<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
Zjawisko na Rigi-Kulm — Kto to? — Rozmowy u stołu na sześćset osób. — Ryż i suszone śliwki. — Zaimprowizowany bal. — Cudzoziemiec zapisuje swe nazwisko w księdze hotelowej. — P. C. A.


Dnia 10 sierpnia 1880 roku, owej godziny, kiedy to, jak zachwalają wszelakie Baedeckery, słońce tak uroczo tonie poza rozpłonionemi szczytami śnieżnych Alp, żółta, gęsta, spoista i nieprzenikniona wzrokiem mgła, przesiana pierzem polatującego śniegu, okrywała szczyt Rigi-Kulmu, królowej gór, (regina montium). Tonął w niej bez ratunku olbrzymi hotel, tak dziwnie wyglądający pośród skalistych turni wyżynnych, hotel, noszący miano toż samo co góra, oszklony niby cieplarnia czy obserwatorium, zwalisty i obszerny jak cytadela, a wraz z nim nurzali się we mgle rozliczni turyści, rozkochane w słońcu jednodniówki, które się tu zlatują chmarami, by je podziwiać.
Czekając na drugie uderzenie gongu, zwiastującego moment rozpoczęcia wieczornego posiłku, goście wielkiego karawanseraju kwasili się bezczynnie po apartamentach swoich, albo leżeli w półomdleniu nudy, porozkładani w fotelach, na pufach i otomanach czytelni, grzejąc się, niby leniwe koty u kaloryferów, promieniujących mdłą falę ciepła. Oszukując oczy, którym obiecano wspaniałości zjaw natury, poili je widokiem mnóstwa drobnych lampek, rozsianych po plafonach i ścianach, lub wpijali w sztuczne słońca wielkich świeczników, bujających się skrzypliwie u wyciągniętych ramion, misternie zdobionych kolumn żelaznych werandy.
O, Baedeckerze!... Wydrapywać się aż tak wysoko, pędzić z końca świata aby... to... zobaczyć? Doprawdy kpiny!
Nagle wyłoniło się z mgły coś przedziwnego i zaczęło zbliżać się zwolna ku hotelowi, wydając brzęk żelaziwa. Mara owa czyniła gesty przesadne, rozpaczliwe niemal, widocznie zawadzało jej dziwne brzemię i ciężyło bardzo.
Znudzeni turyści zbliżyli się do okien i z nosami rozpłaszczonemi na szybach usiłowali rozpoznać to coś, co, zwłaszcza ciekawe misses angielskie o chłopięcych fryzurach uważały i w pierwszej chwili uznały za zbłąkaną krowę, potem zaś za druciarza, obarczonego mnóstwem przyborów.
Gdy zjawisko zbliżyło się na dziesięć kroków, znowu zmieniło postać. Wyglądało teraz, jak średniowieczny łucznik z burką na ramieniu, i w kasku ze spuszczoną przyłbicą, okrywającą całą twarz, co było jeszcze dziwniejsze od krowy czy druciarza.
Przybywszy na werandę, niezwykła stwora owa przedstawiła się oczom patrzących w kształcie cokolwiek bardziej znanym. Był to mężczyzna krępy, niewysoki, przysadkowaty i czerstwy. Zatrzymał się, dysząc ciężko, potem otrząsnął śnieg z trzewików i kamaszy koloru jasnoczekoladowego. Tego samego koloru byt też kaszkiet, osłaniający mu głowę i wełniany tkany szal, z pod którego wynurzał się tylko kosmyk szpakowatej brody i olbrzymie zielone okulary z nasadzonemi wypukłemi szkłami. Na plecach sterczał mu wielki kilof żelazny na długiem toporzysku i piętrzył się wypchany plecak, pęk grubych, metodycznie skręconych lin zwisał przez piersi, a u pasa rzępoliły haki i ostre szpony do obuwia, służące do wycieczek po stromych iglicach skalnych.
Ubrany był w luźną bufiastą angielską bluzę, z licznemi niezgłębionemi kieszeniami, na wierzchu przyszytemi i krótkie spodnie, ginące w kamaszach, a strój ten dopełniał rynsztunku niezwykłego alpinisty.
Uniform ten i wyekwipowanie, zupełnie na miejscu na samotnych szczytach Mont-Blanku, lub Finsteraarhornu, musiał obudzić wielkie zdumienie tutaj, na Rigi-Kulm, w hotelu, oddalonym kilkanaście kroków od stacji kolejowej.
