Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VI/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W wilią dnia, kiedy miał wyjechać Willem, Tristan jeszcze raz mu zalecił i kazał przyrzec że nic nie wspomni Eufrozynie o portrecie; podczas nocy pożegnalnéj, biedny nasz przyjaciel, z jednéj strony pobudzony szczęściem téj niespodzianki, jaka miała go spotkać od Eufrozyny, z drugiéj zaś związany obietnicą milczenia, o mało co się nie wymówił, ale Willem jako człowiek uczciwy, dawszy na to słowo, milczał. Tristan skrył się za swoim oknem, i około pierwszej zrana mógł widzieć biednego chłopca przychodzącego pożegnać swą kochankę, którą opuszczał na miesiąc.
Pożegnania były smutne.
Tristan przewidział je, ale nic o tém nie wspominał.
Willem przededniem wyszedł od Eufrozyny, ale tak był wzruszony, iż nie widział że jego kochanka nie cierpiała tyle ile on.
O dziesiątéj po śniadaniu, którego wcale nie tknął, znalazł sposobność, podczas kiedy Van-Dick przygotowywał w biórze ostatnie polecenia, jeszcze raz pożegnania Eufrozyny, która wzdychała, jakby jéj kochanek oddalał się na rok lub dłuéj, ale Willem będąc tyle wzruszony, nie mógł dostrzedz ani tak nagłego żalu, ani też téj oziębłości, przy pierwszém pożegnaniu.
— Nareszcie wrócił Van-Dick trzymając listy, uścisnął serdecznie rękę. Willema, mówiąc: kochany Willemie, chciałem koniecznie uwolnić cię od téj nudnéj podróży, ale sam widzisz że mnie interessa tu zatrzymują. Wszystko robiłem co mogłem, abyś mógł pozostać, ale moja obecność jest koniecznie tu potrzebna, miéj mnie żalem za wytłumaczonego: jedź i powracaj jak najprędzéj: czy pojąłeś dobrze wszystko?
— Tak jest.
— Oto masz moje plenipotencye.
— Bardzo dobrze.
— Rób wszystko, co uznasz za stosowne, i oświadcz domowi Daniel, że nie tylko pozostawiam mu czas, ale nawet udzielę pieniędzy aby wstrzymać jego upadłość, i abym tylko nie wlazł w te nudzące processa, oto wszystko czego żądam.
— Jedź więc.
— Zegnam cię kochany panie Van-Dick.
— Bądź zdrów mój Willemie.
I obadwa szczerze się uściskali; pan domu zacierając ręce powrócił do siebie, a Willem w towarzystwie Tristana wyszedł z pokoju. Łza i westchnienie kommissanta, towarzyszyły skrzypnięciu drzwi za nimi zamykającemi się.
— No bądź odważnym! cóż u czarta, rzekł Tristan do Willema.
Zapewne, ani ty mój czytelniku, ani ja, nie obcięlibyśmy doświadczyć podobnéj miłości, a jeżelibyśmy podobnie jak Tristan patrzyli na tę walki namiętności, z początku uznalibyśmy je za śmieszne i dziwaczne, bo też rzeczywiście takiemi były, potém ulitowalibyśmy się i pocieszali tego biednego chłopca, co go taki obłęd opanował, a w końcu stali się przyjaciółmi jego, i nieuważali już tego za śmieszne.
— No bądź odważny, powtórzył Tristan, a jeżeli ci brakuje na odwadze, to ja ci jéj dodam.
— Czy masz pan portret?
— Mam.
— O! daj mi go.
— Czy przyrzekniesz mi być odważnym?
— Przyrzekam.
— Nie być wcale smutnym?
— Przyrzekam.
I Tristan bawił się, raz ukazując portret. Willemowi, drugi raz chowając, kiedy ten już miał go złapać, i uroczyście mu przyrzekał podobnie jak dzieci, którym dają cacko, pod warunkiem, że będą grzeczne.
