Prokurator Alicja Horn/Rozdział 3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prokurator Alicja Horn Tom pierwszy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Sądzie Okręgowym od poniedziałku panowało niebywałe podniecenie.
Zaczęło się od tego, że prokurator Martynowicz stanął w drzwiach kancelarji i, zwracając się do aplikanta Modronia, powiedział swoim burkliwym a dobitnym głosem:
— Każe pan na drzwiach gabinetu po podprokuratorze Korczyńskim przybić napis: — Podprokurator Alicja Horn. — Zrozumiano?...
— Tak jest, panie prokuratorze.
Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem. W kancelarji umilkły wszystkie maszyny, zaległa zupełna cisza.
— Że jak? — zapytała panna Serkowska od dziennika podawczego.
Aplikant Modroń zrobił głupią minę.
— Jak się nazywa ten nowy? — zaszczebiotała panna Latosikówna z pod okna.
Modroń zirytował się, widząc wszystkie oczy wlepione w siebie.
— Co się państwo na mnie patrzycie, jak na raroga?! Tyle samo wiem, co i wy. Słyszeliście: podprokurator Alicja Horn.
— Jakże, podprokurator Alicja Horn — oburzył się stary pan Rolko — niby kobieta?
— Nie, Bażant — wykrzywiła się doń panna Serkowska.
Niemal wszyscy wstali z miejsc i otoczyli biurko Modronia.
— Jeżeli Alicja, to juścić kobieta.
— Ale darujcie! Kto kiedy widział kobietę prokuratora?
— Jak pan powiada?
— Alicja Horn.
— Tak, tak — pokiwał głową pan Rolko — rozpusta i tyle. Niezłe czasy, co?
— Tfy! — potwierdził wymownie łysy jak kolano pan Garbarczyk.
— Niesłychane!
— Nie stójcie nademną, jak kat nad dobrą duszą — płaczliwym głosem prosił Modroń — jeszcze stary wejdzie.
— No, panie, ależ to po prostu skandal! Baba ma być prokuratorem?
— Świat się kończy!
— A cóż w tym złego? — wzruszyła ramionami pani Więckowa — ciekawam, dlaczego kobieta nie może być prokuratorem?
— Cooo? — oburzył się pan Rolko — jak pani nie wstyd, mając siwe włosy i troje dzieci, takie rzeczy opowiadać!
— Siwe włosy, to proszę pana żaden argument. A tymczasem jest faktem, że kobiety pod względem umysłu wcale nie stoją niżej od mężczyzn.
— Nie tylko nie niżej, ale właśnie wyżej — zawołała czupurna aplikantka Ciechanowiecka. — Właśnie wyżej! A szczególniej w Polsce. Wszyscy cudzoziemcy to mówią, że Polki są mądrzejsze o całe niebo od Polaków.
— Hę?... — uśmiechnął się, gładząc łysinę Garbarczyk — gdybym był o trzydzieści lat młodszy to niech mi pani wierzy, że i ja zapewniałbym panią...
Tymczasem ze wszystkich działów, zaalarmowanych przez pannę Serkowską zaczęły napływać do kancelarji patrole wywiadowcze. Zrobił się harmider, że o dokończeniu dyskusji na temat mądrości płci niewieściej mowy być nie mogło.
Dopiero, gdy aplikant Modroń wykaligrafował kartkę i ostentacyjnie ją niosąc, wyszedł na korytarz, ruszyła za nim cała procesja.
Od tej chwali ostatnie drzwi korytarza na pierwszem piętrze stały się celem nieustannych pielgrzymek, przedsiębranych z najodleglejszych zakątków gmachu, nie wyłączając pokojów sądziowskich, adwokackich i prasowych.
Każdy chciał się przekonać na własne oczy, że napozór niedorzeczna plotka nie jest plotką, lecz równie niedorzeczną prawdą.
Na drzwiach, przypięta pluskiewkami, wisiała tekturka z napisem: — Podprokurator Alicja Horn.
Mężczyźni wzruszali ramionami, a na pytania: — czy nie wie pan, kto to jest ta Alicja Horn? — odpowiadali:
— Pojęcia nie mam, ale ręczę, że jakaś megiera.