Coprawda, alpinista przybył od strony przeciwległej stacji, a stan, w jakim znajdowały się jego trzewiki i kamasze, świadczył, że długo wędrował po śniegu i wodzie.
Przez chwilę rozglądał się po hotelu i jego urządzeniu z niemym podziwem; nie spodziewał się widocznie spotkać na wysokości dwu tysięcy metrów ponad poziomem morza budynku tak wspaniałego z oszkloną galerją, kolumnadą, siedmioma piętrami okien i szeroką werandą, obstawioną roślinami w wazonach. Wyglądało, jakby na szczyt góry wyniesiono paryski Plac Opery.
Dziwił się tedy, ale zdziwienie gości było jeszcze większe i gdy wszedł wreszcie do obszernego halu, mnóstwo osób stłoczyło się wokół niego. Goście wystawiali głowy z pokojów, nadbiegli bilardziści z kijami w rękach, starsi panowie z rozłożonemi dziennikami, damy z książkami i robótkami, a w głębi, w amfiladzie schodów ukazały się tłumnie głowy służby, zwieszone z pięter w dół.
Przybyły przemówił głębokim, donośnym basem południowca, tętniącym jak cymbały:
— U kroćset... a to ładna pogoda!
Zdjął kaszkiet i okulary.
Dyszał ciężko.
Oszołomiły go na chwilę: światło, lśniące wszędzie, ciepło płynące z kaloryferów, kontrastujące tak żywo z ciemnością i zimnem na dworze, dalej wspaniały plafon, portjer w srebrzystej liberji, napisy haftowane na czapkach służby: „Regina montium“, krawatka biała dozorcy służby, wreszcie bataljon Szwajcarek w narodowych strojach, który zjawił się w kornych szeregach na odgłos dzwonka.
Ale zaraz odzyskał rezon. Czuł, że nań patrzą, przeto jak aktor przed pełnemi lożami przybrał niezwłocznie pozę, odpowiednią do okoliczności.
— Pan sobie życzy?...
Zarządca hotelu zbliżył się niepostrzeżenie i pytał go w ten sposób z pewnem lekceważeniem. Była to osobistość, bardzo elegancko ubrana w żakiet, twarz ocieniały mu jedwabiste bokobrody, a mina przypominała fryzjera damskiego.
Alpinista zażądał spokojnie pokoju.
— Mały pokoik... ciepły kącik, narazie... nic więcej! — powiedział dobrotliwie, patrząc na dostojnika poufale, jakby go znał od stu lat.
Zarządca miał się właśnie rozgniewać, gdy zjawiła się nadobna Szwajcareczka, wtłoczona w sztywny gorset, zahartowany złotem, z bufiastemi białemi rękawami koszuli i spytała czy raczy udać się do windy. Przybyły nasrożył się, jakby mu zaproponowano zbrodnię.
— Ja mam jechać windą? — wrzasnął, aż zabrzękły na nim wszystkie żelazne przybory.
Natychmiast udobruchał się jednak i rzekł łagodnie.
— Nie... pójdziemy sobie piechotką, moja koteczko! Pedikus cum jambis[1], jak się u nas powiada.
Udał się za nią, zajmując całą szerokość schodów, roztrącając ludzi szerokiemi barami, zaczepiając o różne rzeczy swemi kanciastemi przyborami podróży, a po całym hotelu szedł pogłos pytań w różnych językach: — Któż to taki? — Nagle zabrzmiało drugie uderzenie gongu, uwaga wszystkich zwróciła cię w inną stronę i nikt już nie zajmował się niezwykłym podróżnikiem.
Ciekawy widok przedstawiała owa sala jadalna na Rigi-Kulm.
Sześćset nakryć lśniło porcelaną, srebrem i kryształami na stołach, ustawionych w podkowę, na których naczelne miejsca zajmowały szeregi kompotjerek z suszonemi śliwkami w brunatnej juszce i półmiseczki z ryżem, oraz takież szeregi bukietów. Mnóstwo sosów jasnych i ciemnych odbijało refleksy świateł, padające od ścian i zwierciadeł, oraz ułamki złoconych kasetonów stropu.
