg się zemści nareszcie za swoich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.