W końcu, oddał medalion przyjacielowi, który z uniesieniem go ucałował.
— A ja, rzekł Willem, sądziłem, że się pan kochasz w Eufrozynie!
— Nierozsądny!
— Ja rozumiałem, że mnie pan zwodzisz!
— Któż ci nasunął myśl podobną?
— Eufrozyna.
— Jaklo?
— Ona mi powiedziała, żeś w niéj rozkochany do szaleństwa.
— Ja?
— Tak jest: że to zaraz odgadła z twego spojrzenia, i po twéj uprzejmości, a skoro zobaczyła, że jestem zazdrosny, zdawała się być szczęśliwą.
— To jest sposób, jakiego wszystkie kobiety używają, aby być więcej kochane.
— Teraz to pojmuję, ale to źle z jéj strony.
— Nic miej jéj tego za złe, jest to przyzwyczajenie kobiet tak naturalne jak to, że mają dwie ręce.
— Ale ona, mogła mnie przez to poróżnić z panem, który jesteś moim najlepszym przyjacielem.
— Teraz już wiesz czego się masz trzymać, nieprawdaż?
— O! tak.
— Nie posądzasz mnie już więcéj?
— Choćby mi mówiono rzeczy najprawdziwsze na pana, nie uwierzyłbym.
— Dobrze robisz, bo przyznam ci się. że takie jest moje ostateczne postanowienie.
Tak rozmawiając doszli do dyliżansu.
Willem spotkał kilku znajomych, ale nie zatrzymywał się z nimi, tylko zbył ich ukłonem; potrzebował bowiem mówić jeszcze o Eufrozynie... Z jego mowy, można było odgadnąć jak mu serce biło, a nawet gdy mówił o czém inném a nie o swéj kochance, usta mu drżały i wahał się, co przekonywało o słanie jego umysłu i serca.
— Wszakże pan będziesz do mnie pisał? zapytał.
— Będę.
— Będziesz jéj mówił o mnie?
— Bądź spokojny.
— Nie bardzo jednak otwarcie, bo kobieta zawsze okrywa się wstydem, gdy obcy mówi jéj o kochanku.
— A jednak jest między nami pewien rodzaj zwierzenia, skoro ona mi zaleciła abym ci oddał jéj portret.
— To prawda, pan zostajesz, pan jesteś daleko szczęśliwszy.
— A ty, powrócisz za piętnaście dni.
— Jak będzie można najprędzéj. Jakże się będę nudził; nieprawdaż, że już pana tém nudzę?
— Wcale nie, wiem ja jak to idzie.
— No, już żegnam pana, odjeżdżają.
— Bądź zdrów.
Rzeczywiście, zatrąbiono na podróżnych.
Obadwaj przyjaciele uściskali się.
Dopóki powóz nie odjechał, Tristan stał przy drzwiczkach. Skoro pocztylion trzasnął z bicza, podał jeszcze rękę Wiliamowi, który ją znaczączo uścisnął i ostatni raz go pożegnał.
Przy tém pożegnaniu, dwie łzy długo wstrzymywane ukazały się w oczach biednego chłopca; Jedna z nich była poświęcona Tristanow.
Gidy powóz już ruszył, Willem dwa czy trzy razy wychylił głowę, chcąc jeszcze pożegnać Tristana, który już się wrócił: poczém dyliżans zawrócił na inną ulicę, i nasz kommissant pozostał sam z swemi myślami.
— Zobaczmy co się teraz dziać będzie, rzekł sobie Tristan, i powrócił do domu leżącego nad kanałem książęcym.
Zastał Van-Dicka w biurze. Już od kilku dni poczciwy kupiec nie wychodził z domu, jakeśmy słyszeli go mówiącego przed Wiliamem, bo interessa jego szły coraz lepiéj, tylko więc w godzinie obiadowéj można go było widzieć porzucającego księgi rachunkowe, i wówczas ukazywał się uśmiechając i zacierając ręce.