Podobnie jak we wszystkich tablès d’hôteach szwajcarskich i tutaj, ryż i śliwki dzieliły obiad i biesiadników na dwa wrogie stronnictwa i wystarczyło śledzić spojrzenia nienawiści i pogardy, miotane na te dwa rodzaje deseru, by zrozumieć do którego każdy z gości zalicza się obozu. Ryżowcy odznaczali się bladością twarzy i rozmarzonemi błędnemi oczyma, Śliwkowcy mieli srogie spojrzenia i przekrwione, apoplektyczne oblicza.
Tegoż dnia Śliwkowcy byli liczniejsi i w dodatku liczyli w swych szeregach dużo znakomitsze osobistości. Byli tam ludzie sławy europejskiej, pośród których wymienić należy wielkiego historyka Astier-Réhu, członka Akademji Francuskiej, barona Stoltz’a, austro-węgierskiego dyplomatę, lorda Chipendale, członka Jockey-Clubu z siostrzenicą (hm... hm...), oraz słynnego profesora d-ra Schwanthalera z uniwersytetu w Bonn i peruwjańskiego jenerała z ośmiu córkami.
Ryżowcy mogli tej falandze przeciwstawić dzisiaj ledwo wedetę, złożoną z pewnego senatora belgijskiego z rodziną, panią Schwanthaler, żonę znakomitego Śliwkowca i pewnego włoskiego tenora, wracającego z Rosji, który rozkładał po obrusie olbrzymie spinki swych mankietów, podobne spodkom od filiżanek.
Zapewne owa waśń śliwko-ryżana musiała sprawić, iż towarzystwo było zmrożone i sztywne. Trudnoby bowiem było zrozumieć, czemu sześciuset biesiadników milczało, czemu rzucali na się lodowate, ponure, dostojne, pogardliwe spojrzenia. Obserwator, jeno na pozory zwracający uwagę, mógłby przypisać owo milczenie angielskim obyczajom, rozpowszechnionym po Szwajcarji i całym świecie, czyniącym z ludzi dostojne bryły lodu.
Ale nie! Te ludzkie istoty miały zaprawdę inny powód miotania w siebie cicho, bez warkotu sunących, strzał nienawiści. Powtarzam, że kamieniem obrazy były półmiski ryżu i kompotjerki z suszonemi śliwkami. Inaczej wielojęzyczne i międzynarodowe grono gości musiałoby czynić hałas, jaki panował pod wieżą Babel.
Po chwili wszedł przybyły dopiero co alpinista. Przystanął, zdziwiony ową biesiadą mnichów, co zaprzysięgli milczenie, owych trapistów, ucztujących w refektarzu, rozbłysłym światłem kinkietów, kaszlnął lekko, a gdy nikt nie zwrócił nań uwagi, usiadł na szarym końcu, tam, gdzie było miejsce, przeznaczone dla ciurów hotelowych. Uwolniony z dziwacznej zbroi swej, przybyły wyglądał teraz jak każdy inny turysta, może tylko miał minę dobrotliwszą i swobodniejsze ruchy. Przycięta w klin, szpakowata bródka, majestatyczny nos, krzaczaste, nasrożone brwi, dzikie a dziecięce zarazem spojrzenie, oto były najznamienniejsze cechy zewnętrzne nowego gościa.
Ryżowiec, czy Śliwkowiec? Nie wiedziano tego jeszcze.
Siadł, ale zaraz opuścił swe miejsce z okrzykiem: — Do kroćset! Tu przeciąg! — Poskoczył ku wolnemu krzesłu pośrodku stołu.
Zatrzymała go Szwajcarka, służebna z kantonu Uri, obwieszona srebrnemi łańcuszkami i nastroszona białemi falbankami.
— To miejsce zajęte, proszę pana!
W tej chwili ozwała się cudzoziemskim akcentem młoda panna, siedząca opodal, której dostrzegał jeno złote włosy i białą dziewiczą płeć:
— To miejsce wolne! Brat mój jest chory i nie zejdzie na dół! Proszę pana!
— Chory? — spytał ze współczuciem, siadając obok niej. — Chory! Mam nadzieję, że nic groźnego, he?
Mówił dziwnem narzeczem, naszpikowanem okrzykami, jak: he... co... au... o... uf... oraz innemi w guście: kroćset... u djaska... dalipan... Wszystko to podkreślało bardziej jeszcze jego południowy djalekt. Widocznie nie podobało się to blondyneczce, gdyż milczała, odpowiadając jeno lodowatem spojrzeniem ciemno-szafirowych, przepastnych oczu.