W młodszem pokoleniu natomiast ustaliło się zdanie pany Latosikówny:
— Pewno histeryczka i do tego stare pudło.
W tych warunkach znaczną rewelacją, podważającą do pewnego stopnia ogólną opinję, była wiadomość wydobyta z wydziału personalnego Ministerstwa Sprawiedliwości:
— Alicja Horn ma lat dwadzieścia osiem.
W powodzi pogłosek przewijały się zresztą najrozmaitsze. Mówiono o kolosalnych stosunkach Alicji Horn w najwyższych sferach rządowych, o tem, że sam minister w niej się kocha, że nawet miał z nią dziecko, że jest ona nie kobietą, lecz hermafrodytą, a nawet goli się codzień, bo jej wąsy i broda rosną. Sędzia Pszczółkowski słyszał od kogoś, że jest to istota psychicznie zboczona, coś między sadystką a wampirzycą, natomiast mecenas Kamionka utrzymywał że w tej nominacji jest „coś“.
Na czem to „coś“ miało polegać, sam mecenas nie umiał objaśnić.
Trwało to do czwartku, do godziny dziewiątej rano, o której w poczekalni prokuratora Martynowicza zjawiła się wysoka, elegancko ubrana kobieta i powiedziała woźnemu:
— Proszę mnie zameldować panu prokuratorowi. Alicja Horn.
W pięć minut potem elektryzująca wiadomość dotarła do wszystkich biur na przestrzeni całego gmachu:
— Przyszła! Jest młoda i bardzo ładna.
— Można pęknąć ze śmiechu! Baba — prokurator.
— Brunetka? Pewno żydówka?
— Józef powiada, że nie wygląda na żydówkę i że blondynka.
Tymczasem prokurator Martynowicz wezwał do swego gabinetu obu wiceprokuratorów i wszystkich podprokuratorów.
— Panowie pozwolą — odezwał się suchym tonem, wskazując stojącą obok niego młodą kobietę — że ich przedstawię naszej nowej koleżance, podprokuratorce Alicji Horn.
Nastąpiło kilkanaście uścisków długiej pięknej ręki przy akompanjamencie wymamrotanych nazwisk.
— Koleżanka Horn — odezwał się prokurator Martynowicz — obejmie dział podprokuratora Korczyńskiego, który został przeniesiony do Lwowa. Usilnie i stanowczo proszę panów o ułatwienie pracy nowemu członkowi prokuratury. Doszło do moich uszu, że fakt nominacji kobiety wywołał tu niemądrą sensację i głupie gadania, których nie cierpię i nie ścierpię. Oczekuję od panów zdecydowanego przeciwstawienia się tym nastrojom i wierzę, że dzięki taktowi i poczuciu obowiązku porządek zostanie natychmiast przywrócony. Dziękuję panom.
W ciągu minuty gabinet się opróżnił.
— Czy będę mogła zaraz przystąpić do pracy — zapytała Alicja Horn.
— Naturalnie. Znajdzie pani wszystko w zupełnym porządku. Korczyński należał do najsystematyczniejszych moich podwładnych. Zresztą aplikant, pan Modroń zaznajomi panią szczegółowo z rozpoczętemi pracami.
Alicja Horn wstała.
— Zatem...
— Jeszcze jedno, — zatrzymał ją prokurator Martynowicz.
— Słucham, panie prokuratorze.
— Uważa pani... Nie wiem, jak to wyrazić... Hm... Jest pani kobietą i to kobietą o powierzchowności... ujmującej. Nie zniósłbym, gdyby z tego powodu w pracy urzędników płci odmiennej mogły nastąpić jakiekolwiek zaniedbania!... Uważam, że powinna pani trzymać ich na odpowiednim dystansie. Rozumie pani o co mi chodzi?
— Rozumiem, panie prokuratorze — uśmiechnęła się Alicja, ukazując w rozchyleniu pełnych warg dwa rzędy olśniewających białych zębów.
Martynowicz spojrzał na nią z nad okularów i zaczął przewracać jakieś papiery na biurku:
— Hm... Tak... To dobrze. I... tego... i nie trzeba się uśmiechać. Zatem pan Modroń — nacisnął guzik dzwonka — panią zaznajomi z tutejszym porządkiem.