Syn zaś jego Edward, ze zbytków zjechał na krzyżu z całego piętra na dół, skutkiem czego musiał leżeć w łóżku, wśród częstych nacierać spirytusem kantorowym, a Tristan musiał zaniechać dawania mu lekcyi, co cieszyło niezmiernie naszego próżniaczka.
Pani Van-Dick była więc samą.
Skoro zdaleka zobaczyła Tristana, zeszła na dół, udając jakby przypadek ją tam sprowadził.
— I cóż, zapytała, odjechał?
— Odjechał.
W oczach Eufrozyny malowała się radość, że była wolną.
— I cóż pan teraz będziesz robił?
— Czy syn pani jest jeszcze słaby?
— Jeszcze.
— A pan Van-Dick, czy mnie nie potrzebuje?
— Nie.
— A więc wyjdę trochę, rzekł Tristan, szukając wszelkiemi sposobami uniknienia rozmowy z Eufrozyną.
— Pan wschodzisz rzekła Eufrozyna a ja będąc smutną, pozostanę znowu samą, nie dobry z pana przyjaciel.
I zrobiła kwaśną minkę.
— Interes wymaga abym wyszedł na miasto, ale skoro powrócę, będę na twoje pani rozkazy jeżeli zastanę cię jeszcze smutną i samą.
— No, do widzenia, dodała Eufrozyna bardziéj zasmucona z nieobecności Tristana przez godzinkę, niż z odjazdu Willema na cały miesiąc.
Tristan, jak się można domyśleć, powrócił dopiero na sam obiad.
Eufrozyna na nawo zrobiwszy tualetę, podwójnie była rozgniewaną, raz, że napróżno czekała, a drugi raz, że napróżno się przebierała; ale skoro się ukazał Tristan, uraza uleciała, a cień jéj tylko ukazał się oczom przybyłego, nie pozostawiwszy nawet na czole kupcowéj, żadnéj chmurki, które oznaczają ślad minionéj burzy.
— Jak się ma Edward? zapytał Van-Dick, siadając do stołu.
— Cokolwiek lepiéj, mój przyjacielu.
Te tylko słowa zmięszały się z brzękiem widelców i talerzy podczas obiadu, Van-Dick bowiem miał wiele do myślenia: Tristan nie był usposobiony do prowadzenia rozmowy z swym gospodarstwem, a Eufrozyna nie mogłaby dokładnie powiedzieć o czém myślała.
Po obiedzie, Van-Dick powiedział jeszcze jedno słowo: wychodzę.
I wyszedł.
Tą razą, nie było sposobu wymknąć się Eufrozynie.
— Nic nie mówiłeś podczas obiadu, panie Tristan, czyś nie słaby? zapytała.
Tristan, znalazłszy w tym zapytaniu najlepszy środek do wyjścia z kłopotu, odpowiedział:
— Tak jest, pani, trochę cierpiący, i pragnąłbym dziś wcześniéj odejść do siebie.
— Ale zaczynam uważać, że pan rzeczywiście unikasz.
— Ja, pani, a tu dla czego?
— Naprzód dla tego, żeś nie powrócił, jak przyobiecałeś.
— Pewien interes.....
— Może kobieta?
— O, kobiety wymazałem z mego serca.
— Czy wszystkie?
— Wszystkie.
— Patrz pan jak jest pięknie, powiedziała po niejakiéj chwili pani Van-Dick, podaj mi rękę i chodźmy trochę posiedzieć w ogrodzie; czy zgadzasz się pan na to?
— Z największą chęcią.
Wieczór był prześliczny.
Eufrozyna usiadła z swym towarzyszem W gaiku, przez którego gałęzie i liście nie można było dostrzedz brzasku dziennego, jaki zachodzące słońce pozostawiło jeszcze na horyzoncie, tego ostatniego uśmiechu przyrody, znużonego upałem, wonią i miłością.