Sąsiad po prawicy nie budził również wielkiej sympatji; był to tenor włoski, chłop rosły, niskoczoły, z wąsami kota, które podmuskiwał ciągle w górę, z gestem tajonej wściekłości od chwili, kiedy go rozdzielono z piękną sąsiadką.
Ale poczciwy alpinista nawykł do pogwarki przy jedzeniu; było mu to konieczne dla zdrowia.
— Oo... co za śliczne spinki! — rzekł sam do siebie, łypiąc okiem ku mankietom artysty. — Te nuty inkrustowane w jaspisie, to coś wprost bajecznego!
Tętniący głos jego rozlegał się po sali, nie budząc echa.
— Pan jest zapewne śpiewakiem? — zwrócił się doń wprost.
— Non capisco! — mruknął tenor pod nosem.
Przez chwilę alpinista pożerał jadło w przymusowem milczeniu. Ale kawałki mięsa stawały mu w gardle. Kiedy siedzący naprzeciw niego austro-węgierski dostojnik sięgnął drżącemi, wyschłemi, otulonemi w mitynki, rękami po musztardę, chcąc ująć naczyńko, alpinista podał mu je uprzejmie.
— Proszę bardzo, panie baronie! — powiedział ugrzeczniony, bowiem słyszał, że służba tak tytułuje dyplomatę.
Niestety, dostojnik z pozoru tylko wyglądał na bystrego i sprytnego, bowiem rysy twarzy ułożyły mu się w ten sposób w ciągu długiej, dyplomatycznej karjery chińskiego mandaryna. Zatracił on już oddawna zdolność formułowania myśli i wyrażania ich słowami. Podróżował teraz w tym wyłącznie celu, by je sobie przypomnieć. Wytrzeszczył przepaściste, puste do dna oczy, wlepił je w twarz nieznaną, a potem zamknął je bez słowa. Trzebaby chyba dziesięciu dyplomatów tej samej siły intelektualnej co baron Stoltz, by znaleźć odpowiednią formułę podziękowania.
Wobec tego nowego niepowodzenia, alpinista uczynił gest straszliwy: porwał butelkę i zdawało się, że roztrzaska ją o pusty czerep dyplomaty, ale nalał tylko wina w szklankę swej sąsiadki, która ani nie żądała tej przysługi, ani jej nawet nie zauważyła, zajęta rozmową z kilku młodymi ludźmi, siedzącymi po stronie przeciwnej. Mówiła jakimś dziwnym, miękim szczebiotem, zgoła niezrozumiałym, ożywiła się bardzo, różowe uszko, zwrócone ku alpiniście, krwią nabiegło.
— Polka, Rosjanka czy Norweżka? — pomyślał, w każdym razie coś północnego. I naraz przyszła mu na myśl piękna piosnka rodzinnego kraju. Bez namysłu zaczął nucić półgłosem, rozlegającym się jednak donośnie:

O coumtesso gento,
Estelo dou Nord
Que la neu argento,
Qu’Amour friso en or.[2]

Zwróciły się nań oczy wszystkich, goście pomyśleli zapewne, że oszalał. Zaczerwienił się, spuścił oczy i zanurzył się w talerzu, poprzestając jeno na odpychaniu z oburzeniem kompotjerek ze śliwkami.
Tego już było za dużo.
Uczynił się wielki rumor, zaczęto odsuwać hałaśliwie krzesła. Uczony akademik, lord Chipendale, profesor z Bonn i kilku notablów, stronnictwa Śliwkowców opuścili salę na znak zbiorowego protestu.
Po chwili uczynili to samo Ryżowcy, spostrzegłszy, że odpycha również półmisek z ryżem, z takiem samem oburzeniem.
— Ani ryżu, ani śliwek?... — myśleli. — Cóż to za człowiek?
Szli korowodem w lodowatem milczeniu, ze spuszczonemi głowami, pogardliwym wyrazem ust, mijali go procesjonalnie i został niebawem sam jeden w ogromnej, oświetlonej sali, popijając gęsto wino, wedle zwyczaju swej ojczyzny i dumając nad powodem takiej powszechnej, jednomyślnej pogardy.