Wszedł woźny i znikł, otrzymawszy polecenie poproszenia pana Modronia.
— Panie prokuratorze — odezwała się Alicja — jestem pewna, że nie dam panu powodów do niezadowolenia z mojej tu obecności. Chcę pracować, widzę w zawodzie oskarżyciela publicznego szczytne powołanie i całkowicie zdaję sobie sprawę z tego, że jako pierwsza kobieta w tej roli, muszę tembardziej obserwować jej powagę.
— Tem lepiej — przytaknął Martynowicz — że porozumieliśmy się dokładnie.
Zjawił się aplikant Modroń, przedstawił się niezdarnie i niemal nie patrząc na Alicję, gdyż nie miał odwagi oderwać oczu od ust prokuratora. Po każdem zdaniu jego dyspozycji powtarzał automatyczne „tak jest, panie prokuratorze“ i dopiero usłyszawszy ostre „no!?“ zrozumiał o co chodzi.
Przeprowadził Akcję do jej gabinetu i nie mogąc pozbyć się dręczącego i — czuł to — ośmieszającego zażenowania, urywanym głosem udzielał fachowych objaśnień. Wyjmował pliki aktów, skorowidze, noty, terminarze i mówił bez przerwy.
Dopiero, gdy ona zaczęła mu zadawać krótkie, rzeczowe pytania, nieco ochłonął i ukradkiem przyglądał się jej pochylonej nad papierami głowie. Jednakże, gdy podnosiła nań swe płonące czarne oczy, pośpiesznie rejterował.
— Dziękuję panu — powiedziała po zaznajomieniu się ze wszystkiem — jeżeli jeszcze będę musiała pana trudzić, znajdę pana w kancelarji, prawda?
— Tak jest, proszę pani. Moje uszanowanie.
Została sama.
Był to nieduży pokój z jednem oknem, wychodzącemu na jakiś szary mur. Popielata farba ścian i żółte meble, składające się z szafy, biurka, stolika do maszyny i kilku krzeseł, robiły wrażenie oficjalnej oschłości i surowości.
Powoli zdjęła futro i mały czarny kapelusz, wyjęła z torebki wieczne pióro i usiadła przy biurku.
Nie czuła tak wielkiej emocji, jak pierwotnie przypuszczała. Wprost przeciwnie, była teraz pewniejsza siebie, niż zwykle. Wiedziała, że da sobie radę nie gorzej niż inni. Zresztą od niejednego z kolegów miała znacznie lepsze przygotowanie. Na Uniwersytecie uważano ją za fenomenalnie zdolną, prawo znała świetnie, pochłonęła setki dzieł fachowych, a dzięki doskonałej pamięci zyskała sobie w łódzkim Sądzie Okręgowym, gdzie odbywała praktykę, przydomek encyklopedji prawniczej.
W znacznej mierze przyczyniła się do tego jej niestrudzona pasja poznawania wszelkich dziedzin wiedzy, mających jakąkolwiek styczność z jurysdykcją. Jeszcze na Uniwersytecie ubocznie studjowała chemję, psychjatrję, później w Paryżu uzupełniała swe studja, wreszcie przewertowała historję wielkich procesów i dla wprawy sporządzała akty oskarżenia tak, jak ona postawiłaby je na miejscu tamtych prokuratorów.
Z jakąż łatwością odkrywała ich błędy i niedopatrzenia, w iluż sprawach, gdzie oskarżeni zostali uniewinnieni, można było dowieść ich winy!
Dumna była ze swej inteligencji, przenikliwości i siły wewnętrznej, wiedziała, że może nie obawiać się współzawodnictwa mężczyzn. Jakże bardzo nimi gardziła! Jakże wielkie miała prawo ich nienawidzieć!
Zaczęła czytać akty. Istotnie znalazła je w zupełnym porządku.
Pierwsze dotyczyły jakiejś drobnej kradzieży i oszustwa, drugie morderstwa bez żadnych poszlak, trzecie fałszowania monet pięciozłotowych...
Spojrzała na zegarek. Była druga piętnaście. O pół do trzeciej miała naznaczoną oficjalną wizytę u prezesa Sądu.
Złożyła akty, zamknęła szafę i biurko i wyszła na korytarz.