— Była rzeczywiście w powietrzu jakaś woń miłosna, i powiewy gorejące, któremi serce oddycha i wciąga je w siebie, i które tak działają na nas, że mimowolnie szukamy istoty, w którą chcielibyśmy przelać połowę tego co czujemy, i nawzajem przyjąć od niéj co sama czuje.
— Pani Van-Dick bezwątpienia doznała tychże samych wrażeń, bo z miłym zaniedbaniem oparła się na ramieniu Tristana, a zwiesiwszy głowę, patrzyła na kwiaty rosnące z obu stron alei ogrodu, i nic nie mówiła. Musimy wyznać, że w takich okolicznościach, milczenie jest zwierzeniem się serca.
W tym gaiku stały dwa krzesła; pani Van-Dick wzięła jedno i kazała usiąść Tristanowi na drugiém naprzeciw siebie.
— Jak piękny wieczór, zaczęła pierwsza.
— Przepyszny....
Poczém pięć minut upłynęło, a żadne z nich nie wyrzekło i słowa.
— Jakże ci jest dzisiaj, mój przyjacielu?
— Daleko lepiéj.
Znowu pięć minut milczenia.
Rozmowa ich, podobna była do lampy bez oleju, którą chcą ze wszystkich stron zapalić, a ona ukazawszy tylko mały płomyk niebieski natychmiast gaśnie.
Pani Van-Dick pojęła, że musi otwarcie zadać mu pytanie.
— Cóż ci więc jest panie Tristan? Nic do mnie nie mówisz.
— Bo ja myślałem, pani...
— Czy można wiedzieć o kim?
— O Willemie biednym chłopcu, który musi być bardzo smutny, i bez najmniejszj miłości właésnej, chciałby żebym był na jego miejscu, a on w téj chwili zajął moje.
— I pan chętnie przystałbyś na tę zamianę?
— Aby go uczynić szczęśliwym...
— Jakaż oziębłość! dodała Eufrozyna tonem uszczypliwym.
— To tylko poświęcenie się.
— I dla czegóż sądzisz pan, że Willem chciałby być obok mnie w téj chwili?
— Pani mnie oto pytasz?
— Tak, powiedz proszę.
— Ponieważ panią kocha.
— Wiesz pan, że gdyby to, co go czyni tyle szczęśliwym robiło mi przyjemność, to poświęcenie się ze strony pana byłoby miłe tylko dla jednéj strony.
— Jestem pewny że pani czujesz połowę tego co Willom w téj chwili.
— I któż pana o tém zapewnił?
— Zdawało mi się, żem to spostrzegł.
— A żatém. omyliłeś się mój panie?
— Żałuję mocno.
— Willem jest moim przyjacielem, kocha mnie i ja nawzajem kocham go a|k przyjaciela, ale będąc zajęty interessami, dla jakich został wysłany, bądź pan pewien, że nie myśli o przyjaciołach, jakich tu pozostawił.
— Jesteś pani niewdzięczną.
— Nie, tylko znam dobrze Willema.
— Ależ pani, nie żałujesz go?
— Jego podróż była konieczną. Ale pan zdajesz się zadać odemnie jakichś zwierzeń względem Willema?
— Nie, pani.
— Jeszcze raz powtarzam, że Willem jest i będzie zawsze tylko dla umie przyjacielem. Wiem że był bardzo rozkochany we mnie: być może, wśród życia smutnego i jednostajnego jakie wiodłam, jego miłość szczera i prawa dosięgła mnie, ale teraz już zapóźno.
Otóż to pięknie, pomyślał Tristan. Widziałem wiele kobiet co kłaniały, ale w takim stopniu nie zdarzyło mi się widzieć.
— I dla czegóż za późno? dodał głośno.