Nie pogardzajmy nikim, drodzy przyjaciele. Pogarda, to jedyna metoda zachowania się dorobkiewiczów, komedjantów i głupców, to pozór, pod którym kryje się zazwyczaj nicość, często łajdactwo, to coś, co ma zwalniać z rozsądku, wiedzy, czy dobroci serca. Wszyscy garbaci zachowują się pogardliwie, wszystkie krzywe, koślawe nosy kurczą się z pogardą, napotkawszy nos prosty.
Wiedział o tem nasz zacny alpinista. Minęła mu czterdziestka, wiek, w którym człowiek posiada już klucz tajni życia i zna nawylot ten skarbiec ludzki. Znał monotonję istnienia i znał wartość rozrywek, jakie ją umilić mogą, ale nie tajną mu też była własna wartość, przeto nie obchodziła go wcale opinja tych wszystkich ludzi. Wystarczyło powiedzieć: — to ja... — by zmienić w płaszczącą się uległość dumne miny i uśmiechem okrasić te usta. Ale incognito podobało mu się.
Cierpiał tylko, nie mogąc mówić, hałasować, wywnętrzać, opowiadać, ściskać kogoś, całować, klepać przyjaźnie po ramieniu i nazywać po imieniu, to go jeno gnębiło na Rigi-Kulm.
Zwłaszcza to przymusowe milczenie.
— Gęba mi zardzewieje napewno! — wzdychał biedak, włócząc się po hotelu i nie wiedząc, co począć.
Zaszedł do kawiarni wielkiej i pustej jak kościół w dzień powszedni, zawołał na chłopca familiarnie: — Chodźno tu przyjacielu! — i zamówił: — Mokę gorącą bez cukru... co? — a gdy chłopiec nie spytał: — Czemu bez cukru? — dodał żywo: — Nawykłem do tego w Algierze, czasu moich wielkich łowów!
Chciał mu coś opowiedzieć pokrótce, ale chłopiec uciekł jak duch, bez szelestu, ślizgając się w pantoflach po dywanie i podbiegł do lorda Chipendale, rozłożonego na pufie i ryczącego ochrypłym dyszkantem raz po raz: — Tchimppegne! Tchimppegne! — co miało znaczyć, że chce flaszkę szampana. Korek wyskoczył ze zwykłym łoskotem, a potem ucichło wszystko, słychać było jeno poświst wiatru i monotonny szelest śniegu, bijącego o szyby.
Podobnie ponuro było i w czytelni, wszyscy trzymali w rękach dzienniki. Wokół długich stołów widniały setki głów pochylonych, zieleniło się sukno, a z sufitu lały się strumienie światła. Od czasu do czasu ktoś ziewnął, zakaszlał, zaszumiał gazetą i znowu bezwład sali stawał się zupełny. Po obu stronach kominka siedzieli, oparci plecami o ciepłe kafle, dwaj męże nauki, dwa filary wiedzy historycznej, nienawidzący się serdecznie: Schwanthaler i Astier-Réhu. Los, niby na drwiny, sprowadzał ich zawsze razem, gdziekolwiek się ruszyli w Szwajcarji, co było zrozumiałe, gdyż obydwaj jechali za biletami okrężnemi kompanji Cook’a i ciągle musieli przebywać ze sobą, mimo, że w niezliczonych publikacjach polemicznych, sprostowaniach i notatkach używali o sobie stale wyrażeń takich, jak: „Schwanthaler, kwadratowy osioł“... i „nieuk, Astier-Réhu“.
Łatwo wyobrazić sobie, jak został przyjęty alpinista, gdy się przysiadł, zaczynając naukową pogwarkę, spragniony wiedzy. Niby z wyżyn lodowca spadły nań dwa strumienie zimnej wody, której znieść nie mógł z natury. Zerwał się tedy zaraz i zaczął, zarówno dla odzyskania kontenansu, jak i rozgrzania się, chodzić po sali. Widząc leżące tu i owdzie, pośród grubych biblij, romanse z bibljoteki „Klubu Alpejskiego“, wziął jeden roztrzęsiony tom i chciał go zabrać do swego pokoju dla przeczytania w łóżku kilku stronnic, ale musiał go oddać cerberowi, pilnującemu drzwi, gdyż zarząd hotelu nie lubił, by biblioteka roznoszoną była po pokojach gości.