Gabinet prezesa, jak poinformował ją spotkany woźny, znajdował się w lewem skrzydle gmachu.
Idąc po schodach i przez nieskończenie długie korytarze spotykała wciąż urzędników, urzędniczki, masę innych osób i bez trudu spostrzegła, że wszyscy obserwują ją z niesłychanem zaciekawieniem.
Udawała jednak, że tego nie zauważa.
Prezes przyjął ją natychmiast. Mógł mieć około sześćdziesiątki i miał miłą pogodną twarz.
Wyszedł na jej spotkanie i wyciągnął rękę:
— Bardzo mi przyjemnie panią poznać. Jestem Turczyński.
— Horn — odparła krótko.
— Proszę, niechże pani siada — podsunął jej krzesło — cieszę się, że wymiar sprawiedliwości zyskał nową, a tak utalentowaną współpracowniczkę.
— Pan prezes jest zbyt łaskawy — powiedziała zdawkowo.
— Bynajmniej. Słyszałem od pana ministra tyle pochwał dla pani, tyle uznania...
Podał jej pudełko z papierosami.
— Dziękuję panu prezesowi, nie palę.
— Nie pali pani?
W głosie prezesa zabrzmiało tak szczerze zdumienie, że zapytała:
— Dlaczego pan prezes przypuszcza, że muszę palić?
— Będę szczery, jeżeli pani pozwoli. Nie trzeba być szczególnie bystrym obserwatorem, by zauważyć, że naogół kobiety, obierające sobie zawód właściwy mężczyźnie, starają się doń upodobnić w ubiorze, w sposobie bycia. A przyzna pani, że już po kobiecie, która została prokuratorem można się spodziewać conajmniej palenia cygar — zakończył żartobliwie.
— Słusznie, panie prezesie, ale tylko o tyle, o ile kobieta — jak to bywa najczęściej — wybiera sobie fach tradycyjnie męski, właśnie w celu upodobnienia się do mężczyzny.
— Więc pani?...
— Ja zaś przypuszczam, że w tem ich ustosunkowaniu się do kwestji jest mimowolne zaakceptowanie anachronizmu, że tylko mężczyzna jest zdolny być samodzielną jednostką. Schylają tem samem czoło przed szacownym przeżytkiem konwenansu, z którym pozornie walczą, a naśladując mężczyzn poprostu ośmieszają się.
Prezes spojrzał na nią uważnie:
— Zaciekawia mnie pani. Przyznać muszę, że poraz pierwszy spotykam się z podobnym punktem widzenia u niewiasty, która właśnie... Czy zechciałaby pani rozwinąć swój pogląd?
— To wcale nie jest skomplikowane, panie prezesie. Sądzę, że kwestja płci nie może odgrywać roli w jakimkolwiek zawodzie. Jeżeli nawet chodzi o pracę fizyczną, widzimy u ludu miljony kobiet przystosowanych do niej świetnie.
— Bezwątpienia.
— Z drugiej strony mężczyźni w pracach, od dawna uznanych za typowo kobiece, bynajmniej nie nabywają cech kobiecych. Widziałam na Zachodzie mężczyzn, dojących krowy, szorujących garnki, cerujących pończochy itp. i wcale nie zauważyłam, by używali pudru, nosili kokieteryjne błyskotki, czy chodzili powiewnym krokiem.
— Kapitalne! — podniósł brwi prezes Tarczyński — zatem pani zdaniem, płeć nie wpływa na rodzaj upodobań i uzdolnień?
Alicja Horn uśmiechnęła się:
— Wpływa tylko sugestja tradycji. Jestem głęboko przeświadczona, że kobieta zupełnie dobrze może wykonywać zawód dosłownie każdy, nic nie tracąc ze swej kobiecości. O sile mego przeświadczenia świadczy chyba najlepiej fakt, że obrałam zawód prokuratora.
— Zadziwiające! I nie obawia się pani, że pełnienie tego zawodu wymagać będzie od pani bezwzględności, surowości, czasem nawet pewnego okrucieństwa?...
— Okrucieństwo, panie prezesie, jest bliższe psychice kobiety, niż mężczyzny.