— Ponieważ miejsce, które on chciał zająć, jakkolwiek nie jest jeszcze wzięte, ale jest dane.
— Czy nie można by wiedzieć, komu?
— Nie, trzeba odgadnąć, i jestem pewną, żeś pan odgadł.
Tristan nic nie odpowiedział.
Eufrozyna wzięła to milczenie za wyznanie.
— Czy kazałeś pan zrobić medalion? zapytała.
— Tak, pani.
— Czy skończony?
— Skończony.
— A gdzież jest? Czy żeś mi pani nie powiedziała, że jest przeznaczony dla kogoś?
— To prawda, ale nie, wymieniłam osoby.
— Nie kazałaś że mi pani odgadnąć?
— Kazałam.
— A więc odgadłem.
— Ah! zawołała Eufrozyna głosem niepodobnym do opisania, i oddałeś go pan temu, co go powinien posiadać?
— Tak jest.
— Jest żeś tego pewny?
— Czy mnie pani uważasz niezdolnym odgadnąć rzeczy tak łatwéj?
— I on.... był szczęśliwym?
— Upojony radością!
— I cóż z nim zrobi?
— Będzie go nosił przez całe życie na sercu,
— A teraz?
— Ucałowałby go z radością, gdyby nie miał kogoś obok siebie.
— Eufrozyna, wziąwszy pod rękę Tristana, przejdźmy się po ogrodzie rzekła. Wiesz pan, że jesteś bardzo rozumny, kiedy odgadujesz rzeczy o których ci nie mówiono?
— Do tego potrzeba tylko serca i oczów.
— I jest że on przekonany, że go kocham?
— Zupełnie.
— I nie zdradzi mnie?
— Nigdy! bo on to przysiągł.
— Za każdą odpowiedzią. Eufrozyna opierała się coraz silniéj na ramieniu Tristana.
— Nie wiem co mi jest dzisiejszego wieczora, rzekła, jestem tak szczęśliwa, jak nigdy, a pan?
— Któżby nie był szczęśliwy, będąc na mojém miejscu?
— Eufrozyna ścisnęła ręko Tristana.
— Czy uwierzysz mi co panu powiem!
— Cóż takiego?
— Nie uwierzysz?
— Przysięgam.
— A więc: mój mąż tylko co ma wrócić.
— Tak jest.
— Czy wiesz co uczyni?
— Nie wiem.
— Pójdzie do swego pokoju, zamknie się i będzie czytał.
— Doprawdy?
— Z największą pewnością. nie spyta się nawet o mnie tak jakby mnie nie było, a zatém i ja powrócę do swego pokoju, jak wdowa, rozłączona z mężem i oddzielona jedném piętrem.
— To szczególne.
— Mogę przyjmować w nocy kogo zechcę, a Van-Dick o tém wiedzieć nie będzie, bo jego pokój jest oddalony od mego, nie usłyszy zatém ani jak kto wejdzie lub jak będzie wychodził.
— Szczęście, że cnota czuwa przy drzwiach twoich pani.
— Nie cnota, ale wierność.
— A więc pani przyjmujesz kogo?
— Nie, ale jeżeli on mnie kocha, jak powiedział, to przyjdzie.
— Czy ten co posiada twój portret?
— On sam.
— Przyjdzie.
— Eufrozyna jeszcze silniéj ścisnęła rękę Tristana.
— Nieprawdaż, że przyjdzie?
— Tak jest.
— Pan mu to powiesz?
— Powiem mu to od pani.