Błądząc z kąta w kąt, uchylił drzwi sali bilardowej, gdzie tenor włoski grał sam ze sobą, pozując torsem i błyskając mankietami, z zamiarem zwrócenia uwagi pięknej blondynki, sąsiadki stołu, siedzącej na sofie z kilku młodzieńcami, którym czytała list jakiś.
Gdy alpinista wszedł, przerwała, a jeden z młodzieńców wstał. Był to olbrzym, coś w rodzaju muzyka rosyjskiego, pół wilka, pół człeka o kosmatych łapach, z długiemi, czarnemi, połyskliwemi włosami, łączącemi się ze zwichrzoną, niestrzyżoną nigdy brodą. Drągal podszedł do przybyłego i spojrzał nań tak ostro i wyzywająco, że biedny alpinista, nie żądając wytłumaczenia, co to ma znaczyć, wykonał w lewo zwrot w sposób zarówno przezorny, jak dostojny i pełen godności.
— Kroćset... te wilki północne nie umieją nic innego, jak pokazywać zęby! — powiedział głośno i trzasnął drzwiami, by dać dowód dzikusowi, że się go nie boi.
Pozostał salon, jako ostatnia ucieczka. Udał się tam. — U kroćset! — mruknął. — Na miły Bóg, ależ to trupiarnia! Trupiarnia z góry św. Bernarda, gdzie mnichy wystawiają zwłoki znalezionych w śniegu w pozycjach, w jakich ich śmierć zaskoczyła! — Takim był salon hotelowy.
Damy obsiadły sofy i okrągłe pufy, niektóre leżały same, rozparte w fotelach. Wszystkie misses tkwiły przy piecu, trzymały w rękach książki, robótki i pisma ilustrowane, zastygłe w pozycjach, w jakich ich śmierć zaskoczyła. W osobnym kącie zamarzły córki generała peruwjańskiego, ośm Peruwjaneczek o cerze szafranowej, ostrych rysach, wystrojone w barwne wstążki i jaszczurkowatych barw, jaskrawe suknie, modą angielską skrojone. Biedne małpki, nawykłe ruszać się, skakać po drzewach, wieszać się na ogonach u rozbujanych gałęzi. Serce się krajało na widok bezruchu, w jakim trwały te ofiary dobrego wychowania i angielskich manier. Zamróz szedł od ciał, skostniałych w tropikalnej atmosferze salonu. Przy pianinie widniała tragiczna maska trupa austro-węgierskiej dyplomacji. Siedział skamieniały. Przed chwilą usiłował odegrać polkę własnej kompozycji, ale ...zapomniał ...jak to być miało. Zaczynał od początku od tego samego motywu, nie mogąc rozwinąć tematu. Wreszcie nieszczęsny Stoltz zasnął z rękami na klawiszach, zwiesił żółtą twarz na piersi i spał wyprostowany, snadź zapomniawszy się pochylić, a wraz z nim zasnęły wszystkie damy, a na głowach ich kołysały się białe czepeczki, podobne do chrustu karnawałowego o zadartych rożkach, będące obowiązkowem przybraniem głowy w podróży po Szwajcarji, a wprowadzone, oczywiście, przez damy angielskie.
Wejście alpinisty nie obudziło nikogo. On sam padł w najbliższy fotel, owładnięty tym samym zamrozem nudy i zabierał się do drzemki. Nagle dobiegły uszu jego silne, radosne akordy. W halu zjawiło się towarzystwo wędrownych muzykantów: harfista, flecista i skrzypek. Byli to biedacy, wynędzniali i budzący politowanie, ubrani w surduty czarne, sięgające do kostek, włóczący się od hotelu do hotelu w śnieg, wiatr i szarugę. Od pierwszych zaraz tonów zapał ogarnął alpinistę. Zerwał się i zawołał:
— Dalipan! Brawo! Rznij muzyka!
Zaczął biegać, otwierać drzwi, robić honory muzykantom, poić ich szampanem i nie pijąc, upijał się sam ową muzyką, która mu wróciła życie. Naśladował flet, harfę, trzaskał palcami ponad głową, przewracał oczyma i próbował pląsów, ku wielkiemu zdumieniu gości, którzy się zewsząd zbiegli tłumnie.