Prezes potrząsnął głową:
— Tak, to racja. Jednakże nie rozumiem, niech mi pani wybaczy otwartość, nie rozumiem dlaczego pani została prokuratorem? Istotnie robi pani wrażenie bardzo kobiecej, a u kobiety inteligentnej i świadomej swoich celów, decydują zawsze przy wyborze zawodu pobudki ściśle osobiste...
Alicja uśmiechnęła się blado.
— Jestem kobietą.
Zapanowała cisza.
— Bardzo panią przepraszam — odezwał się prezes — nie miałem doprawdy zamiaru. — Niechże mnie pani nie uważa za niedelikatnego natręta.
— Broń Boże — zaprotestowała żywo.
— Byłoby mi przykro, gdyby odrazu w pierwszym dniu znajomości wyrobiła sobie pani złą opinję o mnie.
— Pan prezes jest zbyt uprzejmy dla mnie, ale jeżeli chodzi o znajomość, to ja znam pana od dawna. Nie raz i nie dziesięć byłam na procesach, w których pan prezes przewodniczył...
— Tak?... I jakież pani odniosła wrażenia?
— Wrażenie... dobroci — odpowiedziała po chwili wahania.
— O?! To niedobrze — uśmiechnął się z udawanem zmartwieniem — z punktu widzenia prokuratorki musiała mnie pani potępić z kretesem, co?
Roześmieli się oboje, a prezes rzucił luźno:
— Swoją drogą w każdym z ludzi tkwi kawałek aktora, chciwego pochwalnych recenzyj, nawet w takim starym, bardzo starym prezesie Sądu... No, ale ja panią nudzę, o, już po trzeciej — wstał i podał jej rękę. — Bardzo pani dziękuję. Rzadko się miewa tak miłe i interesujące oficjalne wizyty. W każdym razie życzę pani powodzenia.
— Dziękuję panu, panie prezesie.
— Pan prokurator Martynowicz jest trochę szorstki, ale zaliczam go do ludzi godnych szacunku. Mam nadzieję, że będzie pani miała dobre stosunki. Dowidzenia pani.
— Dowidzenia, panie prezesie.
Korytarze w powrotnej drodze wydały się Alicji znacznie krótsze. Wizyta u prezesa Turczyńskiego wprawiła ją w doskonały humor.
— Za kilka dni będę się tu czuła zupełnie swobodnie.
Przed drzwiami swego gabinetu spotkała aplikanta Modronia. Miał dla miej jakieś papiery. Nie przeglądając, schowała je w biurku, nałożyła kapelusz i futro i wyszła.
Napadało dużo śniegu i obszerny dziedziniec promieniał białością.
Była w doskonałem usposobieniu, jednakże wystarczył pierwszy rzut oka na ulicę, by czoło jej spochmurniało: po przeciwległym chodaku przechadzał się doktór Czuchnowski i wlepiał swoje okulary krótkowidza w bramę Pałacu Paców.
Oczywiście nie zauważył jej i miała wielką ochotę poprostu wyminąć go, chociażby za karę, że przylazł tu wywietrzać swój sentymentalizm starej ciotki. Jednak zatrzymała się, a gdy podbiegł, i całując ją w rękę, pochylił swoją szeroką, łysiejącą blond głowę, roześmiała się:
— Robisz na mnie wrażenie kaczki, hodującej kurczęta, to jest nie, naodwrót, kury, hodującej kaczęta!
— No i jakże, Alu, powiedz wszystko, dobrze?
— Źle.
— Co ty mówisz?! — przeraził się — dlaczego?!
— Dlatego, żeś tu przyszedł. Co za pomysł! Jestem zła na ciebie. Ładna historja! Fatyganci sterczą przed Sądem, wyczekując, aż wyjdzie prokuratorka.
— Alu, nie masz racji...
— Mój drogi — przerwała — nie jestem pensjonarką, ani panną sklepową. Nie znoszę tego. Ładną opinję wyrobią mi te twoje wystawania.
— Przecie, jako twój narzeczony, chyba mogę...
— Ach, mój Władku, dziś instytucja narzeczeństwa straciła już nawet swoje dwuznaczne znaczenie, przynajmniej w opinji ogółu.
— Pozatem, możesz przecie powiedzieć, że jesteśmy spokrewnieni. Ostatecznie...