— O Tristanie! niewiem już sama co mówię, głowa i serce mnie palą. Miłość o któréj marzyłam ziściła się:
I ścisnąwszy z zapałem rękę Tristana, prosiła aby usiadł obok niéj; sama zaś uniosła cokolwiek swéj sukni, jakby dla w ciągnienia w siebie świeżego powietrza, którego zdawała się tak potrzebować. Ramiona jéj były odkryte, i jakaś woń roskoszy oczekiwanych otaczała tę kobietę, która w cieniu wieczornym nie wzbudzała żadnéj śmieszności. Daléj następuje zawsze chwila, w której kobieta kochająca, czy zmysłowo, czy sercem, czy mieszczanka czy księżniczka, rozumna lub głupia, kiedy zresztą jest piękna, chwila mówię, w któréj umie stać się powabną. Pani Van-Dick będąc znużona upałem dziennym, i przekonana że Tristan zachował jéj portret, nie miała już słów dla niego, i z zapałem zmysłowym, który był jéj jedyną cnotą, położyła głowę na ramieniu swego kochanka zamyślonego, a w uściśnieniu rąk, Tristan pojął jedną złych natur silnych i nie ugiętych, które jak Messaliny są często znużone, ale nigdy przesycić się nie dają. Dodaj do téj wytrwałości zmysłowéj przymioty fizyczne, ze sztuką jaką każda kobieta dodać sobie potrafi, a będziesz miał bez żadnéj przesady postać starożytną, jaką Eufrozyna przypominała nam przez swe zarysy marmurowe.
Tristan nie był także ze spiżu, i lekki powiew wiatru wieczornego jeszcze bardziéj działał na niego. Prawda, że nic jéj nie odpowiadał, prócz „czy mnie kochasz“ i te tylko słowa miał ciągle na ustach; słowa, w których mieszczanka Phryne tyle umieściła ognia; ale mimowolnie, pomimo obietnicy uczynionéj Willemowi, obietnicy, która zdawała się być wyrytą na każdym listku krwawym charakterem, i którą pomieszany umysł Tristana usiłował uczynić stalą i silną, pomimo mówię téj obietnicy, ręce jego nie mogły nie odpowiedzéć tak częstym uściśnieniom, oczy, nie były zdolne odwrócić się od tych piersi na pół osłoniętych, które mu się okazywały przy bladém świetle gwiazd, jak pod zasłoną złotem nabijaną, a głowa nie była wstanie oddalić tego oddechu palącego, jaki wychodził z ust kobiety, która spoczywała na jego ręku. Wahał się zatem, zrobiwszy krok pierwszy, jak wyjść z tego położenia: czy dotrzymać obietnicy, czy złamać przysięgę i przestąpić ostatnią granicę oddzielającą go od zupełnego wiarołomstwa, kiedy głos Athenais dał się, słyszeć.
Pani an-Dick skoczyła, jakby jéj przyłożono rozpalone żelazo. Nie był to ani wstyd, ani obawa, było to tylko naturalne wrażenie, niespodziewanego głosu, który nagle wstrząsnął jéj zmysły osłabione.
— Co takiego? zapytała, wstając i poprawiając z wielką wprawą swą toaletę.
— Pani! krzyczała Athenais na drugim końcu ogrodu, kataplazm już gotów, a pan Edward chce koniecznie, żeby pani mu go przyłożyła.
— Zaraz tam idę.
Athenais oddaliła się.
— Słuchaj, rzekła Eufrozyna, ściskając rękę Tristana, pozostanę trochę u mego syna, a ty powróć do swego pokoju, i kiedy usłyszysz mnie grającą na fortepianie, zejdź do ogrodu, przystaw drabinę i wejdź oknem. Ja cię kocham!
I Eufrozyna znikła, nie dawszy czasu Tristanowi wyrzec słowa.
On też podniósł się i zachwiał, jak ten, co dopiero wstał ze snu; poprowadził ręką po czole, spojrzał na około i przeszedłszy się kilka razy po ogrodzie, udał się do swego pokoju, gdzie otworzywszy okno, utkwił swój wzrok w gwiazdach. Już z pół godziny tak marzył, sam nie wiedząc o czém, gdy nagle usłyszał glos fortepianu. Pani Van-Dick grała ostatnią myśl Webera, którą tym razem grała dosyć dobrze.