Gdy popłynęły tony strausowskiego walca, który podnieceni muzykusy grali w tempie szalonem jakiejś cygańskiej galopady, alpinista, dojrzawszy niedaleko żonę prof. Schwanthalera, niską Wiedenkę, krągławą, filuterną i żwawą mimo siwych włosów, poskoczył, objął jej kibić i wyprowadził w lansadach na środek, wołając na innych:
— Prosić damy! Zaczynamy panowie! Kroćset... tysięcy!
Na to hasło odrazu odtajał cały hotel i wszystkich ogarnął wir zawrotny. Tańczono w halu, w salonie, wokół zielonych stołów czytelni i w bilardowej sali. Ten szatański człowiek wlał wszystkim ogień w żyły. Sam jednak przestał, zasapawszy się po kilku turach porządnie, pilnował tylko balu, naglił muzykantów, łączył pary, rzucił profesora z Bonn w objęcia starej Angielki, a Astierowi wsadził w ramiona najzajadlejszą Peruwjankę. Niesposób mu się było opierać. Szedł odeń jakiś żar, czyniący wszystko wesołem, prostem i lekkiem. I... kroćset... tysięcy... podziała się gdzieś nienawiść i pogarda, znikli Ryżowcy i Śliwkowcy, wszyscy walcowali jak opętani.
Szał wzrastał z każdą chwilą, tany przeniosły się na piętra, w kurytarze, aż do szóstego piętra wirowały pary, a lokaje porwali w objęcia wykrochmalone Szwajcarki, obracające się jak automaty w takt muzyki. Migały kolory, tupot, łoskot i pokrzyki kierownika balu roztętniły cały hotel.
Niechże sobie wiatr świszcze na dworze, niech miota latarniami, brzęczy w drutach telegraficznych i wznosi spirale śniegu na samotne szczyty. Tutaj, ciepło, dobrze, wesoło, i pewnie nikt oka nie zmruży do rana.
— Kroćset tysięcy... dosyć ze mnie! Pójdę, spać! — powiedział sobie w końcu alpinista, człowiek przezorny, pochodzący z kraju, gdzie każdy wpada w szaleństwo nader łatwo, ale jeszcze łatwiej wraca do równowagi. Uśmiechał się pod wąsem, wyśliznął się i ominął zręcznie rozbawioną mamę Schwanthaler, która szukała go wciąż, czepiała się go, chciała bez końca „ballir, dancir...“
Wziął klucz i poszedł. Ale na pierwszem piętrze przystanął i, przechyliwszy się przez poręcz, chwilę rozkoszował się swojem dziełem, patrząc na setki ludzi, których rozkrochmalił, rozruszał i przywrócił do życia.
Gdy był blisko swego pokoju, zbliżyła się doń zadyszana od tańca Szwajcarka, podała mu pióro i księgę meldunkową.
— Czy mogę prosić o łaskawe zapisanie swego, czcigodnego nazwiska? — spytała.
Zawahał się na moment. Czy trzeba zachowywać dalej incognito, czy nie?
— Kroćset tysięcy... i poco? — mruknął do siebie. Choćby wiadomość, że przybył, dostała się na dół, nikt się i tak nie domyśli poco się znalazł w Szwajcarji. Zresztą, jakież będzie zdziwienie owych wszystkich „ingliszmenów”, gdy się dowiedzą jutro, że to on... Ta dziewczyna rozpowie niezawodnie... Jakaż niespodzianka dla całego hotelu... jakież zdumienie?
— Jakto? To on... on? — pytać będą wszyscy.
Te myśli przemknęły mu przez głowę rozedrgane i szybkie niby śmignięcia smyczka. Niedbałym ruchem wziął pióro z rąk służącej i podpisał pod nazwiskami Astiera-Réhu, Schwanthalera i innych dostojników to nazwisko, które zaćmić miało ich wszystkich i usunąć w mrok głęboki. Potem, pewny efektu, nie oglądając się nawet, by go skonstatować, poszedł do siebie.
Szwajcarka spowiadała za nim, potem przeczytała:

TARTARIN z TARASKONU

a pod spodem trzy litery:

P. K. A.

Przeczytała to wszystko berneńska dziewoja i nie doznała olśnienia. Nie wiedziała, co znaczy: P. K. A., nie słyszała nigdy o Tartarinie.
— Dzika małpa... kroćset tysięcy!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie pedibus cum jambis (franc.) – spacer.
  2. Taraskońska piosenka Fryderyka Mistrala.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.