— Po pierwsze dziesiąta woda po kisielu, a po drugie, czy ty naprawdę tak mało mnie znasz, że możesz przypuszczać, bodaj przez jedną chwile, że ja będę się przed kimkolwiek tłomaczyć?!
Skręcili na Krakowskie Przedmieście.
— Wogóle, mój drogi, nie znoszę czułostkowości. Już samo to, że pozwoliłeś sobie ma ten wybryk świadczy, że stanowczo nie odpowiadamy sobie usposobieniami.
— Alu, przecież nie możesz robić mi zarzutów z tego, że chciałem jak najprędzej dowiedzieć się, jak...
— Właśnie z tego robię ci zarzut. Nie rozumiesz tego?!
Była już poirytowana i wsiadając do tramwaju, umyślnie takie zajęła miejsce, że Czuchnowski nie mógł z nią rozmawiać o rzeczach intymnych. Gdyby nie zdrowie Julki, kazałaby mu wysiąść.
— Jakże Julka? — zapytał pochylając się Czuchnowski.
— Zrana miała 37 i pięć. Chciała nawet wstać i iść do szkoły.
— Broń Boże!
— To też nie pozwoliłam. Obawiam się o jej nerki. Już po szkarlatynie przed trzema laty omal nie zapadła na nie. A teraz jeżeli to grypa, to też często rzuca się na miedniczki.
— A spała dobrze?
— Gdzież tam. Znasz ją przecie. Do trzeciej w nocy kuła fizykę.
— Nie powinnaś ma to pozwalać. Dziewczęta w jej wieku łatwo zapadają na błędnicę.
— Mówiłam jej, ale ona ma swój stały argument: — matura. Jak zrobi maturę — powiada — będzie miała czas na wylegiwanie się i wysypianie.
Przy Topolowej wysiedli. Czuchnowski próbował powrócić do przerwanej rozmowy, lecz Alicja z miejsca przerwała.
— Nie nudź. Wiem, co mi jeszcze mógłbyś powiedzieć i wcalem tego nie ciekawa.
Ulica Topolowa wychodziła na lotnisko, iskrzące się różowym w zachodzącem słońcu śniegiem.
Weszli na trzecie piętro. Alicja otworzyła drzwi z zatrzasku.
— Nie masz pojęcia, jak kocham to twoje mieszkanko — odezwał się Czuchnowski — za każdym razem, gdy tu się znajdę, mam uczucie przybicia do portu.
— Och, jakież kwieciste porównanie! Ale jeżeli już tak chcesz, to port ten ma zamało doków.
— Bo to też jest port... kameralny.
— Alu! Alu! — rozległ się z głębi mieszkania głos dziewczęcy.
— Zaraz, mała!
— Dzień dobry, panno Julko! — zawołał Czuchnowski.
— Dzień dobry doktorowi!
— Nie pójdę do niej, póki ręce mi się nie rozgrzeją — powiedział.
— Alu! — krzyczała Julka. — Czy już wpakowałaś kogoś do więzienia?
— Nie wrzeszcz, bo gardło cię będzie bolało! Zaraz Władek przyjdzie do ciebie. Ja muszę zajrzeć do kuchni.
W małej kuchence krzątała się stara Józefowa, mrucząc swoje wieczne pacierze. Alicja nie zapytała o nic, wiedziała bowiem, że Józefowa i tak nic nie odpowie, póki danej modlitwy nie skończy. Pogodziła się od dawna z tym zwyczajem staruszki i sama zajrzała do garnków.
Zupa pomidorowa była już w porządku, ale sztufada musiała się jeszcze poddusić, licząc na oko, z pół godzinki. Kompot stygł na oknie, a stojące obok talerze z resztką rosołu i kośćmi kury świadczyły, że Julka już jest po obiedzie.
Alicja weszła do swego pokoju, poprawiła włosy przed lustrem, lekko przypudrowała nos i poszła do Julki.
Czuchnowski siedział przy niej na łóżku i liczył puls.
Julka wyciągnęła wolną rękę i — żeby doktorowi nie przeszkodzić, posłała Alicji milczącego buziaka.
Wyglądała znacznie lepiej, niż rano. Oczy jej błyszczały i miała zarumienione policzki.
— Jakaż ona śliczna — pomyślała Alicja, przyglądając się jej promieniejącej twarzyczce półdziecka — półkobiety.
— Hm... — odezwał się Czuchnowski — panienka nocami nie śpi, a później jest pogorszenie.
— Ależ ja czuję się świetnie! — zaoponowała Julka.
— No, jeszcze zobaczymy, co nam termometr o tem powie. Tylko, panno Julko, proszę trzymać dobrze.
— Smakował ci obiad? — zapytała Alicja.
— Wyborny!... No więc opowiedz!... Taka jestem ciekawa. Jak cię tam przyjęto? To musieli mieć sensację! No, więc?...
— Nic nadzwyczajnego. Prokurator przedstawił mnie kolegom, później złożyłam wizytę prezesowi Sądu.
— Sympatyczni?
— Owszem.
— A masz swój pokój?
— Mam. Nieduży gabinecik.
Julka wydęła wargi.
— Niedobra jesteś, Alu. Zbywasz mnie pół-słówkami. I to tak zawsze!! Ja ci zawsze mówię o sobie wszystko, wszystko! I co robię i co myślę, a ty nigdy!... Traktujesz mnie, jak smarkatą...
Alicja z uśmiechem pogładziła kasztanowate włosy dziewczyny:
— Więc cóż ci mam powiedzieć?
— No, chociażby to, czy są tam jacy przystojni panowie?...
— Ho, ho!... — oburzył się doktór — co też panienkę interesuje!
— Też!... — wzruszyła ramionami Julka.
— Uwaga — przytrzymał ją — termometr!
— Więc, wyobraź sobie — powiedziała Alicja, — że jest tam jeden taki młokos, aplikant, co wywraca do mnie oczy. Reszta, to starsi i poważni ludzie.
— Och, jestem pewna, że oni wszyscy tam w tobie zakochają się!
— Nie pleć głupstw, Julko.
Dziewczynka zrobiła do Alicji oko i powiedziała umyślnie żałosnym tonem:
— Biedny doktorek, będzie usychał z zazdrości.
Czuchnowski chrząknął i poprawił swoje rogowe okulary, co było tak wymowną ilustracją jego zakłopotania, że Julka pożałowała swej złośliwości i pogłaskała go po policzku.
— Chyba już można wyjąć termometr — zauważyła Alicja — chcę dowiedzieć się, jaka temperatura, bo muszę zdążyć przebrać się przed obiadem.
— Trzydzieści osiem i dwie kreski — sprawdził doktór — oto skutki uczenia się po nocach!
Wydobył z kieszeni lekarską słuchawkę:
— No, panienko, proszę zdjąć koszulkę i usiąść.
— Zaczekaj — zatrzymała ją Alicja — nim wyjdę. W sąsiednim pokoju jest zimno i mógłby cię powiew zaziębić.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, Julka powiedziała:
— Nie gniewa się pan na mnie, doktorku?
— Ależ za co? No, jazda, moja panno.
Usiadła i ściągnęła koszulę.
Stanowczo nie wyglądała na typ skłonny do gruźlicy. Łagodna spadzistość ramion, prawidłowo osadzona szyja, dostatecznie rozwinięta klatka piersiowa. I ostatecznie dość mięśni. Szczupłość zwykła u siedemnastoletniej dziewczyny.
Zaczął opukiwać szczyty. Jego dwa palce przesuwały się cal po calu po cieplej jedwabistej skórze, trzeci uderzał w nie, jak młotek. Dźwięk był czysty i pełny. Oparł niechcący dłoń na małej jędrnej piersi. Julka drgnęła i zarumieniła się, on jednak tak był pochłonięty badaniem, że tego nie zauważył.
Opukał plecy i wziął słuchawkę:
— Teraz posłuchamy, co nam powie stetoskop. Proszę głęboki oddech... tak... teraz znowu... tak... jeszcze... No, doskonale... A jak tam serduszko... Proszę nie oddychać...
— Wolne — roześmiała się Julka.
— Co?
— No, serduszko!
— Nie rozumiem? — podniósł głowę i spojrzał na nią.
— Pytał pan, jak tam serduszko, więc powiedziałam, że wolne.
— Aha, — zaśmiał się i dopiero teraz spostrzegł, że ta mała go kokietuje. — Ważniejsze to, że płuca są wolne — dodał.
Miał przy tem tak speszoną minę, że Julka postanowiła jeszcze bardziej go zmieszać.
— Doktorku — zaszczebiotała — proszę mi powiedzieć, czy jestem dobrze zbudowana?
— No, owszem, zupełnie normalnie.
— Nie, nie o to mi chodzi. Ja pytam, czy ładnie?
— Eee — nie znam się na tem. Proszę się odwrócić.
Przyłożył słuchawkę do jej pleców.
— Ale przecież doktorek ma...
— Cicho! Proszę oddychać głęboko... jeszcze... tak... wciągnąć powietrze... dobrze...
Złożył stetoskop i schował do kieszeni.
— Mogę nałożyć koszulkę? — zapytała z figlarną minką.
— No... można, już po auskultacji, ale jeszcze nie wszystko. Proszę się położyć na brzuszku.
— O, będzie doktorek mnie bić?
— Należałoby — mruknął i pomyślał, że Julka jest dziś strasznie rozbrykana.
Odsunął kołdrę i lekko naciskając mięśnie w okolicach nerek, zapytał:
— Boli?
— Nie.
— A tu?
— Też nie... — jej głos wydobywał się z poduszki, w którą wcisnęła twarz — nigdzie mnie nie boli! Pan chce mnie udusić w tej poduszce.
— Władku! — rozległ się w sąsiednim pokoju głos Alicji — skończyłeś?
— Już, za chwilę.
— No, więc idź umyć ręce. Obiad na stole.
— Sekundka.
Julka nakładała koszulę i borykając się z rękawem, zapytała:
— Więc nie powie mi pan, czy jestem ładnie zbudowana?
— Powiem co innego — zirytował się — mała zrobi siusiu i napełni tem buteleczkę. Zabiorę do analizy.
Pokazała mu język.
— A, doskonale — ucieszył się tym dowodem poskromienia krnąbrnej pacjentki — proszę, proszę pokazać języczek.
— Nie pokażę!
— No? Jeszcze nie skończyliście? I jakże — stanęła na progu Alicja.
— W porządku. Dzięki Bogu nic groźnego, zwykłe zaziębienie i mała grypka. Wczoraj obawiałem się, że może być gorzej. O ile się nie mylę...
— Dobrze, opowiesz mi przy obiedzie. Idź teraz myć ręce.
Gdy wyszedł, Alicja usiadła na łóżku Julki, która zarzuciła jej ręce na szyję:
— Alu! Pojęcia nie masz, co ja wyprawiałam!... A nie będziesz się gniewać?... Wyobraź sobie kokietowałam doktora! Miał taką głupiutką minę! Zapytałam go, czy jestem ładnie zbudowana... No, nie śmiej się ze mnie!... Alu!...
— I cóż on na to?
— Wyobraź sobie powiedział: niech mała zrobi siusiu do analizy! Jak on mnie traktuje! Oczywiście, pokazałam mu język!
Alicja, śmiejąc się, przytuliła Julkę i ucałowała serdecznie.
— Nie dokazuj zanadto, kochanie, bo ci gotowa gorączka podskoczyć — powiedziała wstając.
— Alu, zaczekaj, muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć, coś strasznie ważnego!
— No?
— Nie masz pojęcia, jak ja ciebie kocham! Więcej, niż cały świat!
Alicja zawróciła od drzwi i pocałowała ją w wyciągnięte usteczka.
Nic nie odpowiedziała. Przecie sama kochała Julkę, jak siostrę. Cóż znaczą węzły krwi? Kwestja przypadku i tyle... A ta obca dziewczyna, ta dziewczyna, z krwi bardziej obcej, niż można sobie wyobrazić, samą swoją egzystencją przypominająca brata... Głos naprzykład ma zupełnie taki, jak Paweł... A przecież jest jej najbliższa... Rzeczywiście na całym świecie nie ma nikogo bliższego...
— Alu, o czem tak myślisz?...
— O wszystkiem potrosze, kochanie.
— A zupa stygnie! — rozległ się z drugiego pokoju głos Czuchnowskiego.
Trzeba było siadać do stołu.